Читать книгу Marsz Przetrwania - Морган Райс, Morgan Rice - Страница 9
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ TRZECI
ОглавлениеSześć księżyców później
Rea leżała na stosie futer przy swym niewielkim, huczącym palenisku, zupełnie sama, krzycząc z bólu, gdyż nadeszły skurcze. Na zewnątrz hulał zimowy wiatr. Potężna nawałnica trzaskała okiennicami o ściany i wciskała śnieg do chaty. Szalejąca burza wpasowała się w nastrój Rei.
Jej twarz lśniła od potu. Dziewczyna siedziała przy niewielkim ogniu, lecz nie potrafiła się rozgrzać pomimo huczących płomieni, pomimo tego, że jej dziecię kopało i obracało się w jej brzuchu, jak gdyby usiłowało się z niego wydostać. Była mokra i zziębnięta, drżała na całym ciele, i była pewna, że umrze tej nocy. Nadszedł kolejny skurcz i Rea pożałowała, że rycerz nie pozostawił jej wtedy na śmierć; okazałby większą łaskę. Ta przedłużająca się tortura, ta noc była czystą udręką, tysiąckrotnie gorszą od wszystkiego, co on mógłby jej uczynić.
Wtem – głośniejszy nawet od jej krzyków, od podmuchów wichru – dał się słyszeć inny hałas – być może jedyny odgłos, który w tej chwili potrafił sprawić, że po plecach przebiegł jej dreszcz.
Były to krzyki ciżby. Rozwścieczonej ciżby wieśniaków, którzy – jak wiedziała – przyszli zabić jej dziecię.
Rea zebrała każdą pozostałą jej jeszcze uncję siły – siły, której nie wiedziała nawet, że jej pozostała – i, drżąc, zdołała jakoś podnieść się z ziemi. Pojękując i krzycząc upadła chwiejnie na kolana. Wyciągnęła rękę ku drewnianemu kołkowi na ścianie i zebrawszy wszystkie siły podniosła się z głośnym krzykiem.
Nie wiedziała już sama, czy ból był większy, gdy leżała, czy gdy stała. Nie miała jednak czasu, by się nad tym zastanawiać. Głosy ciżby były coraz głośniejsze, coraz bliższe i wiedziała, że niebawem się zjawią. Nie miałaby nic przeciwko swej śmierci. Lecz gdy chodziło o jej dziecię – to co innego. Musiała upewnić się, że to dziecię będzie bezpieczne, bez względu na to, jaką cenę przyjdzie jej za to zapłacić. Było to niezwykle dziwne, lecz czuła się bardziej przywiązana do życia tego dziecięcia niż swego własnego.
Rea zdołała dotrzeć chwiejnym krokiem do drzwi i oparła się o nie, podtrzymując się o klamkę. Stała tak, oddychając z trudem przez kilka sekund, wspierając się na klamce i zbierając siły. Wreszcie przekręciła ją. Chwyciła stojące przy ścianie widły i, wspierając się na nich, otworzyła drzwi.
Reę zaskoczył nagły podmuch wiatru i śniegu, tak zimny, że zaparło jej dech. Usłyszała także okrzyki niosące się przez wiatr i serce jej zamarło, gdy w oddali ujrzała pochodnie, zmierzające ku niej krętą drogą niby rozwścieczone świetliki pośród nocy. Podniosła wzrok na niebo i pomiędzy chmurami dojrzała ogromny, czerwony księżyc, który zdawał się zajmować cały nieboskłon. Rea wciągnęła gwałtownie powietrze. To niemożliwe. Nigdy nie widziała, by księżyc rzucał czerwoną poświatę i nigdy nie widziała go podczas burzy. Poczuła mocne kopnięcie w brzuchu i nagle wiedziała bez cienia wątpliwości, że ten księżyc był znakiem. Miał ukazać się podczas narodzin jej dziecięcia.
Kim on jest? – zastanawiała się.
Rea opuściła dłonie i złapała się za brzuch, czując jak inna osoba porusza się wewnątrz niej. Czuła jego siłę, pragnął wyrwać się na zewnątrz, jak gdyby chciał sam walczyć z tymi ludźmi.
Wtem nadeszli. Płonące pochodnie rozświetliły ciemność i zjawiła się przed nią ciżba, wyłoniwszy się z uliczek. Zmierzała prosto na nią. Gdyby była dawną sobą – silną, zręczną – stawiłaby im czoła. Lecz ledwie była w stanie chodzić – ledwie stała na nogach – i nie mogła się teraz z nimi zmierzyć. Nie kiedy jej dziecię miało przyjść na świat.
Rea poczuła jednak, że przepływa przez nią pierwotny gniew i pierwotna siła, pierwotna siła – jak wiedziała – jej dziecięcia. Poczuła także przypływ adrenaliny i ból na chwilę zelżał. Przez krótką chwilę poczuła się znów sobą.
Pierwszy z wieśniaków zbliżał się do niej. Niski, gruby mężczyzna biegł na nią z wyciągniętym przed siebie sierpem. Gdy znalazł się już przy niej, Rea odchyliła się w tył, chwyciła widły obiema rękami, odsunęła się na bok i wydając z siebie pierwotny krzyk wbiła je prosto w jego brzuch.
Mężczyzna zatrzymał się, zaszokowany, po czym osunął się u jej stóp. Ciżba także zatrzymała się, patrząc na nią w szoku, wyraźnie się tego nie spodziewając.
Rea nie czekała. Szybkim ruchem wyciągnęła widły, obróciła nimi nad głową i zdzieliła kolejnego wieśniaka w policzek, gdy mężczyzna rzucił się na nią z pałką. Ten także runął w śnieg u jej stóp.
Rea poczuła okropny ból w boku, gdy inny mężczyzna ruszył naprzód i rzucił się na nią, powalając w śnieg. Prześlizgnęli się kilka stóp, a dziewczyna jęknęła z bólu, gdy poczuła jak dziecię kopie w jej brzuchu. Mocowała się z mężczyzną w śniegu, walcząc o życie i gdy na chwilę rozluźnił uścisk, zdesperowana Rea zatopiła zęby w jego policzku. Mężczyzna wrzasnął, gdy zacisnęła je mocno, aż rana zaczęła broczyć krwią. Rea czuła jej smak i nie zamierzała puścić, myśląc o swym dziecięciu.
Wreszcie mężczyzna stoczył się z niej, chwytając się za policzek, a Rea spostrzegła swą szansę. Ślizgając się na śniegu podniosła się na nogi, gotowa do ucieczki. Niemal jej się to udało, gdy poczuła nagle, jak czyjaś dłoń chwyta ją od tyłu za włosy. Ten mężczyzna niemal wyrwał jej włosy z głowy, powalając ją z powrotem na ziemię i ciągnąc za sobą. Obejrzawszy się ujrzała gniewną twarz Severna.
– Powinnaś była usłuchać, gdyś miała szansę – wycedził przez zęby ze złością. – a teraz zginiesz razem ze swym dziecięciem.
Rea usłyszała radosne okrzyki ciżby i wiedziała, że przyszedł na nią czas. Zamknęła oczy i modliła się. Nie była nigdy wierzącą osobą, lecz w tej chwili zwróciła się do Boga.
Proszę każdą cząstką tego, kim jestem, by to dziecię ocalało. Możesz pozwolić, bym ja zginęła. Tylko ocal dziecię.
Jak gdyby jej modlitwy zostały wysłuchane, poczuła nagle, że zaciśnięta na jej włosach dłoń rozluźnia się i jednocześnie usłyszała głuchy huk. Podniosła głowę, zaskoczona, zastanawiając się, co też mogło się stać.
Gdy zobaczyła, kto przyszedł jej z pomocą, była zaskoczona. Był to chłopak – Nick –młodszy od niej o kilka lat. Był synem zwykłego chłopa, jak ona. Nie był szczególnie lotny i inni zawsze naśmiewali się z niego. Rea jednak zawsze okazywała mu dobroć. Być może pamiętał o tym.
Rea patrzyła, jak Nick unosi pałkę i uderza Severna w bok głowy, strącając go z niej.
Nick stanął przed ciżbą, wyciągając przed siebie pałkę i odgradzając dziewczynę od nich.
– Uciekaj, już! – krzyknął do niej. – Nim cię zabiją!
Rea spojrzała na niego z wdzięcznością i zaskoczeniem. Ta ciżba z pewnością pogruchocze mu kości za to, co zrobił.
Dziewczyna skoczyła na równe nogi i puściła się biegiem przed siebie, ślizgając się po drodze, zdeterminowana, by uciec daleko póki miała jeszcze na to czas. Skryła się w uliczkach, ale nim w nich zniknęła, zerknęła przez ramię i zobaczyła, że Nick zamachuje się z furią na wieśniaków i uderza kilku z nich pałką. Kilku mężczyzn jednak natarło i powaliło go na ziemię. Gdy nie stał im już na drodze, ruszyli w ślad za nią.
Rea biegła. Z trudem chwytając oddech pokonywała kręte uliczki w poszukiwaniu schronienia. Dysząc i walcząc z ogromnym bólem, nie wiedziała, jak długo zdoła jeszcze uciekać.
Wreszcie wbiegła do głównej części osady, w której stały wspaniałe kamienne zabudowania. Gdy zerknęła przez ramię, z przerażeniem zobaczyła, że się zbliżają. Byli już niecałe dwadzieścia stóp za nią. Wciągnęła gwałtownie powietrze, bardziej potykając się niż biegnąc. Wiedziała, że zbliża się jej kres. Nadchodziła kolejna fala bólu.
Wtem rozległo się głośne skrzypienie i gdy Rea podniosła wzrok, ujrzała, że otwierają się przed nią szeroko przedwieczne dębowe drzwi. Z zaskoczeniem ujrzała Fiotha, starego aptekarza, który wyglądał na zewnątrz ze swego niewielkiego kamiennego fortu z szeroko otwartymi oczyma, gestem przyzywając ją, by szybko weszła do środka. Fioth wyciągnął do niej rękę i szarpnął zaskakująco mocno jak na swój wiek, a Rea zataczając się przekroczyła próg dużego donżonu.
Mężczyzna zatrzasnął drzwi i zaryglował je za nią.
Po chwili rozległo się łupanie do drzwi, ręce i sierpy tuzinów wzburzonych wieśniaków próbowały je wyważyć. Drzwi jednak, ku nieopisanej uldze Rei, nie ustąpiły. Były grube na stopę i o stulecia starsze od niej. Ciężkie żelazne rygle ani drgnęły.
Rea odetchnęła głęboko. Jej dziecię było bezpieczne.
Fioth nachylił się i przyjrzał jej uważnie. Jego twarz była pełna współczucia i jego łagodność pomogła jej nade wszystko. Od miesięcy nikt w całej osadzie nie spojrzał na nią z dobrocią.
Aptekarz zdjął jej futro, a Rea syknęła, gdy poczuła kolejny skurcz. Było tu cicho – podmuchy wichru omiatające dach były stłumione – i bardzo ciepło.
Fioth poprowadził ją obok paleniska i pomógł położyć się na stosie futer. Wtedy dopiero poczuł, jak to wszystko ją umęczyło: bieg, walka, ból. Osunęła się na ziemię. Wiedziała, że nawet gdyby tysiąc mężów dobijał się do drzwi, nie mogłaby się już poruszyć.
Krzyknęła, gdy jej ciałem szarpnął ostry ból.
– Nie mogę biec – jęknęła Rea, zaczynając łkać. – Nie mogę już biec.
Aptekarz schłodził jej czoło chłodną, wilgotną szmatką.
– Nie musisz już nigdzie biec – powiedział głosem pradawnie brzmiącym, niosącym otuchę, jak gdyby nie pierwszy raz był tego świadkiem. – Jestem przy tobie.
Krzyknęła i jęknęła, gdy przeszła przez nią kolejna fala bólu. Miała wrażenie, że rozdziera ją na dwoje.
– Połóż się! – rozkazał.
Uczyniła, jak jej kazał – a po sekundzie coś poczuła. Silny nacisk pomiędzy nogami.
Nagle rozległ się dźwięk, który wprawił ją w przerażenie.
Łkanie.
Krzyk dziecięcia.
Nieomal zemdlała z bólu.
Na przemian tracąc przytomność i odzyskując ją, patrzyła na wprawne dłonie aptekarza, które wyciągały z niej dziecię. Zbliżył do niego jakiś ostry przedmiot i przeciął pępowinę. Rea patrzyła, jak ociera dziecię szmatką, oczyszcza jego płuca, nos, gardło.
Płacz i krzyk przybrały na sile.
Rea zaczęła szlochać. Ten dźwięk był niezwykłą ulgą i przeszył jej serce, wznosząc się nawet ponad odgłos dobijających się do drzwi wieśniaków. Dziecię.
Jej dziecię.
Żył. Na przekór wszystkiemu narodził się.
Rea jak przez mgłę widziała, jak aptekarz otula go pledem, a następnie poczuła ciepło, gdy położył synka w jej ramionach. Czuła jego ciężar na swej piersi i trzymała mocno krzyczącego i płaczącego chłopca. Nigdy nie była tak uradowana, po jej policzkach ciekły łzy.
Nagle dał się słyszeć inny odgłos: tętent końskich kopyt. Brzęk zbroi. A po chwili – krzyki. Nie był to już odgłos ciżby krzyczącej, że ją zabije – lecz raczej samej ciżby, która była zabijana.
Rea nasłuchiwała, skołowana, próbując to zrozumieć. Wtem odczuła przypływ ulgi. To oczywiste. Możnowładca powrócił, by ją ocalić. By ocalić swe dziecię.
– Dzięki Bogu – rzekła. – Rycerze przybyli mi na ratunek.
Rea poczuła nagły przypływ optymizmu. Być może mężczyzna zabierze ją z dala od tego wszystkiego. Być może zyska szansę, by zacząć życie od nowa. Jej synek będzie dorastał w zamku, stanie się wielkim panem, być może ona zamieszka tam wraz z nim. Jej dziecię będzie wiodło udane życie. Ona będzie wiodła udane życie.
Reę ogarnęła ulga, a po jej policzkach spłynęły łzy radości.
– Nie – poprawił ją aptekarz poważnym głosem. – Nie przybyli, by ocalić twe dziecię.
Spojrzała na niego skołowana.
– Dlaczego zatem przybyli?
Mężczyzna popatrzył na nią ponuro.
– By je zabić.
Patrzyła na niego z przerażeniem, czując, jak po plecach przebiega ją dreszcz.
– Nie zawierzyli, że ciżba wieśniaków wykona to zadanie – dodał. – Pragnęli mieć pewność, że zostanie wykonane należycie, ich rękoma.
Rea poczuła, jak krew ścina jej się w żyłach.
– Ale… – wyjąkała, próbując to zrozumieć. – moje dziecię należy do tego rycerza. Do ich dowódcy. Dlaczego? Dlaczego mieliby pragnąć jego śmierci?
Fioth pokręcił ponuro głową.
– Ci, których tam słyszysz, to nie jego ludzie. To jego rywale. Chcą śmierci jego dziecięcia. Chcą twojej śmierci.
Patrzył na nią z paniką, ponaglając ją spojrzeniem, i Rea przeraziła się nie na żarty, gdy spostrzegła, że rzekł prawdę.
– Oboje musicie opuścić to miejsce! – nalegał. – Natychmiast!
Ledwie skończył wypowiadać te słowa, a rozległo się uderzenie żelaznego tarana o drzwi. Tym razem nie był to jakiś sierp jednego z wieśniaków – był to taran wyćwiczonego rycerza. Gdy uderzył, drzwi ugięły się.
Fioth obrócił się w jej stronę z oczyma szeroko otwartymi w panice.
– IDŹ! – krzyknął.
Rea spojrzała na niego, zdjęta strachem, zastanawiając się, czy w tym stanie zdoła choćby się podnieść. Mężczyzna jednak chwycił ją i szarpnięciem postawił na nogi. Wykrzyknęła z bólu. Każdy ruch był dla niej udręką.
– Proszę! – wykrzyknęła. – To boli zbyt mocno! Pozwól mi umrzeć!
– Spójrz w swe ramiona! – odkrzyknął. – Czy chcesz, by on zginął?
Rea opuściła wzrok na chłopca zanoszącego się płaczem w jej ramionach i gdy rozległo się kolejne uderzenie o drzwi, wiedziała, że aptekarz ma rację. Nie mogła pozwolić, by zginął.
– A co stanie się z tobą? – jęknęła, spostrzegłszy się. – Ciebie także zabiją.
Skinął głową z rezygnacją.
– Przeżyłem już wiele lat – odparł. – Jeśli zdołam spowolnić ich, a ty zyskasz szansę na bezpieczeństwo, z chęcią oddam to, co pozostało jeszcze z mego życia. A teraz idź już! Zmierzaj ku rzece! Znajdź łódź i opuść to miejsce! Żywo!
Pociągnął ją, nim zdążyła się zastanowić, i nim się zorientowała, mężczyzna prowadził ją ku tylnemu wyjściu ze swego fortu. Odsunął gobelin, za którym skryte były drzwi wykute w kamiennej ścianie. Naparł na nie z całej siły, a one otworzyły się skrzypiąc, uwalniając przedwieczne powietrze. Zimny podmuch wpadł do środka.
Ledwie się otwarły, a mężczyzna wypchnął ją i jej dziecię na zewnątrz.
Rea znalazła się pośród śnieżycy i potykając się zaczęła schodzić w dół stromego, zasypanego śniegiem brzegu rzeki, ściskając swe dziecię. Ślizgała się, czując, jak gdyby świat walił się pod jej stopami, ledwie była w stanie się poruszać. Gdy biegła, grom uderzył w ogromne drzewo nieopodal niej, rozświetlając noc, i pokrywając je płomieniami powalił tuż obok.
Rea potknęła się i w chwili, gdy skuliła się, by osłonić swe dziecię, poczuła jak naszyjnik, który jego ojciec jej podarował, zsuwa się z jej szyi i wpada w płomienie. Rea odłamała gałązkę, by go stamtąd wyciągnąć i zdołała to zrobić, choć gałązka zajęła się ogniem. Trzymała go przez chwilę w powietrzu i z przerażeniem spostrzegła, jak rączka jej dziecięcia wyciąga się ku niemu.
Jej syn wrzasnął, a Rea odrzuciła naszyjnik na bok, nie dbając o to, od kogo otrzymała ten podarek. Przerażona ujrzała dokładne odbicie naszyjnika na rączce dziecięcia. Czuła, że to omen.
Teren stał się bardziej spadzisty i Rea znów się poślizgnęła, tym razem upadając na ziemię. Spadała w dół i krzyczała, osuwając się ku brzegowi rzeki.
Odetchnęła z ulgą, gdy się na nim znalazła i zrozumiała, że gdyby nie ześlizgnęła się aż tutaj, najpewniej nigdy by tu nie dobiegła. Zerknęła przez ramię w górę skarpy, zaszokowana tym, jak długą drogę przebyła i przyglądała się z przerażeniem, jak rycerze wdzierają się do fortu Fiotha i podpalają go. Ogień płonął żywo pomimo śniegu i Reę ogarnęło ogromne poczucie winy, gdyż wiedziała, że mężczyzna oddał za nią życie.
Po chwili rycerze wypadli przez tylne drzwi, a coraz więcej koni galopowało wokół fortu. Rea zauważyła, że ją spostrzegli i bez chwili wahania ruszyli w jej stronę.
Rea odwróciła się i próbowała uciec, lecz nie miała dokąd. I tak nie była w stanie biec. Mogła jedynie paść na kolana nad brzegiem rzeki. Wiedziała, że zginie tutaj. Była u kresu sił.
Pozostała jednak nadzieja dla jej dziecięcia. Rea rozejrzała się i spostrzegła plątaninę chrustu, być może bobrowe żeremie, splecione tak gęsto, że przypominało kosz. Wiedziona matczyną miłością obmyśliła prędko plan. Wyciągnęła rękę, chwyciła je i szybko ułożyła w nim swe dziecię. Położyła kosz na wodzie i z ulgą spostrzegła, że unosi się na niej.
Rea wyciągnęła ręce i gotowała się, by pchnąć kosz na spokojne wody rzeki. Jeśli nurt go chwyci, odpłynie z dala od tego miejsca. Gdzieś w dół rzeki. Jak daleko i jak długo – tego nie wiedziała. Lecz niewielka szansa przeżycia była lepsza niż żadna.
Łkając, Rea nachyliła się i złożyła pocałunek na czole swego dziecięcia. Krzyknęła z żalu i otuliła jego dłonie swymi.
– Kocham cię – powiedziała, łkając. – Nigdy mnie nie zapomnij.
Dziecię wrzasnęło, jak gdyby ją zrozumiało i był to przeszywający krzyk, niosący się nawet ponad kolejnym uderzeniem grzmotu, nawet ponad odgłosem zbliżających się koni.
Rea wiedziała, że nie może dłużej zwlekać. Pchnęła kosz, który rychło został podchwycony przez nurt. Szlochając patrzyła, jak znika w mroku.
Ledwie straciła go z oczu, a obok niej rozległ się brzęk zbroi – i obróciwszy się raptownie ujrzała kilku rycerzy, którzy schodzili ze swych wierzchowców zaledwie kilka stóp od niej.
– Gdzie jest dziecię? – zapytał jeden z nich. Miał opuszczoną zasłonę hełmu, a jego głos poniósł się ponad burzą. Nie przypominała wcale zasłony mężczyzny, który ją wtedy posiadł. Ten rycerz miał na sobie czerwoną zbroję innego rodzaju, a w jego głosie nie było ani krzty dobroci.
– Ja… – zaczęła Rea.
Wtem poczuła w sobie furię – furię kobiety, która wiedziała, że zginie. Która nie miała nic do stracenia.
– Nie ma go tu – syknęła buntowniczo. Uśmiechnęła się. – I nigdy go nie schwytacie. Nigdy.
Mężczyzna chrząknął ze złością, dał krok naprzód, dobył miecza i dźgnął ją.
Rea poczuła okropny ból od klingi miecza w swej piersi i jęknęła, pozbawiona tchu. Czuła, że wszystko staje się lżejsze, że osnuwa ją białe światło i wiedziała, że tak wygląda śmierć.
Nie lękała się jednak. Zamiast tego czuła satysfakcję. Jej dziecię było bezpieczne.
I gdy wpadła twarzą do rzeki, a woda zaczęła nabierać barwy krwi, wiedziała że to koniec. Jej krótkie, trudne życie dobiegło kresu.
Lecz jej synek będzie żył wiecznie.
*
Wieśniaczka Mithka klęczała na brzegu rzeki obok swego męża. Gorączkowo powtarzali modły, nie znajdując innej drogi ratunku podczas tej nieprawdopodobnej burzy. Mieli wrażenie, że zbliża się koniec świata. Krwistoczerwony księżyc sam w sobie był złym omenem – lecz gdy ukazał się w czasie burzy takiej jak ta, cóż, było to bardziej niż nieprawdopodobne. Było to niesłychane. Mithka wiedziała, że dzieje się coś doniosłego.
Klęczeli obok siebie, a podmuchy wiatru i śniegu chłostały ich twarze. Kobieta modliła się o ochronę dla ich rodziny. O litość. O wybaczenie za wszystko, co zrobiła źle.
Mithka była bogobojną kobietą. Przeżyła wiele cykli słonecznych, wydała na świat kilkoro dzieci, wiodła dobre życie. Ubogie, lecz dobre. Była przyzwoitą kobietą. Nie wściubiała nosa w nie swoje sprawy, dbała o innych i nigdy nie wyrządziła nikomu krzywdy. Modliła się, by Bóg oszczędził jej dzieci, jej domostwo i liche przedmioty, które posiadali. Pochyliła się i położyła dłonie w śniegu, zamknęła oczy i nachyliła się nisko, głową dotykając ziemi. Modliła się do Boga o znak.
Powoli podniosła głowę. Otworzyła oczy szeroko, a serce zaczęło tłuc się jej w piersi, gdy spostrzegła coś przed sobą.
– Murka! – syknęła.
Jej mąż odwrócił się i także spojrzał na to. Oboje zastygli w miejscu, osłupiali ze zdumienia.
To nie było możliwe. Mithka zamrugała kilkukrotnie, lecz wciąż widziała to samo. Przed nimi, niesiony z nurtem rzeki, płynął kosz.
A w koszu było dziecię.
Chłopiec.
Jego krzyki niosły się przez noc, a były głośniejsze nawet od burzy, od nieprawdopodobnych uderzeń gromów. Każdy krzyk przeszywał jej serce.
Wbiegła do rzeki i brodziła głęboko, nie zważając na lodowatą wodę, która wbijała się w jej ciało jak noże. Chwyciła kosz i zmagając się z nurtem, ruszyła w kierunku brzegu. Opuściła wzrok i spostrzegła, że dziecię jest ciasno opatulone pledem i że – jakimś cudem – jest suche.
Przyjrzała się mu uważniej i z zaskoczeniem ujrzała świeżą bliznę po oparzeniu na jego rączce – a jeszcze bardziej zdumiał ją zarys symbolu: dwa węże oplatające księżyc, a pomiędzy nimi sztylet.
Wciągnęła gwałtownie powietrze; natychmiast go rozpoznała. O tym symbolu mówiły ludowe opowiastki i legendy. Przelękła się go.
Obróciła się do swego męża.
– Kto mógł postąpić w taki sposób? – zapytała z przerażeniem, trzymając dziecię blisko piersi.
Mężczyzna jedynie pokręcił głową w zadziwieniu.
– Musimy zabrać go do domu – zadecydowała.
Jej mąż zmarszczył brwi i pokręcił głową.
– Jakim sposobem? – warknął. – Nie stać nas, by go wykarmić. Ledwie dla nas starcza. Mamy już trzech synów – do czego potrzebny nam czwarty? Odchowaliśmy już dzieci.
Mithka prędko podjęła decyzję. Pokazała mu bliznę na rączce dziecięcia, po tylu latach wiedząc już, co przekona jej męża. W rzeczy samej, blizna wywarła na nim wrażenie.
– Spójrz – odwarknęła. – To znak. Znak dla nas – rzekła surowo. – Ocalę to dziecię – czy ci się to podoba, czy nie. Nie pozostawię go tu na śmierć.
Mężczyzna nadal był nachmurzony, lecz mniej pewny swego, gdy nieboskłon nad nimi przecięła kolejna błyskawica. Spojrzał bacznie w górę ze strachem.
– Czy sądzisz, że to zbieg okoliczności? – zapytał. – W noc taką jak ta dziecię przychodzi na świat? Masz pojęcie, kogo trzymasz na rękach?
Spojrzał na dziecię ze strachem. Następnie wstał i cofnął się, wreszcie odwrócił się i odszedł, wyraźnie niezadowolony.
Lecz Mithka nie zamierzała ustąpić. Uśmiechnęła się do dziecięcia i kołysząc je, tuliła do piersi, ogrzewając jego zziębniętą twarzyczkę. Z wolna jego płacz ucichł.
– Dziecię niepodobne do żadnego z nas – odrzekła do nikogo, trzymając go blisko siebie. – Dziecię, które zmieni świat. A na imię będzie mu Royce.