Читать книгу Potęga Honoru - Морган Райс, Morgan Rice - Страница 8
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ОглавлениеTheosa ogarnęła ślepa furia. Zanurkował w powietrzu, kierując się wprost na znajdującą się poniżej wioskę. Zamierzał zrównać z ziemią cały Escalon, sprawić, by wszyscy ludzie zapłacili za zniknięcie jego jaja. Będzie siał zniszczenie tak długo, aż nie znajdzie tego, czego szukał.
Był zdruzgotany ironią tej sytuacji. Uciekł przecież ze swojej ojczyzny tylko po to, by w tym odległym kraju ukryć jajo przed gniewem swych pobratymców. Smoki z jego krainy obawiały się bowiem proroctwa, według którego to właśnie jego syn miał zostać Władcą Wszystkich Smoków. Za nic w świecie Theos nie mógł pozwolić, by jego pierworodnemu stała się krzywda. W ciężkich bojach odniósł wiele poważnych ran, ale zdołał uciec i przemierzywszy tysiące kilometrów nad wielkimi morzami, dotarł tutaj, do wyspy ludzi, miejsca, w którym inne smoki nigdy nie będą go szukać. Tutaj chciał znaleźć bezpieczne schronienie dla swego potomka.
Jednak gdy tylko wylądował i złożył jajo na miękkim poszyciu, znienacka zaatakował go pandezyjski żołnierz. Ponownie narażając swoje życie, zdołał odwrócić uwagę napastnika od jaja, sam jednak doznał kolejnych ciężkich obrażeń. Przeżył tylko dzięki pomocy tej dziewczyny, Kyry. Przez to całe zamieszanie stracił z oczu swoje dziecko i później, mimo nieustannych poszukiwań w gęstej śnieżycy, nie mógł go już odnaleźć. To był błąd, za który nienawidził siebie, za który winił całą rasę ludzką i którego nigdy, przenigdy nie wybaczy.
Theos leciał coraz szybciej, wydając z siebie ryk, który w drżenie wprowadzał nawet drzewa i ziejąc śmiercionośnym strumieniem ognia, który mógł zmieść z powierzchni ziemi całe miasto. Za swój cel obrał przypadkową wieś, która miała nieszczęście leżeć akurat na jego drodze. W dole nieświadomi niczego mieszkańcy pracowali w swoich gospodarstwach, dzieci bawiły się na podwórzach, a psy ganiały po ulicach.
Ludzkie twarze zmroził strach, gdy spojrzeli w górę i zobaczyli sięgające ich płomienie. Drąc się wniebogłosy, rozbiegli się, próbując ratować życie, jednak dla nich było już wtedy za późno. Ogień nie szczędził nikogo, dosięgnął mężczyzn i kobiety, dzieci, rolników i wojowników, tych którzy uciekali i tych, którzy sparaliżowani strachem tkwili w bezruchu. Theos trzepotał wielkimi skrzydłami, podsycając dodatkowo płomienie, które trawiły ludzi, ich zwierzęta, domy, broń i cały dobytek. Wszyscy, każdy jeden z tych ludzi, zapłaci za jego stratę.
Cała wioska stała w ogniu, wszystko wkrótce miało zamienić się w kupkę popiołu. Cóż, Theos pomyślał: z popiołu ludzie powstali i w popiół się obrócą.
Theos leciał teraz tuż nad ziemią, rycząc, wciąż zionąc płomieniami, zahaczając o drzewa, łamiąc gałęzie i strząsając liście. Za sobą zostawiał ślad spalonej ziemi, który niczym blizna przecinała ziemie Escalonu. Podpalał ogromne połacie Cierniowego Lasu, wiedząc, że nic nie urośnie tu przez tysiące lat, że ta blizna nie pozwoli zapomnieć ludziom o tym, co tu zaszło. Ta myśl napawała go satysfakcją. Choć podświadomie zdawał sobie sprawę z tego, że płomienie mogą dosięgnąć i jego jaja, opętany rządzą zniszczenia nie mógł się powstrzymać.
W miarę jak oddalał się od wioski, krajobraz pod nim zmieniał się coraz bardziej. Lasy i pola zastąpiły teraz kamienne budynki i rozległy garnizon, w którym zebranych było tysiące żołnierzy w niebiesko-żółtych zbrojach. Pandezjanie. Żołnierze spoglądali w niebo z przerażeniem w oczach. Ci sprytniejsi uciekli; odważniejsi czekali aż smok zniżył lot i wtedy rzucili w jego stronę włóczniami.
Theos jednym tchem zamienił je w unoszący się na wietrze popiół. Kolejny oddech przeznaczony już był dla żołnierzy, którzy rozbiegli się teraz po okolicy. Płomienie paliły ich żywcem, pozostawiając na ziemi puste zbroje. Cieszyła go myśl, że te stalowe pancerze będą rdzewieć tu przez lata, upamiętniając jego wizytę.
Theos leciał coraz dalej na północ, nie mogąc powstrzymać swojej furii. Krajobraz znowu się zmienił, a on nie zwolnił nawet wtedy, gdy dostrzegł w oddali dziwny widok: oto z tunelu w ziemi wyłaniał się gigantyczny potwór, jakiego nigdy dotąd nie widział. To było potężne stworzenie, jednak on nie czuł przed nim strachu. Wprost przeciwnie – czuł wciąż narastający w sobie gniew.
Bestia spojrzała na niego i gdy Theos zniżył lot, w popłochu zaczęła chować się z powrotem do tunelu. Smok nie miał jednak zamiaru pozwolić jej odejść. Jeśli nie znajdzie swego dziecka, zniszczy ich wszystkich, zarówno ludzi jak i bestie. I nic mu w tym nie przeszkodzi.