Читать книгу Arena Jeden - Морган Райс, Morgan Rice - Страница 8

CZĘŚĆ I
JEDEN

Оглавление

Większość dni bywa bardziej znośna. Dziś jednak wiatr siecze bez przerwy, zmiatając grudy śniegu z zasypanej sośniny wprost na moją twarz, kiedy tak wspinam się po górskiej ścianie. Moje stopy, wciśnięte w o jeden numer za małe pionierki, znikają w wysokim na sześć cali śniegu. Ześlizguję się i walczę o to, by odzyskać równowagę. Wiatr wieje w porywach. Jest tak zimny, że braknie mi tchu. Mam wrażenie, że zagłębiam się w żywą, śnieżną kulę.

Bree mówi, że jest grudzień. Lubi odliczać dni do Gwiazdki, zdrapując codziennie liczby na starym kalendarzu, który gdzieś znalazła. Robi to z takim entuzjazmem. Nie potrafię przemóc się i powiedzieć jej, że do grudnia jeszcze daleko. Nie powiem jej, że kalendarz ma już trzy lata, ani też, że nigdy nie zdobędziemy nowego, ponieważ przestali je produkować w dniu, kiedy skończył się świat. Nie pozbawię jej marzeń. Od tego właśnie są starsze siostry.

Bree i tak uparcie tkwi przy swych przekonaniach, od zawsze wierzy, że śnieg oznacza grudzień, a nawet gdybym jej powiedziała, wątpię, czy zmieniłaby zdanie. Takie już są dziesięciolatki.

Bree wciąż nie chce zauważyć, że zima przychodzi tu wcześnie. Jesteśmy wysoko w górach Catskill, gdzie czas płynie inaczej, gdzie pory roku mają inne granice. Tutaj, trzy godziny na północ od czegoś, co kiedyś było Nowym Jorkiem, liście opadają pod koniec sierpnia i leżą, rozsiane po całych górskich pasmach, jak daleko okiem sięgnąć.

Nasz kalendarz był kiedyś aktualny. Kiedy się tu pojawiliśmy trzy lata temu, pamiętam, jak zobaczyłam pierwszy śnieg i dotknęłam go z niedowierzaniem. Nie mogłam uwierzyć, że kalendarz wskazuje dopiero październik. Pomyślałam, że tak wczesny śnieg jest jakimś wybrykiem natury. Ale wkrótce przekonałam się, że nie. Te góry są po prostu na tyle wysokie, że zima rozkłada jesień na łopatki.

Gdyby Bree odwróciła kalendarz, zauważyłaby rok, stary rok napisany tandetnym stylem: dwa tysiące sto siedemnasty. Wyraźnie wskazujący przestarzałą o trzy lata datę. Powtarzam sobie, że najzwyczajniej jest zbyt podekscytowana, by uważniej to sprawdzić. Taką mam przynajmniej nadzieję. Ostatnio jednak zaczynam podejrzewać, że naprawdę o tym wie, ale postanowiła zatracić się w swoich fantazjach. Nie dziwię się jej.

Oczywiście od lat nie mieliśmy aktualnego kalendarza. Ani komórki, komputera, telewizji, radia, internetu, czy też jakiegokolwiek wytworu techniki – nie wspominając już o elektryczności, czy bieżącej wodzie. A mimo to, w jakiś sposób zdołałyśmy przetrwać, my obie, już trzy lata. Pora letnia jest znośna i tylko w nieliczne dni przymieramy głodem. Przynajmniej możemy wtedy łowić ryby, a górskie potoki zdają się zawsze obfitować w łososia. Są też jagody, a nawet kilka sadów, w których jabłonie i grusze wciąż rodzą owoce, mimo upływu tylu lat. Raz na jakiś czas udaje się nam nawet złapać królika.

Lecz zimy są nie do zniesienia. Wszystko jest zamarznięte lub martwe i każdego roku mam wrażenie, że nie przetrwamy. A ta zima jest najgorsza ze wszystkich dotychczasowych. Powtarzam sobie, że wszystko minie; wiele dni minęło jednak od ostatniego porządnego posiłku, a jest to dopiero początek zimy. Głód osłabił nas obie i do tego Bree się rozchorowała. Nie wróży to nic dobrego.

Brnąc przez śnieg po tych samych pechowych śladach, które zostawiłam tu poprzedniego dnia, poszukując czegoś do jedzenia, zaczynam odnosić wrażenie, że nasze szczęście się skończyło. Tylko myśl o tym, że Bree leży i czeka w domu, ponagla mnie, by iść dalej. Przestaję użalać się nad sobą i zamiast tego skupiam się na wizerunku jej twarzy w moich myślach. Wiem, że nie mogę znaleźć lekarstwa, ale mam nadzieję, że to tylko tymczasowa gorączka, i że dobry posiłek i trochę ciepła wystarczą, by doszła do siebie.

Tak naprawdę to potrzebuje ogniska. Ale już go nie rozpalam; nie mogę ryzykować, że ktoś zobaczy dym, poczuje zapach, że ściągnę tu jakichś łowców niewolników. Ale dziś wieczór zrobię jej niespodziankę i tylko na chwilę zaryzykuję. Ognisko jest dla niej całym światem. Podniesie ją na duchu. I − jeśli tylko uda mi się znaleźć na dokładkę coś do jedzenia – choćby takiego niewielkiego królika – to poprawi jej się całkowicie. I to nie tylko pod względem fizycznym. Zauważyłam, że zaczęła ostatnio tracić nadzieję – widzę to w jej oczach – a musi być silna. Nie będę siedziała i patrzyła, jak odchodzi, tak jak mama.

Czuję, jak kolejny podmuch wiatru chłosta moją twarz. Tym razem trwa to tak długo, jest tak przejmujące, że muszę pochylić głowę i czekać, aż minie. Wiatr wyje w moich uszach i zrobiłabym wszystko za prawdziwą zimową kurtkę. Mam na sobie jedynie znoszoną bluzę z kapturem, którą znalazłam przy drodze lata temu. Sądzę, że należała do jakiegoś chłopaka, ale to dobrze, ponieważ rękawy są wystarczająco długie, by zakryć dłonie i niemal zawinąć się wokół nich jak rękawiczki. Mierząc pięć stóp i sześć cali, nie jestem taka niska, a więc do kogokolwiek należała, musiał być wysoki. Czasami zastanawiam się, czy w ogóle by go obeszło, że noszę jego rzeczy. Ale wówczas uświadamiam sobie, że prawdopodobnie już nie żyje. Tak jak wszyscy.

Moje spodnie również nie wyglądają najlepiej: nadal noszę tę samą parę dżinsów, którą, jak zauważam z zażenowaniem, miałam na sobie, kiedy uciekałyśmy z miasta lata temu. Jeśli w ogóle czegoś żałuję, to tego, że opuściłam je w takim pośpiechu. Chyba wydawało mi się, że tutaj znajdę jakieś ubranie, że może jakiś odzieżowy będzie tu otwarty, lub chociaż punkt Armii Zbawienia. Postąpiłam głupio: oczywiście wszystkie sklepy odzieżowe już dawno zostały splądrowane. Jakby w przeciągu jednej nocy świat z dostatku wpadł w niedobór. Zdołałam znaleźć kilka sztuk odzieży pozostawionej w różnych szufladach w domu należącym do mojego taty. Dałam je Bree. Byłam szczęśliwa, że choć trochę z tego, jego termo-aktywna bielizna i skarpetki, zapewniało jej ciepło.

Wiatr w końcu ustaje. Podnoszę głowę i pospiesznie brnę dalej, zanim znów zawieje, forsując się w podwójnym tempie do chwili, kiedy docieram na płaskowyż.

Docieram na szczyt, ciężko oddychając. Moje nogi płoną. Rozglądam się powoli. Rosną tu nieliczne drzewa, a w oddali widnieje niewielkie górskie jezioro. Jest zamarznięte, jak wszystkie inne. Od jego powierzchni bije słońce z taką siłą, że muszę zmrużyć oczy.

Natychmiast spoglądam na mają wędkę, którą zostawiłam tu poprzedniego dnia, zatkniętą między dwoma głazami. Wystaje nad jeziorem, a z jej końca zwisa długi sznurek biegnący wprost do niewielkiego przerębla. Jeśli jest wygięta, oznacza to, że razem z Bree zjemy dzisiaj obiad. Jeśli nie – będę wiedziała, że nie zadziałało – znowu. Biegnę wśród kępy drzew, po śniegu i przypatruję się dokładniej.

Jest prosta. A jakże.

Przepełnia mnie smutek. Rozważam wyjście na lód, by użyć niewielkiego toporka i wyrąbać przerębel w innym miejscu. Ale wiem już, że dużej różnicy to nie sprawi. Problem tkwi nie w jej umiejscowieniu – a w tym jeziorze. Ziemia jest zbyt zmarznięta, by móc wykopać z niej robaki, a nawet nie wiem, gdzie ich szukać. Nie jestem urodzonym myśliwym, ani też traperem. Gdybym wiedziała, że skończę tutaj, poświęciłabym całe swoje dzieciństwo na kursy przetrwania i naukę technik survivalowych. Tymczasem teraz okazuje się, że jestem beznadziejna niemal we wszystkim, co robię. Nie potrafię zakładać pułapek, a na moje wędki rzadko łapią się jakieś ryby.

Jak przystało na córkę żołnierza Piechoty Morskiej, jedyną rzeczą, w której jestem dobra jest umiejętność walki – ale ona nie przynosi tu żadnego pożytku. Może i nie radzę sobie zupełnie w królestwie zwierząt, za to potrafię rozprawić się z tymi dwunożnymi. Od najmłodszych lat, czy mi się to podobało, czy nie, tata nalegał, żebym była jego córką − córką żołnierza Piechoty Morskiej, abym była z tego dumna. Pragnął również, abym była mu synem, którego nigdy nie posiadał. Zapisał mnie na boks, zapasy, mieszane sztuki walki… nie było końca lekcjom o tym, jak używać noża, jak strzelać z broni, jak znaleźć punkty uciskowe, jak walczyć nieczysto. Najważniejsze było jednak to, iż nalegał, bym była twarda, nigdy nie okazywała strachu i nigdy nie płakała.

Jak na ironię, nigdy nie miałam szansy skorzystać choć z jednej z rzeczy, których mnie nauczył, a tu, w górach, mniej przydatne nie może to już być; nie ma nikogo w zasięgu wzroku. To, co naprawdę muszę wiedzieć, to w jaki sposób znajdować jedzenie – a nie jak kogoś kopać. I jeśli kiedykolwiek rzeczywiście napotkam kogokolwiek, nie mam zamiaru z nim walczyć, ale raczej prosić o pomoc.

Zastanawiam się mocno i przypominam sobie, że gdzieś tu leży jeszcze jedno jezioro, mniejsze; widziałam je już kiedyś, któregoś lata, kiedy jeszcze byłam śmiała i zapuszczałam się wyżej w góry. Droga prowadzi stromo w górę przez ćwierć mili. Nie próbowałam tam wejść od tamtej pory.

Podnoszę wzrok i wzdycham. Słońce schodzi już z nieboskłonu w ponurym, zimowym zachodzie skąpanym w odcieniach czerwieni, a ja jestem już słaba, zmęczona i zmarznięta. Samo zejście z góry pozbawi mnie większości sił, które mi jeszcze zostały. Wspinaczka jest ostatnią rzeczą, której teraz pragnę. Ale cichy głos wewnątrz pogania mnie, bym wspinała się dalej. Im więcej czasu spędzam obecnie w samotności, tym silniejszy staje się głos taty w mojej głowie. Opieram się mu i chcę go zablokować, ale z jakiegoś powodu nie mogę.

Przestań lamentować i przyj dalej, Moore!

Tata zawsze lubił wołać do mnie po nazwisku. Moore. Wkurzało mnie to, ale on nic sobie z tego nie robił.

Jeśli teraz zawrócę, Bree nic dziś nie zje. To jezioro powyżej to najlepszy pomysł, jaki przychodzi mi do głowy, nasze jedyne, możliwe źródło pożywienia. Chcę też, aby Bree miała dziś ognisko, a całe drewno, które tu leży, jest przesiąknięte wilgocią. Tam powyżej, gdzie wieje silniejszy wiatr, może znajdę drewno wystarczająco suche na rozpałkę. Spoglądam jeszcze raz w górę i postanawiam, że spróbuję tam dotrzeć. Zwieszam głowę i zaczynam wspinaczkę, zabierając ze sobą wędkę.

Każdy krok przynosi ból, milion ostrych igiełek pulsujących w udach, a mroźne powietrze przeszywa mi płuca. Zrywa się wiatr i śnieg smaga mi twarz, niczym papier ścierny. Gdzieś w górze odzywa się krakanie ptaka, niby mnie przedrzeźniające. Kiedy czuję, że nie dam rady postawić kolejnego kroku, akurat docieram do następnego płaskowyżu.

Ten, położony tak wysoko, różni się od wszystkich pozostałych: porośnięty gęsto sosnami, utrudnia dostrzeżenie czegokolwiek w odległości ponad dziesięciu stóp. Niebo zasłaniają ogromne korony drzew, a śnieg upstrzony jest zielonymi igłami. Ogromne pnie drzew dają również osłonę przed wiatrem. Mam wrażenie, że weszłam do niewielkiego, ale własnego królestwa, ukrytego przed resztą świata.

Zatrzymuję się i obracam, chłonąc widoki: są zdumiewające. Zawsze sądziłam, że mamy wspaniały widok z domu taty, położonego w połowie drogi na szczyt, ale tu, na górze, jest zjawiskowy. Wszędzie wznoszą się górskie szczyty, a za nimi, w oddali, dostrzegam nawet rzekę Hudson, iskrzącą się w słońcu. Widzę również kręte drogi, które przecinają stoki góry w zadziwiający sposób, całkiem nietknięte. Prawdopodobnie dlatego, że tak mało ludzi tu się w ogóle zapuszcza. Nigdy tak naprawdę nie widziałam tu samochodu, czy jakiegoś innego pojazdu. Mimo leżącego wszędzie śniegu, same drogi są czyste; strome, kręte trakty pławią się w słońcu, idealnie spełniając rolę odpływów i, co zadziwiające, większość śniegu rzeczywiście już stopniała.

Nagle odczuwam niepokój. Wolę, kiedy drogi pokrywa śnieg i lód, kiedy są nieprzejezdne, ponieważ jedynymi ludźmi, którzy dysponują obecnie samochodami i paliwem są łowcy niewolników – bezlitośni łowcy nagród, którzy zajmują się dostarczaniem zasobów dla Areny Jeden. Patrolują wszystkie okolice, szukając ocalałych, których porywają i sprowadzają na arenę w roli niewolników. Zgodnie z tym, co słyszałam, są tam zmuszani do walki na śmierć i życie ku uciesze widowni.

Razem z Bree miałyśmy szczęście. Nie widziałyśmy żadnych łowców, od kiedy tu przybyłyśmy lata temu – ale sądzę, iż tylko dlatego, że żyjemy wysoko w górach, w tak odległym miejscu. Tylko raz słyszałam piskliwy jęk silnika jakiegoś łowcy, hen w oddali, po drugiej stronie rzeki. Wiem, że są tam gdzieś w dole i patrolują. I nie ryzykuję – upewniam się, byśmy nie zwracały na siebie uwagi, z rzadka rozpalając ogień, chyba, że musimy. Mam też zawsze oko na Bree. Najczęściej zabieram ją ze sobą na polowanie – dziś również bym to zrobiła, gdyby nie była taka chora.

Odwracam się plecami do płaskowyżu i kieruję wzrok na mniejsze jezioro. Solidnie zamarznięte, błyszcząc w popołudniowym świetle, spoczywa tam niczym utracony klejnot, skrywając się za zagajnikiem. Podchodzę bliżej, stawiając kilka niepewnych kroków na lodzie, aby upewnić się, czy nie pęknie. Kiedy już czuję, że jest solidny, robię kolejne kroki. Znajduję odpowiednie miejsce, wyciągam zza pasa niewielki toporek i mocno rąbię lód kilka razy. Pojawia się pęknięcie. Wyjmuję nóż, klękam na kolanie i uderzam mocno w sam środek szczeliny. Czubkiem noża wydłubuję niewielki otwór, wystarczająco jednak duży, by wydobyć przez niego rybę.

Pospiesznie wracam na brzeg, potykając się i ślizgając, po czym mocuję wędkę między dwiema gałęziami, rozwijam sznurek, biegnę z powrotem i wrzucam koniec do przerębla. Potrząsam nim kilkukrotnie z nadzieją, że odblask metalowego haczyka przyciągnie jakieś stworzenia żyjące pod lodową taflą. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że jest to daremny trud, ani podejrzeniu, iż wszystko, co kiedykolwiek żyło w tych górskich jeziorach, już dawno wymarło.

Tu, na górze, jest nawet jeszcze zimniej. Nie mogę tak po prostu stać, wpatrując się w żyłkę. Muszę się poruszać. Odwracam się i schodzę z jeziora. Ta przesądna część mojego ja podpowiada mi, że może złapię rybę, jeśli nie będę tam stać i się gapić. Chodzę wokół drzew, zataczając niewielkie kręgi, rozcierając ręce i starając się utrzymać ciepło. Na niewiele to się zdaje.

I wtedy przypominam sobie o suchym drewnie. Spuszczam wzrok i szukam rozpałki, ale na próżno. Ziemię pokrywa śnieg. Spoglądam w górę na drzewa i widzę, że ich pnie i gałęzie w większości również przykrywa śnieg. Jednak w oddali dostrzegam kilka smaganych wiatrem drzew pozbawionych śnieżnej otuliny. Przedzieram się do nich i sprawdzam korę, przesuwając dłoń po jej powierzchni. Z ulgą stwierdzam, że niektóre gałęzie są już wyschnięte. Wyciągam toporek i odrąbuję jedną z tych większych. Potrzebuję jedynie naręcza drewna, a ta ogromna gałąź nada się idealnie. Łapię ją, kiedy odpada, nie dając jej uderzyć w śnieg. Potem opieram ją o pień i przecinam dokładnie w połowie. Robię to raz po raz do chwili, kiedy uzyskuję niewielki stos drewna, wystarczająco duży, by zmieścić go w swoich rękach. Kładę go obok, z dala od mokrego śniegu poniżej.

Rozglądam się wokół, sprawdzając pozostałe pnie, a kiedy przyglądam się bliżej, coś sprawia, że przystaję. Podchodzę do jednego drzewa, przypatrując się z uwagą, i uświadamiam sobie, że jego kora różni się od pozostałych. Podnoszę wzrok i uzmysławiam sobie, że to nie jest sosna; to klon. Jestem zdumiona obecnością klonu na tej wysokości, a jeszcze bardziej, kiedy widzę go tutaj. W gruncie rzeczy, klon jest prawdopodobnie jedynym drzewem w przyrodzie, które rzeczywiście potrafię rozpoznać. Wspomnienia powracają falami, mi na przekór.

Kiedyś, kiedy byłam młodsza, tata wbił sobie do głowy, że weźmie mnie na wycieczkę przyrodniczą. Sam Bóg raczy wiedzieć dlaczego, ale zabrał mnie ze sobą, by nacinać klony. Najpierw jechaliśmy godzinami do jakiegoś zapomnianego przez Boga i ludzi zakątka kraju, ja z metalowym wiadrem, a tata z dziobem. Potem spędziliśmy kolejne godziny na wałęsaniu się po lasach z przewodnikiem w poszukiwaniu idealnych klonów. Pamiętam wyraz rozczarowania na jego twarzy, kiedy naciął pierwsze drzewo i przezroczysty płyn spłynął do naszego wiadra. Spodziewał się syropu.

Nasz przewodnik zaśmiał się z niego i powiedział, że klon nie produkuje syropu, tylko sok. Sok zamienia się w syrop podczas gotowania. Jak twierdził, proces ten zabiera kilka godzin. Z około osiemdziesięciu galonów soku powstaje zaledwie kwarta syropu.

Tata spojrzał na wypełnione sokiem wiadro i cały poczerwieniał, jakby kto właśnie wcisnął mu niezły kit. Nie spotkałam dotąd nikogo równie dumnego. Jeśli w ogóle istniało coś, czego nienawidził bardziej niż czuć się głupio, to było to wyśmiewanie się z niego. Kiedy tamten mężczyzna roześmiał się na głos, tata rzucił w niego wiadrem, niemal w niego trafiając, po czym chwycił moją dłoń i pospiesznie odmaszerował.

Nigdy więcej nie zabrał mnie na łono natury.

Nie przejęłam się tym jednak – w sumie podobała mi się ta wycieczka, pomimo tego, że przez całą powrotną drogę wściekał się w milczeniu. Zdołałam zebrać niewielką ilość soku, zanim zabrał mnie stamtąd i pamiętam, że popijałam w tajemnicy w drodze do domu, gdy nie widział. Był cudowny. Smakował, niczym posłodzona woda.

Stojąc tu teraz przed tym drzewem, rozpoznaję klon jak własnego bliźniaka. Ten gatunek, znajdujący się tak wysoko w górach, wygląda niepozornie, wręcz mizernie. Byłabym zaskoczona, gdyby zawierał w sobie jakikolwiek sok. Ale nie mam nic do stracenia. Wydobywam nóż i wbijam go w drzewo, raz po raz w to samo miejsce. Potem zagłębiami ostrze w otworze coraz dalej, obracając je i wyginając. Naprawdę nie oczekuję jakiegoś efektu.

Jestem zszokowana, kiedy wycieka na zewnątrz kropla soku. Jestem jeszcze bardziej zdumiona, kiedy kropla zamienia się w niewielką, sączącą się strużkę. Wyciągam palec, dotykam jej i podnoszę, kładąc na język. Czuję krzepiący cukier i natychmiast rozpoznaję ten smak. Dokładnie taki sam, jaki pamiętam. Nie wierzę.

Sok zaczyna płynąć szybciej i tracę większość, gdyż spływa po korze. Rozglądam się rozpaczliwie w poszukiwaniu czegokolwiek, w co mogłabym go zebrać, jakiegoś wiaderka – ale oczywiście nie ma tu niczego takiego. I wtedy przypominam sobie: mój termos. Wyciągam plastikowy termos zza pasa i odwracam go do góry nogami, opróżniając go z wody. Mogę ją znaleźć gdziekolwiek, zwłaszcza kiedy jest tu tyle śniegu wkoło – a ten sok jest zbyt cenny. Przytrzymuję termos przy drzewie, żałując, że nie posiada odpowiedniego wlotu. Przyciskam plastik do kory najbliżej jak tylko można i udaje mi się zebrać większość soku. Płynie wolniej niż bym tego chciała, ale w kilka minut udaje mi się napełnić termos do połowy.

Strumień soku ustaje. Czekam kilka sekund, zastanawiając się, czy sok pocieknie jeszcze raz, ale na próżno.

Rozglądam się i dostrzegam kolejny klon, około dziesięć stóp dalej. Podbiegam szybko, podnoszą nóż podekscytowana i tym razem wbijam go mocno, widząc już oczami wyobraźni, jak napełniam termos do korka i wyraz zdumienia na twarzy Bree, kiedy go smakuje. Może i nie jest pożywny, ale z pewnością ją rozweseli.

Tym razem jednak, kiedy mój nóż wbija się w pień, rozlega się ostry odgłos rozłupywania, którego się nie spodziewałam, a zaraz potem skrzypienie drzewa. Podnoszę wzrok i widzę, jak całe drzewo zaczyna się przechylać i uświadamiam sobie, zbyt późno, że zmarznięte i okryte lodową powłoką, od dawna jest martwe. Uderzenie mojego noża wystarczyło, by je powalić.

Chwilę później całe drzewo, długie przynajmniej na dwadzieścia stóp, przewraca się na ziemię. Wzbija potężny obłok śniegu i sosnowych igieł. Kucam cała podenerwowana, iż mogłam zdradzić tym swoją obecność. Jestem wściekła na siebie. To było nieostrożne. Głupie. Powinnam najpierw porządnie przyjrzeć się temu drzewu.

Jednak po kilku minutach moje serce uspokaja się i uświadamiam sobie, że nie ma tu nikogo. Z powrotem zaczynam racjonalnie myśleć, zdaję sobie sprawę, że drzewa same z siebie wciąż przewracają się w każdym lesie i, że upadek tego niekoniecznie musiał wydać obecność człowieka. Kiedy spoglądam na miejsce, w którym kiedyś stało to drzewo, uświadamiam sobie coś z opóźnioną reakcją. Patrzę z niedowierzaniem.

Oto w oddali, schowana za kępą drzew, wbudowana bezpośrednio w górskie zbocze, stoi niewielka kamienna chata. Jest maleńka, zbudowana na planie idealnego kwadratu, ma około piętnastu stóp szerokości i głębokości oraz dwanaście stóp wysokości, a jej mury zbudowane zostały z dawnych bloków skalnych. Na dachu wznosi się niewielki komin, a w ścianach osadzono niewielkie okna. Drewniane drzwi wejściowe w kształcie łuku stoją otworem, nieco uchylone.

Mała chata jest na tyle dobrze zakamuflowana, tak idealnie zlewa się z otoczeniem, że nawet spoglądając wprost na nią, ledwie potrafię odróżnić ją od tła. Jej dach i ściany pokrywa śnieg, a widoczne skalne fragmenty idealnie wkomponowują się w krajobraz. Chata wygląda staro, jakby zbudowano ją setki lat temu. Nie mogę pojąć, co ona tu robi, kto miałby ją zbudować, ani w jakim celu. Być może mieszkał tu dozorca parku. A może był to dom jakiegoś samotnika. Lub też survivalowego maniaka.

Sprawia wrażenie, jakby od lat nikt w niej nie przebywał. Uważnie lustruję leśną ściółkę w poszukiwaniu jakichś śladów, odcisków zwierząt. Ale nie zauważam niczego. Wracam pamięcią do chwili, kiedy zaczął padać śnieg, kilka dni temu, i w myślach wykonuję obliczenia. Nikt nie wchodził, ani nie wychodził stamtąd od przynajmniej trzech dni.

Serce zaczyna mi mocniej bić na myśl o tym, co mogę znaleźć w środku. Jedzenie, ubranie, lekarstwa, broń, materiały – wszystko będzie darem niebios.

Ostrożnie pokonuję polanę, zerkając co chwila ponad ramieniem, by upewnić się, że nikt mnie nie obserwuje. Poruszam się szybko, pozostawiając za sobą wielkie, rzucające się w oczy ślady w śniegu. Kiedy docieram do drzwi, odwracam się i sprawdzam jeszcze raz, po czym stoję tak i czekam przez kilka sekund, nasłuchując. Nie słyszę żadnego dźwięku poza odgłosem wiatru i pobliskiego strumienia, który przepływa zaledwie kilka stóp od wejścia do domu. Wyciągam dłoń i uderzam mocno trzonkiem toporka w drzwi, wywołując głośny, niosący się echem hałas, dając w ten sposób ostatnie ostrzeżenie jakimkolwiek zwierzętom, które mogą skrywać się wewnątrz domostwa.

Nie otrzymuję żadnej odpowiedzi.

Szybko otwieram drzwi, odpychając śnieg i wchodzę do środka.

Jest ciemno. Wnętrze rozświetlają jedynie ostatnie promienie słońca wpadające tu przez niewielkie okna i dopiero po chwil mój wzrok przyzwyczaja się do panującego mroku. Czekam, stojąc oparta plecami o drzwi, w gotowości na wypadek gdyby jakieś zwierzę używało chaty, jako swego schronienia. Ale po kilku kolejnych minutach mój wzrok przystosowuje się w pełni do słabego światła i stwierdzam, że jestem najwyraźniej sama.

Pierwszą rzeczą, na którą zwracam uwagę w tym niewielkim domu, jest panujące tu ciepło. Jest tak może dlatego, iż wnętrze jest niewielkie, ma niski sufit i zostało wyciosane bezpośrednio w górskim zboczu; a może dlatego, że jest osłonięte przed wiatrem. Mimo, że okna są szeroko otwarte, wystawiając wnętrze na łaskę żywiołów oraz że drzwi są wciąż uchylone, musi tu być przynajmniej o piętnaście stopni cieplej – znacznie cieplej niż kiedykolwiek w domu taty, nawet przy palącym się ogniu. Jednakże, na co należałoby najpierw zwrócić uwagę, domek taty został zbudowany jak najtaniej, ze ścianami grubości kartki papieru, winylowym deskowaniem, i położony na zboczu wzgórza, które zwykle zdaje się leżeć bezpośrednio na drodze wiatru.

To miejsce różni się jednak całkowicie. Kamienne ściany są grube i solidnie zbudowane. Czuję, że jest tu przytulnie i bezpiecznie. Mogę sobie tylko wyobrazić, jak ciepło mogłoby tu być, gdybym zamknęła drzwi, zabiła okna deskami i rozpaliła ogień w kominku – który zdaje się być w dobrym stanie.

Wnętrze składa się z jednego wielkiego pokoju. Spoglądam spod przymrużonych powiek, przeczesując wzrokiem podłogę w poszukiwaniu czegokolwiek, jakiejkolwiek rzeczy, którą mogłabym zabrać ze sobą. O dziwo, miejsce to wygląda, jakby od czasu wojny nikt tu nie zaglądał. Co drugi dom, które już widziałam, miał powybijane okna, wszędzie leżał gruz, i najwyraźniej ogołocono je ze wszystkiego użytecznego, włącznie z instalacją elektryczną. Ten jednak nie. Jest nieskazitelny, czysty i wysprzątany, jakby jego właściciel któregoś dnia wstał z łóżka i wyszedł. Zastanawiam się, czy nie było to aby jeszcze, zanim wojna się zaczęła. Sądząc po pajęczynach na suficie i niewiarygodnym wręcz położeniu, świetnym ukryciu za drzewami, zgaduję, że właśnie tak było. I że nie było tu nikogo od wielu lat.

Dostrzegam zarys jakiegoś przedmiotu na tle odległej ściany i podchodzę do niego z wyciągniętymi przed sobą rękoma, brnąc po omacku. Kiedy moje dłonie dotykają go, uświadamiam sobie, że to komoda. Przesuwam palce po jej gładkiej, drewnianej powierzchni i czuję pokrywający ją kurz. Przesuwam palce po niewielkich gałkach − uchwytach szuflad. Delikatnie pociągam, otwierając każdą po kolei. Jest zbyt ciemno, by widzieć cokolwiek, więc sięgam dłonią do każdej i przeczesuję wnętrze. Pierwsza nic nie zawiera. Druga również. Otwieram je wszystkie szybko z coraz słabszą nadzieją – kiedy nagle, przy piątej szufladzie, przystaję. Wyczuwam coś w jej końcu, z tyłu. Wyjmuję to powoli.

Podnoszę do światła i najpierw nie rozpoznaję, ale potem czuję charakterystyczną, aluminiową folię i zdaję sobie sprawę, co to: tabliczka czekolady. Ktoś odgryzł już kilka kawałków, ale reszta wciąż owinięta jest w oryginalną folię i dobrze zachowana. Odwijam niewielki kawałek, podsuwam pod nos i wącham. Nie mogę w to uwierzyć: prawdziwa czekolada. Nie jedliśmy jej od wojny.

Jej zapach wywołuje ostre bóle głodowe i tylko dzięki całej sile woli powstrzymuję się przed rozerwaniem opakowania i pożarciem jej w całości. Zmuszam się, by pozostać silną, ostrożnie owijam czekoladę z powrotem w folię i chowam do kieszeni. Poczekam, aż będę z Bree, by się nią uraczyć. Uśmiecham się, wyobrażając sobie wyraz jej twarzy, kiedy weźmie pierwszy kęs. Bezcenne.

Szybko przetrząsam pozostałe szuflady z nową nadzieją, że znajdę jakieś skarby. Ale wszystkie okazują się puste. Odwracam się i przemierzam pokój wzdłuż i wszerz, przy ścianach i we wszystkich czterech kątach, szukając dosłownie czegokolwiek. Ale pomieszczenie jest puste.

Nagle wchodzę na coś miękkiego. Schylam się i to podnoszę do światła. Jestem zdumiona: pluszowy miś. Jest już podniszczony i brakuje mu jednego oka, ale mimo to, Bree uwielbia misie i tęskni za tym, którego zostawiła w domu. Będzie zachwycona na widok tego. Wygląda na to, że dziś jest jej szczęśliwy dzień.

Wciskam misia za pas i kiedy się podnoszę, czuję, jak moja dłoń przesuwa się po czymś miękkim na podłodze. Chwytam to i podnoszę, i z przyjemnością stwierdzam, że to szalik. Jest czarny i zakurzony. Dlatego nie dostrzegłam go w mroku. Kiedy przykładam go do szyi i torsu, od razu czuję ciepło. Wywieszam go na zewnątrz przez okno i mocno potrząsam, otrzepując z całego kurzu. Oglądam go w świetle: jest długi i gruby – i nie ma nawet jednej dziury. Żywe złoto. Od razu owijam nim szyję i wciskam pod koszulę, czując natychmiastowe ciepło. Kicham.

Słońce właśnie zachodzi, a ponieważ zdaje się, że znalazłam tu wszystko, co było do znalezienia, wychodzę. Kiedy zwracam się ku drzwiom, nagle uderzam w coś twardego, metalowego, palcem u nogi. Zatrzymuję się i klękam, szukając tego dotykiem z myślą, iż jest to broń. Niestety. Jest to okrągły, metalowy uchwyt przymocowany do drewnianej podłogi. Coś jak kołatka. Lub klamka.

Ciągnę to w lewo i prawo. Nic. Próbuję przekręcić. Nic. Wówczas ryzykuję, staję obok i ciągnę mocno w górę.

Podnosi się klapa w podłodze, wzbijając obłok kurzu.

Zaglądam do środka i dostrzegam wnękę, wysoką na jakieś cztery stopy, o ziemistym podłożu. Serce przyspiesza na myśl o wszystkich możliwościach. Gdybyśmy tu mieszkały i wpadły w jakieś tarapaty, mogłabym ukryć tutaj Bree. Ta niewielka chata zyskuje jeszcze więcej na wartości w moich oczach.

I to nie tylko ze względu na skrytkę. Kiedy spoglądam w dół, zauważam coś błyszczącego. Odpycham ciężką klapę do tyłu i szybko schodzę po drabince. Panuje tu całkowity mrok. Wyciągam ręce przed siebie i błądzę po omacku. Robię krok i coś wyczuwam. Szkło. Do ściany przymocowane są półki, na których poustawiano szklane słoiki. Przetwory.

Zdejmuję jeden i podnoszę do światła. Zawartość jest czerwona i miękka. Wygląda na dżem. Szybko odkręcam blaszane wieko i podsuwam pod nos, wąchając. Gryzący zapach malin uderza mnie niczym grom z jasnego nieba. Wtykam palec do środka, nabieram trochę i niepewnie kładę na język. Nie wierzę: dżem malinowy. I smakuje jakby został wczoraj usmażony.

Szybko zakręcam pokrywkę, wciskam dżem do kieszeni i pospiesznie wracam do półek. Wyciągam rękę i wyczuwam całe tuziny ukrytych w mroku słoików. Chwytam najbliższy i wracam do światła. Podnoszę do góry. Wygląda na pikle.

Nie mogę wyjść z podziwu. To miejsce to kopalnia złota.

Chciałabym zabrać ze sobą wszystko, ale dłonie mi zamarzają. Nie mam jak tego ze sobą ponieść, a na zewnątrz zapada noc. Odkładam więc słój z piklami z powrotem tam, gdzie go znalazłam, wdrapuję się po drabinie i zamknąwszy porządnie klapę za sobą, idę do drzwi. Żałuję, że nie mam kłódki; boję się zostawić to wszystko tam na dole bez jakiegokolwiek zabezpieczenia. Ale wówczas przypominam sobie, że nikt nie zaglądał tu od wielu lat – i że prawdopodobnie sama nie zauważyłabym go, gdyby tamto drzewo się nie przewróciło.

Wychodząc na zewnątrz, zamykam za sobą drzwi, czując, że powinnam strzec tego miejsca, czując, jakby to już był nasz dom.

Z pełnymi kieszeniami wracam pospiesznie nad jezioro – ale nagle zamieram, wyczuwszy jakiś ruch i usłyszawszy hałas. Na początku martwię się, że ktoś za mną przyszedł; ale kiedy odwracam się powoli, widzę coś innego. Stoi przede mną, jakieś dziesięć stóp dalej, jeleń i przygląda mi się. To pierwszy jeleń, jakiego widzę od lat. Jego ogromne, czarne oczy wpatrują się w moje, po czym jeleń odwraca się i rzuca do ucieczki.

Brak mi słów. Spędziłam całe miesiące na poszukiwaniu jelenia, mając nadzieję, że podejdę na tyle blisko, by cisnąć w niego nożem. Ale nigdy na żadnego nie trafiłam, nigdzie. Może nie polowałam wystarczająco wysoko. Może żyją tu na górze cały czas.

Postanawiam tu wrócić, z samego rana, i czekać cały dzień, jeśli będzie trzeba. Jeśli pojawił się tu raz, może wróci tu jeszcze. Następnym razem, kiedy go zobaczę, zabiję go. Wystarczyłby nam na wiele tygodni.

Kiedy wracam pospiesznie nad jezioro, odżywa we mnie nadzieja. Podchodzę do wędki, sprawdzam ją i serce zaczyna bić żwawiej. Jest w połowie wygięta. Drżąc z podekscytowania, gnam po lodzie, ślizgając się co chwilę. Chwytam żyłkę, która wykręca się gwałtownie, i modlę się, by wytrzymała.

Sięgam niżej i ciągnę zdecydowanie. Czuję siłę, z jaką opiera się duża ryba i w milczeniu modlę się, by żyłka nie pękła, by haczyk się nie złamał. Szarpię jeszcze jeden, ostatni raz i ryba wyskakuje z przerębla. Okazuje się, że to ogromny łosoś rozmiarem równy mojej ręce. Ląduje na lodzie i rzuca się na wszystkie strony, ślizgając się po powierzchni. Podbiegam i wyciągam dłoń, by go złapać, ale wyślizguje się i z powrotem pada na lód. Moje dłonie są zbyt śliskie, by go złapać, więc opuszczam rękawy, pochylam się i łapię go, tym razem bardziej zdecydowanie. Rzuca się i wykręca w moich dłoniach przez dobre trzydzieści sekund, po czym, w końcu, zwisa bezładnie, martwy.

Jestem zdumiona. To moja pierwsza zdobycz od wielu miesięcy.

Jestem uszczęśliwiona. Ślizgając się po lodzie, kładę ją na brzeg i przykrywam śniegiem. Boję się, że w jakiś sposób wróci do życia i wskoczy z powrotem do jeziora. Zdejmuję wędkę z żyłką i trzymam je w jednej dłoni, a drugą chwytam rybę. Czuję słoik z dżemem w jednej kieszeni i termos z sokiem w drugiej, razem z wciśniętą obok tabliczką czekolady, oraz pluszowego misia przy talii. Bree będzie cieszyć się dziś obfitością darów.

Została jeszcze tyko jedna rzecz do zabrania. Podchodzę do sterty suchego drewna opieram wędkę o ramię i wolną dłonią podnoszę tyle szczap, ile uniosę. Kilka upuszczam. Nie mogę zabrać tylu, ile bym chciała, ale nie narzekam. Zawsze mogę wrócić tu rano po resztę.

Mając pełne dłonie, ręce i kieszenie, ześlizguję się po stromym górskim zboczu przy ostatnich promieniach słońca, uważając, aby nie upuścić niczego z moich skarbów. Brnąc dalej, mimowolnie wracam myślami do chaty. Jest idealna, a moje serce bije mocniej, kiedy przychodzą mi do głowy wszelkie perspektywy. Dokładnie tego nam trzeba. Domek taty stoi zbyt na widoku, zbudowany tuż przy głównej drodze. Martwię się tym już od wielu miesięcy. Jesteśmy tam zbyt narażone na niebezpieczeństwo. Wystarczyłby jeden, przypadkowo przejeżdżający tędy łowca niewolników i miałybyśmy kłopoty. Dawno już chciałam się przeprowadzić, ale nie miałam pojęcia dokąd. Nie ma tu już innych domów.

Ta niewielka chata, położona tak wysoko, tak daleko od drogi – i dosłownie wbudowana w górę – jest tak bardzo zakamuflowana, jakby została wybudowana specjalnie dla nas. Nikt nigdy nie byłby w stanie nas tam znaleźć. A nawet jeśli, nie mogliby dotrzeć w pobliże nas jakimkolwiek pojazdem. Musieliby wspinać się na piechotę, a mając tak dobry widok z chaty, dostrzegłabym ich z oddali całej mili.

Dom wyposażony jest również we własne źródło świeżej wody, strumyk, który przepływa tuż pod drzwiami wejściowymi. Nie musiałabym zostawiać Bree samej za każdym razem, kiedy idę się wykąpać lub wyprać nasze ubrania. I nie musiałabym nosić wiader z wodą z odległego jeziora, kiedy przygotowuję posiłek. Nie wspominając już o tym, że dzięki rozległym koronom drzew, byłybyśmy wystarczająco ukryte, by rozpalać ogień w kominku każdego wieczoru. Byłoby nam bezpieczniej i cieplej. Byłybyśmy w miejscu obfitującym w ryby i dziką zwierzynę – i wyposażonym w piwnicę pełną jedzenia. Jestem już zdecydowana. Zamierzam przeprowadzić się tu jutro razem z Bree.

Czuję, jakby zdjęto mi wielki ciężar z ramion. Czuję się jak nowo narodzona. Po raz pierwszy od niepamiętnego czasu nie czuję dokuczliwego głodu, nie czuję zimna przeszywającego ciało. Nawet wiatr zdaje się wiać w plecy, kiedy schodzę niżej, pomagając mi niejako. Wiem, że wszystko nareszcie odwróciło się na naszą korzyść. Po raz pierwszy, od kiedy sięgam pamięcią wiem, że teraz nam się uda.

Teraz przetrwamy.

Arena Jeden

Подняться наверх