Читать книгу Potęga Honoru - Морган Райс, Morgan Rice - Страница 15

ROZDZIAŁ ÓSMY

Оглавление

Aidan podążał samotną leśną drogą, w najbardziej odludnym miejscu, w jakim kiedykolwiek dotąd był. Gdyby nie Leśny Pies przy jego boku, byłby zgubiony bez nadziei; ale Biały dawał mu siłę, wystarczyło tylko, by Aidan przesunął dłonią po jego krótkiej, białej sierści i od razu czuł się lepiej. Obydwaj kuleli, ranni po spotkaniu z tamtym szalonym woźnicą, każdy krok pod ciemniejącym niebem powodował dreszcz bólu. Kuśtykając krok za krokiem, Aidan przysięgał sobie, że jeśli kiedykolwiek spotka tego mężczyznę, zabije go gołymi rękami.

Biały zaskomlał cicho, więc Aidan sięgnął ku niemu i pogłaskał po łbie, pies był prawie tak wysoki jak on sam, bardziej dzika bestia niż domowy pupil. Aidan był wdzięczny nie tylko za jego towarzystwo, lecz także za to, że uratował mu życie. Sam stanął w obronie Białego, ponieważ coś w środku nie pozwoliło mu pozostawić go własnemu losowi – a w podzięce i on został przez niego ocalony. Jeśli miałby wybierać jeszcze raz, wybrałby tak samo, nawet dobrze wiedząc, że przyjdzie mu znaleźć się tu, na środku pustkowia, z głodem i śmiercią jako jedynymi widokami na przyszłość. Nadal było warto.

Biały zaskomlał znowu, Aidana także skręcało z głodu.

– Wiem, Biały – powiedział – Mi też chce się jeść.

Spoczął oczyma na ranach Białego, wciąż krwawiących lekko, i pokręcił głową, czuł się okropnie, zupełnie bezradny.

– Zrobiłbym wszystko, by ci pomóc – powiedział – Tylko nie wiem jak.

Pochylił się nad nim i pocałował go w łeb, poczuł na twarzy miękką sierść, gdy zwierzak przytulił się do niego w odpowiedzi. Było to niczym uścisk dwóch skazańców idących na śmierć. Dźwięki dzikich stworzeń podniosły się, grając osobliwą symfonię w ciemniejącym lesie. Aidan czuł, że jego nogi płoną, nie sądził, by był w stanie iść dalej. Tu chyba przyjdzie im umrzeć. Nadal byli całe dnie drogi od czegokolwiek, a wraz z zapadającą nocą robiło się niebezpiecznie. Biały, mimo swej siły, nie był w formie, by odgonić jakikolwiek atak. Aidan, pozbawiony broni i ranny, nie miał się wiele lepiej. Od długich godzin nie widzieli już żadnych wozów, podejrzewał, że nikt nie będzie przejeżdżał tędy przez całe dnie.

Pomyślał o swym ojcu, który był gdzieś tam daleko. Czuł, że zupełnie go zawiódł. Jeśli miał umrzeć, życzyłby sobie umierać u boku ojca, walcząc za jakąś wielką sprawę, lub w domu, w zaciszu Volis. Nie tutaj, samotnie, pośrodku pustkowia. Z każdym krokiem zdawał się ciągnąć swoje własne ciało ku śmierci.

Aidan zamyślił się nad swym krótkim życiem, przypominając sobie wszystkich ludzi, których dane było mu poznać i pokochać, jego ojca i braci, i – co najważniejsze – jego siostrę, Kyrę. Zamyślił się nad jej losem, był ciekaw gdzie teraz jest, czy przebyła już Escalon, czy udało jej się dotrzeć do Ur. Zastanawiał się, czy zdarzało jej się o nim myśleć, czy byłaby z niego dumna, wiedząc jak stara się podążyć w jej ślady, że on też, na swój sposób, stara się przemierzyć Escalon, by pomóc ich ojcu i jego sprawie. Był ciekaw, czy dożyje sposobności zostania wielkim wojownikiem. Czuł ogromny smutek na myśl, że już nigdy nie zobaczy siostry.

Czuł także, że z każdym kolejnym krokiem słabnie, i że niewiele może na to poradzić, tylko poddać się ranom i wyczerpaniu. Szedł coraz wolniej i wolniej, spojrzawszy na Białego zobaczył, że on także powłóczy nogami. Wkrótce będą musieli położyć się i odpocząć choć trochę, tu przy drodze, cokolwiek by się nie działo. Przerażał go ten pomysł.

Przez chwilę zdawało mu się, że coś usłyszał. Zatrzymał się więc i wytężył słuch. Biały zatrzymał się zaraz obok, patrząc na niego pytająco. Aidan zaczął modlić się gorączkowo. Czyżby miał już omamy?

Jednak znowu dosłyszał ten dźwięk. Tym razem był pewien, że jest prawdziwy. Skrzypienie kół. Drewna. I metalu. Słyszał jadący wóz.

Odwrócił się na pięcie, serce skoczyło mu w piersi, gdy zmrużył oczy, próbując dostrzec coś w gasnącym świetle wieczora. Lecz powoli, bez wątpliwości, coś pojawiało się w oddali. Wóz. Kilka wozów.

Serce Aidana skoczyło mu do gardła, ledwie był zdolny powstrzymać podniecenie, które wybuchło w nim, gdy usłyszał turkot, stukot końskich kopyt i zobaczył nadjeżdżającą karawanę. Jego entuzjazm osłabł, gdy zaczął zastanawiać się, czy nie będą aby wrogo nastawieni. W końcu któż taki mógł podróżować przez taki szmat bezludnej drogi, tak daleko od ludzkich osad? On nie był w stanie walczyć, Białemu także, choć powarkiwał bez przekonania, nie zostało wiele siły. Byli zdani na łaskę nadjeżdżających, kimkolwiek by nie byli. Ta myśl napędziła mu strachu.

Rumor stał się ogłuszający, gdy wozy zbliżały się do nich, Aidan stanął śmiało pośrodku drogi, zorientowawszy się, że już się nie ukryje. Musiał zaryzykować. Wydawało mu się, że wraz z malejącą odległością, zaczyna słyszeć muzykę, co tylko pogłębiło jego ciekawość. Wozy przyspieszyły jeszcze, przez chwilę zastanawiał się, czy nie mają zamiaru go przejechać.

Wtem cała karawana zwolniła i zatrzymała się przed nim, jako że blokował im drogę. Spojrzeli na niego z wozów w opadającym wokół kurzu. Byli dużą grupą, około pięćdziesięciu osób, Aidan aż zamrugał z zaskoczenia, gdy zorientował się, że to nie żołnierze. I nie wyglądali na wrogich, co przyjął z oddechem ulgi. Zauważył, że wozy pełne były najróżniejszych ludzi, mężczyzn i kobiet w różnym wieku. Na jednym zdawali się jechać muzycy, trzymający różnorakie instrumenty; kolejny pełen był mężczyzn, którzy wyglądali na żonglerów czy komediantów, z twarzami pomalowanymi w jaskrawe kolory, noszących kolorowe trykoty i tuniki; na następnym siedzieli aktorzy, w rękach trzymali zwoje, zdawali się ćwiczyć swoje kwestie, ubrani w teatralne kostiumy; ostatni zaś pełny był kobiet – skąpo ubranych, o rysach podkreślonych ostrym makijażem.

Aidan zarumienił się i odwrócił wzrok, wiedząc, że jest za młody, by gapić się na coś takiego.

– Hej, chłopcze! – zakrzyknął jakiś głos. Należał do mężczyzny o bardzo długiej, jasnorudej brodzie sięgającej mu pasa. Wyglądał bardzo osobliwie, ale uśmiech miał przyjazny.

– Czy ta droga należy do ciebie? – zapytał żartem.

Śmiech gruchnął ze wszystkich wozów, na co Aidan znów okrył się rumieńcem.

– Kim jesteście? – spytał Aidan, zdumiony.

– Sądzę, że lepszym pytaniem jest to – odkrzyknął mężczyzna w odpowiedzi – kim ty jesteś? – wszyscy spojrzeli z przestrachem na Białego, który zdecydował się zawarczeć – I co, na Boga, robisz z Leśnym Psem? Nie wiesz, że te bestie są niebezpieczne? – pytali z przestrachem w głosach.

– Ten nie jest – odpowiedział Aidan – Czy wy wszyscy jesteście… artystami? – spytał, nadal ciekawy co robią na tym pustkowiu.

– To bardzo łaskawe określenie! – wykrzyknął ktoś w wozu, co przyjęto wybuchem złośliwego śmiechu.

– Jesteśmy aktorami i graczami, żonglerami i hazardzistami, muzykami i błaznami! – wykrzyknął inny z mężczyzn.

– I łgarzami, i łajdakami, i kurwami! – zakrzyknęła kobieta, po czym znów wszyscy wybuchli śmiechem.

Ktoś szarpnął struny harfy, jakby akompaniując coraz głośniejszym śmiechom, zaś Aidan zaczerwienił się po raz kolejny. Zalały go wspomnienia, pamiętał jak kiedyś spotkał takich ludzi, gdy był młodszy i mieszkali w Andros. Pamiętał, jak oglądał artystów zjeżdżających się do stolicy, by zabawić Króla; zapamiętał ich kolorowe twarze; żonglowanie nożami; mężczyznę pożerającego futro; kobietę śpiewającą pieśni; i barda recytującego poematy z pamięci, które zdawały się ciągnąć godzinami. Pamiętał, jak dziwił się czemu ktokolwiek miałby wybrać taką drogę życia, zamiast zostać wojownikiem.

Aż zabłysły mu oczy, gdy wreszcie się zorientował.

– Andros! – wykrzyknął – Jedziecie do Andros!

Jakiś mężczyzna zeskoczył do niego z wozu. Był postawny, koło czterdziestki, z wydatnym brzuchem, potarganą, brązową brodą, rozczochranymi włosami do kompletu i ciepłym, przyjacielskim uśmiechem na twarzy. Podszedł do Aidana i ojcowskim gestem otoczył go ramieniem.

– Jesteś za młody, by pałętać się tu samemu – powiedział – Rzekłbym, że się zgubiłeś, jednak patrząc na twoje rany, i twojego pieska, zgaduję, że zaszło coś więcej. Wydaje mi się, że wpadłeś w kłopoty i tkwisz już w nich po szyję. Coś mi podpowiada – zakończył, oglądając się na Białego ostrożnie – że ma to coś wspólnego z ratowaniem tej bestii.

Aidan nie odpowiedział ani słowem, nie był pewien ile może zdradzić. Biały jednak, ku jego zaskoczeniu, podszedł do mężczyzny i polizał go po ręku.

– Zwę się Papug – dodał mężczyzna, wyciągając rękę.

Aidan odpowiedział ostrożnym spojrzeniem, nie podał mu ręki, ale kiwnął głową w powitaniu.

– Mi na imię Aidan – odrzekł.

– Możecie tu sobie zostać i zagłodzić się na śmierć – ciągnął dalej Papug – jednak to niezbyt piękne umieranie. Ja osobiście wolałbym przynajmniej podjeść, a ze świata zejść w jakiś inny sposób.

Grupa znowu gruchnęła śmiechem, Papug zaś wciąż trzymał przed sobą wyciągniętą dłoń, spoglądając na Aidana dobrotliwie, ze współczuciem.

– Wydaje mi się, że wam dwóm, tak pokiereszowanym, przyda się pomocna dłoń – dodał.

Aidan stał dumnie wyprostowany, nie chcąc okazać słabości, jak uczył go ojciec.

– Świetnie dawaliśmy sobie radę – powiedział.

Papug, a za nim reszta, skwitował to kolejnym wybuchem śmiechu.

– Pewnie, i to jak – odpowiedział.

Aidan zerknął podejrzliwie na wyciągniętą dłoń mężczyzny.

– Sam udaję się do Andros – powiedział.

Papug uśmiechnął się szeroko.

– To tak jak my – odparł – Na szczęście miasto jest na tyle duże, że pomieści nas wszystkich.

Aidan wciąż się wahał.

– Tylko wyświadczycie nam przysługę – dodał Papug – Niczego tak nam nie potrzeba, jak trochę więcej ciężaru na wozach.

– I kolejnej gęby do wykarmienia! – wykrzyknął błazen z jednej z grupek, znów wzbudzając falę śmiechu.

Aidan spojrzał na nich niepewnie, zbyt dumny by przyjąć pomoc, szukał sposobu, by wyjść z tego z twarzą.

– Cóż… – powiedział – Jeśli zrobimy wam przysługę…

I podał rękę Papugowi, który natychmiast wciągnął go na swój wóz. Był silniejszy, niż Aidan spodziewał się po nim, zważywszy że, ze sposobu w jaki się nosił, wyglądał na królewskiego błazna; jego ręka, mocna i ciepła, była dwukrotnie większa od dłoni Aidana.

Papug następnie zabrał się za Białego, podsadził go w górę, i położył delikatnie z tyłu wozu, obok Aidana. Pies zwinął się obok w słomie, z głową na jego kolanach, oczyma półprzymkniętymi z wyczerpania i bólu. Aidan czuł się podobnie.

Papug wskoczył za nimi, woźnica zaś zaciął batem i karawana ruszyła, pełna uciechy, rozbrzmiewająca muzyką. Grano radosną piosenkę, panowie i panie szarpali struny harf, grali na fletach i brzękadłach, nawet kilka osób, ku zdumieniu Aidana, zaczęło pląsać na jadących wozach.

Nigdy jeszcze nie widział tak wesołej grupy ludzi. Całe swoje życie spędził w posępnym i cichym forcie pełnym wojowników, nie był więc pewien, jak to wszystko oceniać. Jak można było być tak wesołym? Jego ojciec uczył go zawsze, że życie to poważna sprawa. Cóż więc to za błahostki?

Gdy jechali tak wyboistą drogą, Biały popiskiwał z bólu, zaś Aidan głaskał go po łbie. Papug podszedł do nich, i ku zdziwieniu Aidana kucnął przy psie i założył kompres na jego rany, smarując je zieloną maścią. Biały powoli uspokoił się. Aidan wdzięczny był za tą pomoc.

– Kim właściwie jesteś? – spytał.

– Cóż, nazywano mnie różnie – odpowiedział Papug – Najbardziej podoba mi się „aktor”. Ale bywało też: „figlarz”, „błazen”, „komediant”… i tak dalej. Nazywaj mnie jak sobie chcesz.

– Więc żaden z ciebie wojownik – stwierdził Aidan z rozczarowaniem.

Papug aż odchylił głowę, takim śmiechem gruchnął, po jego policzkach popłynęły łzy; Aidan nie był w stanie pojąć co w tym tak śmiesznego.

– Wojownik – powtórzył Papug, kręcąc głową w zadziwieniu – Tak to jeszcze nikt na mnie nie wołał. I całe szczęście.

Aidan zmarszczył brew, nic z tego nie rozumiał.

– Ja pochodzę z rodu wojowników – powiedział dumnie, wypinając pierś, chodź siedział i wszystko go bolało – Mój ojciec jest wielkim wojownikiem.

– Cóż, bardzo ci współczuję – powiedział Papug, wciąż roześmiany.

Aidana zbiło to z tropu.

– Współczujesz? Dlaczego?

– Bo to jak wyrok – odpowiedział Papug.

– Wyrok? – powtórzył Aidan – Nie ma nic wspanialszego w życiu jak być wojownikiem. Od zawsze o tym marzyłem.

– Czyżby? – spytał Papug z rozbawieniem – Więc podwójnie ci współczuję. Ja tam sądzę, że uczty i śmiech, i spanie z pięknymi kobietami to najwspanialsze ze wszystkich rzeczy – znacznie lepsze niż paradowanie po lasach i polach w nadziei, że znajdzie się ktoś, komu można wrazić miecz w bebechy.

Aidan poczerwieniał ze złości; nigdy wcześniej nie słyszał, by ktokolwiek mówił tak o wojowaniu, naprawdę się obraził. Nigdy wcześniej nie poznał nikogo podobnego.

– Gdzie szukać honoru w takim życiu? – spytał zmieszany.

– Honor? – spytał Papug, wydając się autentycznie zaskoczonym – Tego słowa nie słyszałem już od lat – poza tym to zbyt wielkie słowo na tak małego chłopaka – westchnął – Nie wydaje mi się, by istniało coś takiego jak honor – ja ze swojej strony nigdy go nie uświadczyłem. Też kiedyś myślałem, by być honorowy – i nic mi to nie dało. Co więcej, widziałem zbyt wielu mężczyzn pełnych honoru, którzy padli ofiarą kobiet, które cześć i chwałę mają za nic – zakończył, reszta jadących na wozie uśmiała się z tego.

Aidan rozejrzał się wokół, zobaczył jak ludzie ci tańczą i śpiewają, i piją przez cały dzień, miał mieszane uczucia, by towarzyszyć im w podróży. Ci mężczyźni nie byli z tych, którzy starali się prowadzić życie wojownika, nisko cenili chwalebne życie. Wiedział, że powinien być wdzięczny za pomoc, i oczywiście był, jednak nie był pewien, co sądzić o tym towarzystwie. Na pewno nie byli ludźmi, z którymi zadawałby się jego ojciec.

– Pojadę z wami – stwierdził wreszcie Aidan – I będę wam dobrym kompanem w podróży. Jednak nie mogę myśleć o was jako towarzyszach broni.

Oczy Papuga rozwarły się szeroko w zdumieniu, zamilkł na dobrze dziesięć sekund, nie wiedząc jak odpowiedzieć.

Aż wreszcie ryknął kolejną salwą śmiechu, która trwała o wiele za długo, do której dołączyli się wszyscy wokół. Aidan nie rozumiał tego człowieka, nie sądził by kiedykolwiek miał go zrozumieć.

Potęga Honoru

Подняться наверх