Читать книгу Arena Jeden - Морган Райс, Morgan Rice - Страница 9

CZĘŚĆ I
DWA

Оглавление

Kiedy w końcu docieram do domu taty, jest już zmierzch, temperatura szybko spada, śnieg twardnieje, zaczyna skrzypieć pod stopami. Wychodzę z lasu i widzę przed sobą nasz dom usadowiony tak bardzo na widoku, przy drodze. Odczuwam ulgę widząc, że wszystko wygląda spokojnie, dokładnie tak samo, jak zostawiłam. Natychmiast sprawdzam śnieg w poszukiwaniu jakichś ludzkich śladów – czy też zwierzęcych – gdziekolwiek i nie znajduję żadnych.

Wewnątrz nie palą się żadne światła, ale to normalne. Zaniepokoiłabym się, gdyby było inaczej. Nie mamy prądu i światło oznaczałoby, że Bree zapaliła świece – a beze mnie nie zrobiłaby tego. Zatrzymuję się i nasłuchuję przez kilka sekund, ale panuje spokój. Żadnych odgłosów walki, żadnego wołania o pomoc, ani okrzyków powodowanych chorobą. Oddycham z ulgą.

Zawsze obawiam się, że wrócę i znajdę szeroko otwarte drzwi, rozbite okna, ślady wiodące do domu i że Bree została uprowadzona. Już kilka razy śnił mi się ten koszmar. Wówczas zawsze budzę się oblana potem i idę do drugiego pokoju upewnić się, że Bree tam jest. I zawsze jest, cała i zdrowa, a ja ganię samą siebie. Wiem, że powinnam przestać martwić się po tych wszystkich latach. Ale z jakiegoś powodu nie mogę otrząsnąć się z tego: za każdym razem, kiedy muszę zostawić Bree samą, odczuwam to jak nóź wbity w serce.

Wciąż mając się na baczności, zwracając uwagę na wszystko dokoła, lustruję nasz dom w przygasającym świetle dnia. Szczerze, ten dom od samego początku nie był miłym miejscem. Jako część typowego, górskiego rancza, dom przypomina prostokątne pudło bez jakiegokolwiek stylu, ozdobione tanim, winylowym deskowaniem wyglądającym staro od pierwszego dnia, a w tej chwili po prostu zbutwiałym. Okna są niewielkie, rzadko porozmieszczane i zrobione z taniego plastiku. Budynek wygląda jak wyjęty z kempingu. Mierząc około piętnaście stóp szerokości i trzydzieści stóp głębokości, dom powinien tak naprawdę być jednopokojowy, ale ktokolwiek go zbudował, w swej mądrości zaplanował tu dwie niewielkie sypialnie i jeszcze mniejszy salon.

Pamiętam, jak odwiedzałam go będąc dzieckiem, przed wojną, kiedy świat był jeszcze normalny. Tata, kiedy był w domu, przywoził nas tu na weekendy, by odetchnąć od miasta. Nie chciałam być niewdzięczna i zawsze przybierałam przed nim dobrą minę, ale w skrytości ducha nigdy nie podobało mi się tutaj. Miejsce to zawsze sprawiało wrażenie ciemnego i ciasnego i zalatywało stęchlizną. Jako dziecko, pamiętam, nie mogłam doczekać się, aż skończy się weekend, by uciec stąd jak najdalej. Pamiętam, że po cichu przyrzekałam sobie, iż nigdy tu nie wrócę, kiedy będę starsza.

Teraz, jak na ironię, jestem wdzięczna, ze mamy ten dom. Ocalił mi życie – i Bree również. Kiedy wybuchła wojna, musiałyśmy uciekać z miasta i nie miałyśmy wyboru. Gdyby nie to miejsce. Nie wiem, gdzie byśmy się podziały. A gdyby nie to, że to miejsce było tak odległe i wysoko położone, prawdopodobnie dawno już zostałybyśmy schwytane przez łowców niewolników. Zdumiewające, jak będąc dzieckiem można nienawidzić różnych rzeczy, które doceniasz dopiero w wieku dorosłym. Cóż, prawie dorosłym. W każdym razie, mając siedemnaście lat, uważam, że jestem już dorosła. Prawdopodobnie postarzałam się bardziej niż większość z nich w tych ostatnich latach.

Gdyby ten dom nie został zbudowany tuż przy drodze, na widoku, gdyby był choć trochę mniejszy, lepiej osłonięty, położony głębiej w lesie, sądzę, że nie martwiłabym się aż tak bardzo. Oczywiście, i tak musiałybyśmy przywyknąć do ścian grubości papieru, dziurawego dachu i okien przepuszczających wiatr. Nigdy nie byłby to ciepły, czy też wygodny dom. Ale przynajmniej byłby bezpieczny. Teraz, za każdym razem, kiedy na niego patrzę, kiedy obejmuję wzrokiem rozciągający się za nim widok, nie potrafię powstrzymać się od myśli, że to łatwy cel.

Moje stopy skrzypią na śniegu, kiedy podchodzę do winylowych drzwi, a ze środka dochodzi szczekanie. Sasha robi to, czego ją nauczyłam: strzeże Bree. Jestem jej taka wdzięczna. Czuwa nad Bree uważnie, szczeka, gdy usłyszy najmniejszy dźwięk; dzięki niej mogę spokojnie zostawić Bree i polować. Chociaż jednocześnie jej szczekanie czasami mnie martwi. Boję się, że nas wyda: jakby nie było, szczekający pies zazwyczaj wiąże się z obecnością ludzi. I właśnie tego dźwięku nasłuchiwałby każdy łowca niewolników.

Pospiesznie wchodzę do domu i ją uciszam. Zamykam za sobą drzwi, żonglując szczapami w dłoni, i wchodzę do ciemnego pokoju. Sasha milknie i machając ogonem, skacze wokół mnie. Nasz labrador o czekoladowym ubarwieniu ma sześć lat i jest najbardziej oddanym psem, jakiego mogłabym sobie wymarzyć – i najlepszym towarzyszem. Gdyby nie ona, myślę, że Bree już dawno popadłaby w depresję. Ja pewnie też.

Sasha liże moją twarz, skomląc, wydając się bardziej podekscytowaną niż zazwyczaj; obwąchuje moja talię, kieszenie, wyczuwając natychmiast, że tym razem przyniosłam do domu coś wyjatkowego. Odkładam szczapy na podłogę, by ją pogłaskać i kiedy to robię, czuję jej żebra. Jest zbyt wychudzona. Kolejny raz ogarniają mnie wyrzuty sumienia. Chociaż z drugiej strony, Bree i ja również jesteśmy chude. Zawsze dzielimy się z nią każdym naszym posiłkiem, tak, że we trójkę stanowimy drużynę równych sobie. A mimo to żałuję, że nie mogę dać jej więcej.

Przystawia nos do ryby i w tym momencie ryba wyślizguje się z mojej dłoni i spada na ziemię. Sasha rzuca się na nią natychmiast i próbuje złapać pazurami, przesuwając po podłodze. Skacze na nią znowu, tym razem starając się ją ugryźć. Ale smak surowej ryby musi nie przypaść jej do gustu, więc wypuszcza ją z pyska. Zamiast tego bawi się nią, skacząc na nią raz po raz, kiedy ta cały czas ślizga się po podłodze.

– Przestań, Sasha! – mówię po cichu, nie chcąc obudzić Bree. Boję się też, że jeśli pobawi się nią zbyt długo, to rozerwie ją i zmarnuje wartościowe mięso. Sasha posłusznie uspokaja się. Widzę jednak, jak bardzo jest podekscytowana i pragnę dać jej już cokolwiek. Sięgam do kieszeni, odkręcam blaszaną zakrętkę słoika, nabieram palcem trochę malinowego dżemu i wystawiam jej pod nos.

W ułamku sekundy zaczyna lizać mój palec i po trzech machnięciach językiem cała porcja dżemu znika. Oblizuje usta i wpatruje się we mnie szeroko otartymi ślepiami, chcąc więcej.

Głaszczę ją po łbie, całuję ją, potem wstaję na nogi. Zastanawiam się teraz, czy postąpiłam dobrze dając jej trochę, czy też okrutnie, dając jej tak niewiele.

Dom ginie w ciemnościach, jak zwykle nocą, a ja idę dalej, potykając się co chwilę. Rzadko rozpalam ogień. Choć potrzebujemy ciepła, nie chcę zwracać niczyjej uwagi. Ale tej nocy jest inaczej. Bree musi dojść do siebie, zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie, i wiem, że ogień załatwi sprawę. Jestem też bardziej skłonna zignorować ryzyko, zważywszy na to, że jutro wyprowadzimy się stąd.

Przechodzę przez pokój do kredensu i wyjmuję zapalniczkę i świecę. Jedną z najlepszych rzeczy, jakie te miejsce miało do zaoferowania, był ogromny zapas świec, jeden z nielicznych, choć wspaniałych ubocznych efektów tego, iż mój tata był w piechocie morskiej i miał bzika na punkcie sztuki przetrwania. Kiedy przyjeżdżaliśmy tu jako dzieci, każda burza oznaczała brak prądu, tak więc gromadził zapasy świec zdecydowany wyjść naprzeciw żywiołom. Pamiętam, że wyśmiewałam się z niego z tego powodu, przezywałam go chomikiem, kiedy odkryłam szafę pełną świec. Teraz, kiedy zostało mi już niewiele, żałuję, że nie zachomikował ich więcej.

Utrzymuję naszą jedyną zapalniczkę na chodzie dzięki temu, że używam jej z rzadka i raz na kilka tygodni spuszczam niewielką ilość benzyny z motocykla taty. Każdego dnia dziękuję za niego Bogu. Jestem też wdzięczna, że tata napełnił bak, kiedy ostatni raz go używał: to jedyna rzecz, która pozwala mi myśleć, że wciąż mamy jakąś przewagę, ze posiadamy coś naprawdę wartościowego, jakiś sposób na przeżycie, jeśli wszystko diabli wezmą. Tata przetrzymywał motocykl w niewielkim, przydomowym garażu, ale kiedy pierwszy raz tu przyjechaliśmy po wojnie, pierwsze, co zrobiłam, to wyprowadziłam go stamtąd i wtoczyłam na wzgórze, do lasu, chowając go pod gęstą plątaniną krzaków, gałęzi i ciernistych krzewów, żeby nikt nigdy go nie znalazł. Pomyślałam wtedy, że jeśli kiedykolwiek ktoś znajdzie nasz dom, pierwszą rzeczą, którą zrobią, będzie sprawdzenie garażu.

Dziękuję też Bogu, że tata nauczył mnie jak na nim jeździć, kiedy byłam młodsza, pomimo protestów mamy. Nauka była trudniejsza niż w przypadku większości motocykli ze względu na dołączoną przyczepę. Wracam wspomnieniami do chwili, kiedy miałam dwanaście lat i przerażona uczyłam się jeździć, podczas gdy tata siedział w przyczepie, wywrzaskując polecenia za każdym razem, kiedy gasł mi silnik. Uczyłam się jeździć po tych stromych, bezlitosnych górskich drogach i pamiętam, że miałam wrażenie, jakbyśmy mieli za chwilę umrzeć. Pamiętam, jak patrzyłam na przepaść za krawędzią i płakałam, błagając tatę, by poprowadził. Ale on odmawiał. Siedział tam uparcie przez ponad godzinę do momentu, kiedy w końcu przestałam płakać i próbowałam powtórnie. I jakoś nauczyłam się jeździć. Tak, krótko mówiąc, przedstawiało się moje wychowanie.

Nie tknęłam motoru od dnia, w którym go ukryłam i nawet nie ryzykuję, by tam iść i popatrzeć, z wyjątkiem chwil, kiedy muszę spuścić benzynę – a nawet to robię w nocy. Tak sobie myślę, że jeśli kiedyś wpadniemy w tarapaty i będziemy musiały szybko opuścić to miejsce, wsadzę Bree i Sashę do przyczepy i razem bezpiecznie stąd odjedziemy. Jednak tak naprawdę nie wiem, dokąd miałybyśmy pojechać. Z tego, co widziałam i słyszałam, reszta świata zamieniła się w pustynię rojącą się od kryminalistów, gangów i nielicznych ocalałych. Garstka tych bardziej agresywnych, którzy zdołali przeżyć, skupiła się w miastach, porywając i wpędzając w niewolę każdego, kogo znajdą, dla własnych korzyści, bądź też by obsadzić rozgrywki na śmierć toczone na arenach. Przypuszczam, że razem z Bree należymy do tych nielicznych, którzy przetrwali i żyją na wolności, na własną rękę, poza murami miast. Do tej garstki, która nie umarła jeszcze z głodu.

Zapalam świecę. Sasha podąża za mną przez ciemny dom. Zakładam, że Bree śpi i to mnie martwi: normalnie nie śpi tak dużo. Zatrzymuję się przed jej drzwiami i zastanawiam, czy ją obudzić. Kiedy tak stoję, podnoszę wzrok i z zaskoczeniem dostrzegam swoje odbicie w niewielkim lustrze. Wyglądam na o wiele starszą, za każdym zresztą razem, kiedy się widzę. Moja twarz, szczupła i koścista, jest zarumieniona od zimna. Moje jasnobrązowe włosy opadają na ramiona, opływając wokół twarzy, a stalowoszare oczy wpatrują się we mnie jakby należały do kogoś, kogo nie mogę rozpoznać. Spoglądają hardo, wnikliwie. Tata zawsze twierdził, że to oczy wilka. Mama mówiła, że są piękne. Nie byłam pewna, komu wierzyć.

Szybko odwracam wzrok, nie chcąc patrzeć na siebie. Wyciągam rękę i obracam lustro, aby to już nigdy się nie powtórzyło.

Powoli otwieram drzwi do pokoju Bree. W tej samej sekundzie do środka wpada Sasha, kładzie się przy Bree, łeb opiera na jej klatce piersiowej i liże ją po twarzy. Nigdy nie przestaje mnie zadziwiać to, w jak bliskich są relacjach – czasami odnoszę wrażenie, że Bree łączy bardziej zażyła więź z Sashą, niż ze mną.

Bree powoli otwiera oczy i mruży powieki w mroku.

– Brooke? – pyta.

– To ja – mówię cicho. – Wróciłam.

Siada na łóżku i uśmiecha się, a jej oczy błyszczą z podekscytowania. Leży na tanim materacu na podłodze. Zrzuca z siebie cienki koc i próbuje wstać, będąc nadal w piżamie. Porusza się wolniej niż zazwyczaj.

Pochylam się i ściskam ją.

– Mam dla ciebie niespodziankę – mówię, ledwie zdolna powstrzymać swoje emocje.

Podnosi wzrok i patrzy szeroko otwartymi oczyma, po czym zamyka je i wystawia dłonie, czekając. Jest taka ufna, pełna wiary, aż mnie zadziwia. Zastanawiam się, co dać jej najpierw, po czym decyduję się na czekoladę. Sięgam do kieszeni, wyciągam tabliczkę i powoli kładę jej na dłoni. Otwiera oczy i spogląda, mrużąc oczy w słabym świetle, niepewna, co to jest. Przybliżam świecę do czekolady.

– Co to? – pyta.

– Czekolada – odpowiadam.

Podnosi wzrok, jakby sądziła, że robię jej psikusa.

– Poważnie – mówię.

– Ale skąd ją masz? – pyta, nie mogąc tego pojąć. Spogląda w dół z miną, jakby właśnie na jej dłoni wylądowała asteroida. Nie dziwię się: nie ma już żadnych sklepów, żadnych ludzi w pobliżu, ani żadnego miejsca w odległości stu mil, w którym mogłabym znaleźć coś takiego.

Uśmiecham się do niej. – Dostałam ją od świętego Mikołaja, dla ciebie. Taki wcześniejszy prezent z okazji Bożego Narodzenia.

Marszczy brwi

– A tak naprawdę? – nalega.

Nabieram głęboko powietrza, uświadamiając sobie, że nadeszła chwila, by powiedzieć jej o naszym nowym domu, o tym, że jutro stąd odchodzimy. Staram się wymyślić, jak najlepiej przekazać jej te wieści. Mam nadzieję, że będzie równie podekscytowana, co ja – ale z dziećmi nigdy niewiadomo. Martwię się też, że może być przywiązana do tego miejsca i nie zechce go opuścić.

– Bree, mam wspaniałą nowinę – mówię, nachylając się i chwytając jej ramiona. – Odkryłam dziś zdumiewające miejsce, wysoko w górach. To niewielka, kamienna chata, która idealnie nadaje się dla nas. Jest przytulna, ciepła i bezpieczna, i ma przepiękny kominek, w którym co wieczór możemy rozpalać ogień. A najlepsze jest to, że jest tam mnóstwo różnorakiego jedzenia. Jak ta czekolada.

Bree spogląda z powrotem na czekoladę, przypatruje się jej bacznie, a jej oczy otwierają się dwukrotnie szerzej, kiedy w końcu uzmysławia sobie, że jest prawdziwa. Ostrożnie odwija opakowanie i wącha ją. Zamyka oczy i uśmiecha się, po czym nachyla się, by ugryźć kawałek. – ale nagle zatrzymuje się. Spogląda na mnie z troską.

– A ty? – pyta. – Mamy tylko jedną?

Taka już jest Bree, zawsze taktowna, nawet wówczas, kiedy przymiera głodem. – Ty pierwsza – mówię. – W porządku.

Odwija opakowanie i odgryza wielki kawałek. Jej twarz, wychudzona z głodu, rozpływa się w zachwycie.

– Jedz powoli – ostrzegam ją. – Nie chcesz przecież, by rozbolał cię brzuch.

Przeżuwa wolniej, delektując się każdym gryzem. Odłamuje wielki kawałek i kładzie go na mojej dłoni.

– Twoja kolej – mówi.

Powoli wkładam do ust i odgryzam niewielką część, pozwalając, by spoczęła na czubku języka. Zaczynam ssać, potem powoli przeżuwam, upajając się każdą chwilą. Smak i zapach czekolady wypełniają moje zmysły. Całkiem prawdopodobne, iż jest to najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek jadłam.

Sasha skomle, przepychając nos w pobliże czekolady i Bree odłamuje kawał i podaje jej. Sasha wyrywa go z jej palców i połyka w całości. Bree śmieje się, jak zwykle zachwycona reakcją Sashy. Potem, okazując imponującą powściągliwość, zawija pozostałą część czekolady, połowę, sięga wysoko i rozsądnie odkłada ją na garderobę, poza zasięgiem Sashy. Wygląda wciąż słabo, ale widzę, że wraca jej dobry nastrój.

– Co to? – pyta, wskazując na moja talię.

Przez chwilę nie rozumiem, o czym mówi, potem spuszczam wzrok i zauważam misia. W całym tym rozemocjonowaniu prawie o nim zapomniałam. Sięgam po niego i podaję Bree.

– Znalazłam go w naszym nowym domu – mówię. – Jest dla ciebie.

Oczy Bree otwierają się szeroko z emocji. Chwyta misia, przytula do siebie i zaczyna kołysać.

– Jest cudowny! – wykrzykuje z błyszczącymi oczyma. – Kiedy się przeprowadzimy? Nie mogę się doczekać!

Ulżyło mi. Zanim mam czas zareagować, Sasha nachyla się i przywiera nosem do misia Bree, obwąchując go; Bree pociera nim jej pysk żartobliwie, a Sasha chwyta go zębami i wybiega z pokoju.

– Hej! – krzyczy Bree, wybuchając histerycznym śmiechem i zaczyna ją gonić.

Obie wbiegają do salonu pogrążone w zażartej rywalizacji o misia. Nie jestem pewna, komu sprawia to większą przyjemność.

Idę w ich ślady, osłaniając płomień świecy dłonią, by nie zgasła i podchodzę z nią do sterty z rozpałką. Ustawiam kilka mniejszych gałązek w kominku, potem dorzucam garść suchych liści z koszyka stojącego nieopodal. Dobrze, że nazbierałam ich jesienią, by mieć czym rozpalać w kominku. Działają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Umieszczam je pod gałązkami, zapalam i wkrótce pierwsze płomienie liżą drewno. Dokładam coraz więcej liści, aż w końcu ogień obejmuje całe gałęzie. Zdmuchuję świecę, zachowując ją na inną okazję.

– Będziemy mieć ognisko? – krzyczy podekscytowana Bree.

– Tak – odpowiadam. – Dziś mamy święto. To nasza ostatnia noc tutaj.

– Jejku! – krzyczy Bree, skacząc raz po raz i Sasha dołącza do niej, szczekając z przejęciem. Bree podbiega do drewna, chwyta trochę i pomaga mi ułożyć w kominku. Dokładamy ostrożnie, by zapewnić dostęp powietrza, a Bree dmucha na ogień, podsycając płomienie. Kiedy podpałka zajmuje się ogniem, nakładam na nią grubszą szczapę. Układam stertę z większych szczap, aż w końcu ogień huczy, aż miło.

Po chwili cały pokój zalewa światło i zaczynam czuć promieniujące od ognia ciepło. Stajemy przy nim. Wyciągam i rozcieram dłonie, pozwalając, by ciepło przenikało moje palce. Powoli odzyskuję w nich czucie. Zaczynam stopniowo odtajać po całodniowym pobycie na dworze i na powrót dochodzić do siebie.

– Co to? – pyta Bree, wskazując na podłogę. − Wygląda, jak ryba!

Podbiega, chwyta ją i podnosi, a ryba wyślizguje się natychmiast z jej dłoni. Bree wybucha śmiechem. Sasha, nie tracąc ani sekundy, skacze na rybę czterema łapami i ta wystrzeliwuje spod niej, ślizgając się po podłodze.

– Gdzie ją złapałaś? – wykrzykuje Bree.

Podnoszę rybę zanim Sasha zdąży wyrządzić więcej szkód, otwieram drzwi i wyrzucam ją na zewnątrz, w śnieg, gdzie przechowa się lepiej w bezpiecznym miejscu, po czym zamykam drzwi.

– To moja druga niespodzianka – mówię. – Zjemy dzisiaj obiad!

Bree podbiega do mnie i ściska mnie mocno. Sasha szczeka, jakby wszystko rozumiała. Odwzajemniam uścisk Bree.

– Mam jeszcze dwie niespodzianki – oznajmiam z uśmiechem. – Są na deser. Chcesz poczekać, aż zjemy obiad, czy wolisz teraz?

– Teraz! – krzyczy cała podekscytowana.

Uśmiecham się równie rozemocjonowana. Przynajmniej wytrzyma dzięki temu do obiadu.

Sięgam do kieszeni i wyjmuję słój z dżemem. Bree spogląda na niego ze śmieszną miną, najwyraźniej niepewna, co to. Odkręcam pokrywkę i podsuwam jej słoik pod nos.

– Zamknij oczy – mówię.

Zamyka.

– A teraz powąchaj.

Wdycha powietrze głęboko i jej twarz rozjaśnia uśmiech. Otwiera oczy.

– Pachnie jak maliny! – wykrzykuje.

– To dżem. No, dalej. Spróbuj.

Bree sięga do środka dwoma palcami, nabiera dużą porcję i podaje Sashy, która podbiega i bez wahania połyka wszystko na raz. Bree wybucha histerycznym śmiechem, a ja zakręcam pokrywkę i kładę słoik wysoko na kominku, z dala od Sashy.

– Czy to też jest z naszego nowego domu? – pyta.

Kiwam głową, czując ulgę, kiedy słyszę, że Bree już traktuje chatę jak nasz nowy dom.

– Została jeszcze jedna niespodzianka – mówię. – Ale tę zostawię na obiad.

Wyjmuję zza pasa termos i kładę na kominek, poza zasięgiem jej wzroku, tak, aby nie widziała, co to. Widzę, jak wykręca szyję, ale ukrywam go dobrze.

– Zaufaj mi – mówię. – To dobre.

*

Nie chcę, żeby dom zalatywał rybą i postanawiam stawić czoło zimnicy i przygotować łososia poza domem. Chwytam nóż i zabieram się do pracy, opierając rybę o pniak i klękając tuż obok w śniegu. Nie wiem tak naprawdę, co robić, ale wiem wystarczająco, by zdawać sobie sprawę, że głowa i ogon są niejadalne. Zaczynam więc od odcięcia tych części.

Potem przychodzi mi do głowy, że płetw również nie zjemy, więc te również odrąbuję – ani też łusek, więc usuwam je, starając się robić to jak najlepiej. Później przychodzi mi na myśl, że aby ją zjeść, należy ją otworzyć, zatem przecinam to, co pozostało idealnie na pół. Pojawia się tłusty, różowy środek pełen niewielkich ości. Nie wiem, co innego mogłabym jeszcze zrobić, więc zakładam, że ryba jest gotowa do ugotowania.

Przed powrotem do domu odczuwam potrzebę umycia rąk. Sięgam po prostu w dół, nabieram śnieg w dłonie i czyszczę ręce, dziękując Bogu za śnieg – zazwyczaj muszę iść do najbliższego strumyka, ponieważ nie mamy bieżącej wody. Podnoszę się i przed powrotem do domu zatrzymuję na chwilę, by rzucić okiem na otoczenie. Najpierw nasłuchuję, jak zwykle, starając się wyłowić jakiś dźwięk, oznakę niebezpieczeństwa. Po kilku sekundach uświadamiam sobie, że panujący spokój nie mógłby już być bardziej niezmącony. W końcu, z wolna, rozluźniam się, głęboko wdycham powietrze, czuję płatki śniegu na swoich policzkach, napawam się idealną ciszą i uzmysławiam sobie, jak nieskończenie piękny jest otaczający mnie świat. Strzeliste sosny nikną w bieli, purpurowe niebo zsyła bezustanny śnieg i wszystko wydaje się idealne, jak w bajce. Ogień w kominku rozżarza okna poświatą i z miejsca, w którym stoję, nasz dom wygląda, jak najprzytulniejsze miejsce na ziemi.

Wracam do domu z rybą i zamykam za sobą drzwi. Miło jest wejść gdzieś, gdzie jest o wiele cieplej, gdzie łagodne światło rzucane przez ogień odbija się od wszystkiego wokół. Bree dobrze dba o ogień, jak zwykle zresztą, dorzucając szczapy po mistrzowsku i w tej chwili ogień huczy i sięga jeszcze wyżej. Przygotowuje nakrycia do posiłku na podłodze, zaraz przy kominku, zabrawszy noże i widelce z kuchni. Sasha siedzi przy niej, uważnie obserwując każdy jej ruch.

Podchodzę z rybą do ognia. Nie wiem tak naprawdę, jak ją sporządzić, więc myślę sobie, że potrzymam ją nad ogniem przez chwilę, by się podpiekła, obrócę kilka razy i mam nadzieję, że to wystarczy. Bree czyta mi w myślach: natychmiast idzie do kuchni i wraca z ostrym nożem i dwoma długimi szpikulcami. Nadziewa obie części ryby, po czym bierze swoją porcję i trzyma nad płomieniem. Idę w jej ślady. Domatorski instynkt Bree zawsze przewyższał moje zdolności. Jestem jej wdzięczna za pomoc. Zawsze stanowiłyśmy zgrany zespół.

Obie stoimy tak, wpatrując się w płomienie, jak sparaliżowane, trzymając swoje kawałki ryby nad ogniem do chwili, aż ręce zaczynają nam ciążyć. Pokój wypełnia się zapachem ryby i po około dziesięciu minutach głód skręca mi kiszki i zaczynam się niecierpliwić z tego powodu. Decyduję, że moja jest już gotowa; przecież ludzie czasami też jedzą surową rybę, zatem nie może być aż tak zła. Bree zdaje się zgadzać ze mną, więc kładziemy swoje porcje na talerze, siadamy na podłodze tuż obok siebie, opierając się plecami o kanapę i kładąc stopy przy ogniu.

– Ostrożnie – ostrzegam ją. – W środku nadal jest pełno ości.

Wyciągam je i Bree robi to samo. Kiedy już pozbywam się ich wystarczająco dużo, biorę kawałek różowego rybiego mięsa, gorącego w dotyku, i wkładam do ust, przygotowując się na najgorsze.

W zasadzie smakuje przyzwoicie. Przydałaby się sól albo jakiegoś rodzaju przyprawy, ale przynajmniej smakuje na ugotowane i świeże. Czuję, jak niezbędne do życia białko wnika w moje ciało. Bree również pożera swoją część i natychmiast dostrzegam wyraz ulgi na jej twarzy. Sasha siedzi przy niej, wlepiając w nią ślepia, oblizując wargi. Bree wybiera duży kawałek, ostrożnie usuwa ości i podaje go Sashy. Ta przeżuwa go dokładnie i połyka, po czym oblizuje mordkę i ponownie wpatruje się w Bree, chcąc więcej.

– Sasha, masz – mówię.

Podbiega do mnie. Biorę skrawek ryby, usuwam ości i karmię ją; Sasha połyka rybę w ułamku sekundy. Zanim się spostrzegam, mojej ryby – jak i Bree − już nie ma. Ze zdumieniem stwierdzam, że wciąż burczy mi w brzuchu. Żałuję od razu, że nie złowiłam więcej. Mimo wszystko, nie mieliśmy bardziej sowitego posiłku od tygodni, więc siłą woli zmuszam się, by być zadowoloną z tego, co mamy.

Wtedy przypominam sobie o soku. Zrywam się na nogi, zdejmuje termos i podaję go Bree.

– Śmiało – uśmiecham się – pierwszy łyk należy do ciebie.

– Co to? – pyta, odkręcając go i podstawiając pod nos. – W ogóle nie pachnie.

– To sok z klonu – wyjaśniam. – Smakuje jak posłodzona woda. Tylko lepiej.

Ostrożnie wypija łyczek, po czym spogląda na mnie z oczami szeroko otwartymi z zachwytu.

– To jest pyszne! – wykrzykuje. Wypija kilka kolejnych dużych łyków, po czym przystaje i wręcza mi. Nie potrafię oprzeć się i również biorę kilka dużych łyków. Czuję krzepiący wpływ cukru. Nachylam się i ostrożnie wlewam trochę do miski Sashy. Wychłeptuje wszystko do ostatniej kropli i wydaje się, że jej również smakuje.

Mimo to wciąż padam z głodu. W rzadkim przypływie słabości przychodzi mi na myśl słoik dżemu i myślę sobie, czemu nie? Przecież, jak mniemam, jest tego o wiele więcej w chacie na górskim szczycie – a jeśli ta noc nie jest odpowiednia, by świętować, to kiedy indziej?

Zdejmuję słój, odkręcam pokrywkę, wkładam palec i nabieram wielką porcję. Kładę ją na język i pozwalam, by jak najdłużej rozpuszczał się w ustach, zanim w końcu ją połykam. Smakuje bosko. Podaję Bree słój z resztą dżemu, wciąż wypełnionym do połowy.

– No, śmiało – mówię – dojedz do końca. W naszym nowym domu jest tego więcej.

Bree otwiera oczy szeroko i sięga po słój.

– Jesteś pewna? – pyta. – Nie powinniśmy zachować go na później?

Potrząsam głową.

– Czas pozwolić sobie na przyjemności.

Nie potrzebuje więcej zachęty. W kilka chwil wyjada wszystko, zostawiając jedynie ostatnią porcję dla Sashy.

Leżymy oparte o kanapę, ze stopami przy kominku, i nareszcie czuję, jak moje ciało się rozluźnia. Po rybie, soku i dżemie nareszcie czuję, że z wolna wracają mi siły. Oglądam się na Bree, która już przysypia z łbem Sashy na kolanach i choć wciąż wygląda na chorą, po raz pierwszy od jakiegoś czasu dostrzegam w jej oczach nadzieję.

– Kocham cię, Brooke – mówi cicho.

– Ja ciebie też – odpowiadam.

Lecz kiedy oglądam się na nią, Bree śpi już w najlepsze.

*

Bree leży na kanapie naprzeciw kominka, ja natomiast siedzę w fotelu obok niej. To taki nasz zwyczaj, do którego przez te wszystkie miesiące nawykłyśmy. Każdego wieczoru przed pójściem spać, Bree zwija się w kłębek, zbyt przerażona, by zasnąć sama w swoim pokoju. Dotrzymuję jej towarzystwa do chwili, kiedy zasypia i potem zanoszę ją do łóżka. Najczęściej nie mamy ognia, ale i tak tu siedzimy.

Bree zawsze śnią się koszmary. Kiedyś tak nie było. Pamiętam, jak jeszcze przed wojną łatwo zasypiała. W gruncie rzeczy, nawet drażniłam się z nią z tego powodu, przezywałam „zasypialska Bree”, gdyż zasypiała w samochodzie, na kanapie, czytając książkę na fotelu – dosłownie wszędzie. Teraz jednak w żadnej mierze nie przypomina jej z tamtych czasów; teraz przesiaduje godzinami i jeśli śpi, to bardzo niespokojnie. W nocy często słyszę, jak pojękuje lub krzyczy za cienkimi ścianami. Któż mógłby ją winić? Będąc świadkiem tego całego horroru, dziw, że nie popadła w zupełny obłęd. Ja sama nie przesypiam zbyt wielu nocy.

Jedyną rzeczą, która pomaga jej zasnąć, jest czytanie. Na szczęście, kiedy uciekałyśmy, Bree wykazała się przytomnością umysłu i chwyciła swoją ulubioną książkę, Drzewo darów. Czytam ją jej każdego wieczoru. Znam już ją na pamięć i kiedy jestem zmęczona, po prostu zamykam oczy i recytuję z pamięci. Na szczęście, nie jest obszerna.

Odchylam się w fotelu i, sama będąc śpiąca, przewracam zniszczoną okładkę i zaczynam czytać. Sasha leży na kanapie przy Bree z podniesionymi uszami. Czasami zastanawiam się, czy ona również nie słucha.

„Pewnego razu było sobie drzewo, które kochało małego chłopczyka. Chłopczyk przychodził do drzewa codziennie i z jego liści splatał sobie wieńce na głowę, udając leśnego króla.”

Spoglądam na Bree i widzę, że śpi już mocno. Czuję ulgę. Może to przez ogień, a może przez posiłek. Właśnie snu potrzeba jej teraz jak najwięcej, by wydobrzeć. Zdejmuję swój nowy szal owinięty ciasno wokół szyi, i delikatnie przykrywam nim ramiona Bree. W końcu jej niewielkie ciałko przestaje się trząść.

Dokładam ostatnią szczapę do ognia, siadam w fotelu i odwracam głowę, wpatrując się w płomienie. Obserwuję, jak powoli zamierają i żałuję, że nie przyniosłam więcej drewna. Ale i tak jest dobrze. W ten sposób będzie bardziej bezpiecznie.

Szczapa trzaska i pęka, a ja rozsiadam się i czuję zrelaksowana, jak nigdy od wielu lat. Czasami, kiedy Bree już zaśnie, biorę moją książkę i czytam. Widzę ją teraz tam na półce: Władcę Much. To jedyna książka, jaka mi pozostała. Jest tak zniszczona od używania, że wygląda, jakby miała ze sto lat. Dziwne to uczucie, kiedy ma się jedną, jedyną książkę na całym świecie. Sprawia, że uzmysławiam sobie, jak wiele rzeczy uważamy za coś oczywistego; że usycham z tęsknoty za czasem, kiedy jeszcze istniały biblioteki.

Dziś wieczór jestem jednak zbyt podekscytowana, by czytać. W głowie kłębią się nieustannie myśli o jutrze, o naszym nowym życiu wysoko na górze. Wciąż wertuję w myślach wszystko to, co będę musiała przetransportować stąd do chaty i jak to zrobię. Najpierw nasze podstawowe rzeczy – sprzęt, zapałki, to, co zostało z zapasu świec, koce i materace. Poza tym, co tu dużo mówić, żadna z nas nie ma zbyt dużo odzieży, a poza książkami nie posiadamy nic naprawdę osobistego. Ten dom był goły już w chwili, kiedy tu przybyłyśmy, więc nie ma tu żadnych pamiątek. Chciałabym przenieść kanapę i fotel, choć do tego będzie mi potrzebna pomoc Bree. Będę musiała z tym poczekać, aż Bree poczuje się lepiej. Będziemy musiały zrobić to etapami, zabierając najpierw najpotrzebniejsze rzeczy i zostawiając meble na sam koniec. Ale w porządku; tak długo, jak będziemy tam w górze bezpieczne. To liczy się najbardziej.

Zaczynam rozmyślać o wszystkich sposobach, jak uczynić tę chatę jeszcze bardziej bezpieczną. Z pewnością będę musiała zastanowić się nad jakimiś okiennicami, by zamknąć okna, kiedy zajdzie taka potrzeba. Rozglądam się po naszym domu w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłabym wykorzystać. By okiennice działały sprawnie, potrzebne będą zawiasy. Dostrzegam je przy drzwiach do salonu. Być może dam radę je wymontować. A w międzyczasie, może użyję też drewnianych drzwi, przepiłowując je na kawałki.

Im więcej się rozglądam, tym bardziej zdaję sobie sprawę, jak wiele rzeczy mogę ze sobą zabrać. Przypominam sobie, że tata pozostawił w garażu skrzynię z narzędziami, a w niej piłę, młotek, śrubokręt, a nawet pudełko gwoździ. To jedna z najcenniejszych rzeczy, jaką posiadamy i odnotowuję sobie w pamięci, aby zabrać je na pierwszym miejscu.

Oczywiście, po motocyklu. On dominuje w moich planach: kiedy go przetransportować i jak. Nie mogę znieść myśli o pozostawieniu go tutaj, nawet przez jedną minutę. Tak więc zabiorę go ze sobą w trakcie naszej pierwszej wspinaczki. Nie mogę ryzykować odpalenia silnika. To przyciągnęłoby zbyt dużo uwagi – a poza tym, zbocze góry jest za strome, by wjechać na nie motorem. Będę musiała go prowadzić, wprost pod górę. Już czuję, jakie to będzie wyczerpujące, zwłaszcza ze względu na śnieg. Ale nie widzę innego sposobu. Gdyby Bree nie była chora, mogłaby mi pomóc, lecz w jej obecnym stanie nie może nic dźwigać – podejrzewam, że będę musiała nawet i ją przenieść. Zdaję sobie sprawę, że nie mamy wyboru i musimy czekać do jutrzejszego wieczoru, by wyruszyć pod osłoną mroku. Może po prostu wpadam w paranoję – szanse na to, że ktoś nas zobaczy, są nikłe, ale mimo to, lepiej zachować ostrożność. Zwłaszcza, że są tu inni ocalali. Wiem o tym. Jestem tego pewna.

Pamiętam pierwszy dzień, kiedy tu przyjechałyśmy. Obie byłyśmy przerażone, samotne i wyczerpane. Tej pierwszej nocy obie poszłyśmy głodne spać. Zastanawiałam się wtedy, jak w ogóle mamy przetrwać. Czy popełniłyśmy błąd, opuszczając Manhattan, porzucając mamę i wszystko, co znałyśmy?

A potem, w nasz pierwszy poranek, obudziłam się, otworzyłam drzwi i doznałam szoku, zobaczywszy leżące przede mną truchło jelenia. Najpierw byłam przerażona. Wzięłam je za groźbę, ostrzeżenie, przypuszczając, że ktoś kazał nam w ten sposób odejść, że nie byłyśmy tu mile widziane. Ale kiedy doszłam do siebie, zorientowałam się, że wcale nie chodziło o to: był to podarunek. Ktoś, jakiś inny ocalały, musiał nas obserwować. Musiał zauważyć, jak rozpaczliwie wyglądałyśmy i w akcie miłosierdzia podarował nam swą zdobycz, nasz pierwszy posiłek, wystarczająco dużo mięsa, by przeżyć kilka tygodni. Nie potrafię wyobrazić sobie, ile to musiało kosztować tego kogoś.

Pamiętam, jak wyszłam na zewnątrz, rozejrzałam się dookoła, w dół i w górę na zbocze, wypatrując między drzewami, oczekując, że nagle ktoś wyskoczy spomiędzy nich i mi pomacha. Ale nigdy się to nie stało. Widziałam jedynie drzewa i mimo, że czekałam kilka minut, słyszałam jedynie ciszę. Ale wiedziałam, tak po prostu, że ktoś mnie obserwuje. Wiedziałam, że są tu inni ludzie, starający się przetrwać tak samo, jak i my.

Od tamtej chwili czułam coś w rodzaju dumy, czułam, że stanowimy część milczącej społeczności odseparowanych, ocalałych osób, trzymających się na uboczu, niekomunikujących się ze sobą ze strachu, że nas ktoś zobaczy, obawiając się wystawić na widok jakiegoś łowcy niewolników. Przypuszczam, że właśnie dzięki temu przeżyli tak długo: nie zostawiając niczego przypadkowi, Na początku nie rozumiałam tego. Teraz jednak doceniam to. I choć od tamtej pory nigdy nikogo nie widuję, to nie czuję się tu sama.

Dzięki temu jestem też bardziej czujna; pozostali ocaleli, jeśli jeszcze żyją, z pewnością przymierają głodem i są równie zdesperowani, jak my. Zwłaszcza, kiedy nadchodzą zimowe miesiące. Kto wie, czy głód, czy konieczność utrzymania rodziny nie zmusiła ich do przekroczenia granicy, za którą tylko rozpacz tłumaczy ich czyny, czy ich hojny czyn nie został zastąpiony instynktem przetrwania w najczystszej postaci. Wiem, że myśl o przymieraniu głodem Bree, Sashy i mnie czasami doprowadzała do rozpaczy. Nie zostawię zatem niczego przypadkowi. Przeprowadzimy się nocą.

Co i tak idealnie się składa. Cały ranek zejdzie mi na wspinaczce z powrotem do chaty i zwiadzie całego otoczenia, by upewnić się ostatecznie, że nikogo tam ostatnio nie było. Muszę też wrócić w to miejsce, gdzie widziałam jelenia i zaczekać, aż znów się pojawi. Wiem, że to trudne przedsięwzięcie, ale jeśli go znajdę i zabiję, to będę miała czym nas wykarmić przez wiele tygodni. Pierwszego jelenia, którego zesłał nam los, zmarnowałam, gdyż nie wiedziałam, jak obedrzeć go ze skóry, poćwiartować, ani jak go przechować. Narobiłam bałaganu i zdołałam wycisnąć z niego tylko jeden posiłek zanim cały zewłok zdążył zgnić. Było to okropne marnotrawstwo jedzenia i postanowiłam, że już nigdy do tego nie dopuszczę. Tym razem, zwłaszcza ze względu na śnieg, znajdę sposób, by zakonserwować mięso.

Sięgam do kieszeni i wyciągam nóż, który dostałam od taty zanim odszedł; pocieram wysłużony trzonek z wygrawerowanymi inicjałami, przyozdobionymi symbolem Piechoty Morskiej, jak to mam w zwyczaju robić każdej nocy od momentu, kiedy tu przybyłyśmy. Powtarzam sobie, że tata wciąż żyje. Pomimo upływu tylu lat, mimo, iż wiem, że szanse na powtórne zobaczenie go są niemal równe zeru, nie potrafię przestać o tym myśleć.

Każdej nocy żałuję, że tata odszedł, że w ogóle zgłosił się dobrowolnie na wojnę. Po pierwsze, była zwyczajnie idiotyczna. Nigdy tak naprawdę nie rozumiałam, w jaki sposób się zaczęła. Tata wyjaśniał mi to kilka razy, a mimo to wciąż do mnie nie docierało. Być może powodem tego był mój wiek. Może nie byłam wystarczająco dojrzała, by zrozumieć, jak bezsensowne rzeczy ludzie potrafią robić sobie nawzajem.

Z tego, jak tłumaczył to tata wynikało, że była to druga amerykańska wojna domowa – tym razem jednak nie pomiędzy Północą i Południem, ale między partiami politycznymi. Między Demokratami i Republikanami. Twierdził, że już od dłuższego czasu zapowiadało się na nią. Przez ostatnie sto lat Ameryka dryfowała w stronę krainy dwóch narodów: ludzi popierających skrajną prawicę i tych trzymających stronę skrajnej lewicy. Z biegiem czasu, ich stanowiska stały się tak zatwardziałe, że powstał naród dwóch opozycyjnych ideologii.

Tata powiedział, że ludzie lewicy, Demokraci, chcieli, by krajem kierował coraz liczniejszy rząd, ten, który podniósł podatki do siedemdziesięciu procent i mógł ingerować w każdy aspekt ludzkiego życia. Powiedział też, że ci z prawicy, Republikanie, chcieli ustawicznie zmniejszać liczebność rządu i znieść podatki jako takie, dać ludziom wolny wybór i pozwolić im radzić sobie na własną rękę. Twierdził, że z czasem te dwie ideologie zamiast osiągnąć jakiś kompromis, coraz bardziej oddalały się od siebie, popadając w jeszcze większą skrajność – aż do chwili, kiedy osiągnęły stan, w którym nie potrafiły podzielać stanowiska odnośnie niczego.

Twierdził, że sytuację pogorszył dodatkowo fakt, iż Amerykę zamieszkiwało zbyt wielu ludzi i politykom trudno było dotrzeć do świadomości ogółu. Politykierzy obu partii zaczęli uzmysławiać sobie, że zajęcie skrajnego stanowiska jest jedynym sposobem na zwrócenie na siebie uwagi społeczeństwa – dzięki czemu mogli realizować własne ambicje.

W rezultacie, prominentni działacze obu partii stali się tymi najbardziej skrajnymi, próbującymi prześcignąć się nawzajem, zajmującymi stanowiska, w istnienie których sami tak naprawdę nie wierzyli, a w których prezentowanie zostali zapędzeni przez ogół. Oczywiście, kiedy dochodziło do debaty, potrafili jedynie ścierać się ze sobą – i robili to, używając coraz ostrzejszych słów. Na początku były to wyzwiska i osobiste animozje. Lecz z upływem czasu słowna wojna nasilała się coraz bardziej. Pewnego dnia przekroczyła linię, zza której nie było już powrotu.

Pewnego dnia, około dziesięć lat temu, nadszedł brzemienny w skutki moment, który przechylił szalę, kiedy jeden przywódca polityczny pogroził drugiemu słowem: secesja. Jeśli Demokraci spróbują podnieść podatki choć o jeden cent, jego partia wystąpi z unii i każda wioska, każde miasto, każdy stan rozpadnie się na dwie części. Ale nie pod względem terytorialnym, a ideologicznym.

Jego wyczucie czasu nie mogło być gorsze: w tamtym czasie kraj doświadczał gospodarczej zapaści rodzącej wielu malkontentów, ludzi mających dość utraty pracy, którzy przysporzyli mu jedynie większego poparcia. Media uwielbiały jego wskaźniki popularności i ofiarowywały mu coraz więcej czasu na antenie. Jego popularność wkrótce wzrosła. Ostatecznie, wobec braku kogokolwiek, kto mógłby go powstrzymać, wobec braku chęci Demokratów do zawarcia porozumienia, wykorzystując rozpęd propagandy, jego pomysł utrwalił się w świadomości decydentów. Jego partia zaproponowała własną flagę, a nawet własną walutę swojej części kraju.

Był to pierwszy z punktów zwrotnych. Gdyby ktoś wtedy po prostu wystąpił przed szereg i go powstrzymał, może nie doszłoby do tego wszystkiego. Ale nikt tego nie zrobił. Więc polityk posunął się jeszcze dalej.

Rozzuchwalony zaproponował, aby nowo powstały związek posiadał własne oddziały policji, własne sądownictwo, policję stanową – i własne siły zbrojne. To był drugi punkt zwrotny.

Gdyby wywodzący się z Demokratów prezydent wykazał się wówczas przywódczą charyzmą, może powstrzymałby to wszystko w tamtym momencie. Ale on tylko pogorszył sprawę, podejmując złe decyzje, jedna po drugiej. Zamiast postarać się załagodzić sytuację, odpowiedzieć na podstawowe potrzeby, które doprowadziły do tak dużego niezadowolenia, postanowił stłumić to, co nazwał „buntem”, zajmując twarde stanowisko: i oskarżył władze Republikanów o podburzanie społeczeństwa. Ogłosił stan wyjątkowy i w środku nocy wszystkich wtrącono do aresztu.

To tylko doprowadziło do eskalacji konfliktu i mobilizacji całej partii. Postawiło też na nogi połowę wojska. Międzyludzkie podziały zaczęły krystalizować się w każdym domu, każdym mieście, wszystkich koszarach; na ulicach powoli narastało napięcie. Sąsiedzi zaczynali nienawidzić siebie nawzajem. Nawet rodziny nie uniknęły podziału.

Pewnej nocy, dowódcy armii sprzyjający Republikanom wykonali tajne rozkazy i przeprowadzili zamach stanu, uwalniając ich z więzienia. Nastąpił impas. Pierwszy brzemienny w skutki strzał padł na stopniach Kapitolu. Młody żołnierz sądził, iż widzi, jak jakiś oficer sięga po broń i strzelił pierwszy. Kiedy już poległ pierwszy żołnierz, nie było odwrotu. Przekroczono ostateczną granicę. Amerykanin zabił Amerykanina. W następstwie wymiany ognia zginęły tuziny oficerów. Władze Republikanów przetransportowano natychmiast w tajne miejsce. I właśnie wtedy doszło do podziałów. Rozłam dotknął całe wojsko. Jego los podzielił rząd. Później wszystkie miasta, wsie, hrabstwa i stany. Nazwano to Pierwszą Falą.

W pierwszych kilku dniach sztab kryzysowy i rządowe frakcje starały się rozpaczliwie przywrócić pokój. Ale na niewiele się to zdało i było już za późno. Nic nie było w stanie powstrzymać nadciągającej nawałnicy. Sprawy przejęła w swoje ręce grupa generałów preferujących rozwiązanie militarne, pragnących chwały, laurów pierwszeństwa na wojnie, chcących wykorzystać element szybkości i zaskoczenia. Doszli do przekonania, że natychmiastowe zduszenie opozycji jest jedynym sposobem, by wszystko zakończyć.

Rozpoczęła się wojna. Na Amerykańskiej ziemi rozgorzały bitwy. Pittsburgh został nowym Gettysburgiem, kiedy jego dwieście tysięcy mieszkańców straciło życie w przeciągu jednego tygodnia. Czołgi wyjechały naprzeciw czołgom. Samoloty przeciwko samolotom. Z każdym następnym dniem, każdym tygodniem przemoc szerzyła się coraz bardziej. Powstawały sztuczne granice, oddziały policyjne i wojskowe stanęły po obu ich stronach i w każdym stanie dochodziło do walki. Walczył każdy z każdym, wszędzie w całym kraju, przyjaciel z przyjacielem, brat z bratem. Doszło nawet do tego, że nikt już nie wiedział, o co walczy. Cały kraj broczył krwią i nikt nie potrafił tego powstrzymać. Była to tak zwana Druga Fala.

Do tej chwili jednak, choć popłynęło dużo krwi, była to wciąż wojna prowadzona metodami konwencjonalnymi. Lecz potem nadeszła Trzecia Fala, najgorsza ze wszystkich. Pełniący swe obowiązki z ukrytego bunkra prezydent, w akcie rozpaczy podjął decyzję, mającą na celu zdławienie tego, co wciąż uparcie nazywał „buntem”. Wezwał swych najlepszych oficerów, którzy doradzili mu, aby skorzystał z najsilniejszego atutu i raz na zawsze położył kres buntowi: kierowanych pocisków z ładunkiem atomowym. Prezydent wyraził zgodę.

Następnego dnia zrzucono atomowe ładunki wybuchowe na strategiczne bastiony Republikanów w całych Stanach. W miejscach takich jak Nevada, Texas i Mississippi życie straciły setki tysięcy ludzi. Nazajutrz zginęły miliony następnych.

Republikanie odpowiedzieli na ten atak. Wykorzystali własne zaplecze, w urządzonej zasadzce przejęli NORAD i wystrzelili własne pociski w bastiony Demokratów. Stany Maine i New Hampshire w większości strawił ogień. W przeciągu następnych dziesięciu dni niemal wszystkie stany, i ich miasta jedno po drugim, uległy zagładzie. Przez kraj przetaczały się fale spustoszenia. Ci, którzy nie zginęli w bezpośrednim natarciu, wkrótce umarli z powodu toksycznego powietrza i zatrutej wody. Po miesiącu nie było już nawet z kim walczyć. Ulice i domy opustoszały w miarę, jak wyciągano z nich ludzi, by walczyli przeciwko byłym sąsiadom.

Tata nie czekał jednak na powołanie – i dlatego go nienawidzę. Opuścił nas dużo wcześniej zanim to się zaczęło. Przez dwadzieścia lat był oficerem Piechoty Morskiej i dostrzegł, co się święci dużo wcześniej niż inni. Za każdym razem, kiedy oglądał wiadomości, kiedy widział dwóch wydzierających się na siebie w nieprzyzwoity sposób polityków, podwyższających co chwila stawkę, kręcił głową i mówił

– Wierzcie mi. To tylko doprowadzi do wojny.

I miał rację. Jak na ironię, tata odbył już swoją służbę i przeszedł na emeryturę całe lata wcześniej, zanim to się stało, ale kiedy padł pierwszy strzał, tamtego dnia, zaciągnął się z powrotem. Zanim jeszcze ktokolwiek wspomniał o wojnie. Był prawdopodobnie pierwszym człowiekiem, który zgłosił się na ochotnika na wojnę, która nawet jeszcze nie wybuchła.

I z tego powodu jestem wciąż na niego wściekła. Dlaczego musiał to zrobić? Dlaczego po prostu nie pozwolił, by wszyscy wokoło pozabijali się nawzajem? Dlaczego nie został w domu by nas chronić? Dlaczego troszczył się bardziej o swój kraj, niż o swoją rodzinę?

Wciąż pamiętam jak żywo ten dzień, kiedy odszedł. Wróciłam ze szkoły i zanim zdążyłam otworzyć drzwi, usłyszałam dochodzące z wewnątrz krzyki. Zebrałam się w sobie. Nienawidziłam, kiedy mama z tatą kłócili się ze sobą, a robili to wydawałoby się bezustannie, więc pomyślałam, ze to kolejna ich sprzeczka.

Otworzyłam drzwi i od razu zorientowałam się, że coś jest inaczej. Że coś jest naprawdę bardzo, bardzo nie tak. Tata stał ubrany w mundur, co nie miało żadnego sensu. Nie nosił go od lat. Dlaczego miałby go teraz założyć?

– Nie jesteś mężczyzną! – krzyczała na niego mama. – Jesteś tchórzem! Który porzuca swoją rodzinę! I po co? Aby iść zabijać niewinnych ludzi?

Twarz taty poczerwieniała jak zwykle, kiedy się denerwował.

– Nie wiesz, o czym mówisz! – odkrzyknął. – Spełniam swój obywatelski obowiązek. Robię to, co słuszne.

– Słuszne? Dla kogo? – odwarknęła. – Nawet nie wiesz, o co walczysz. I to dla garstki zidiociałych polityków?

– Wiem doskonale, o co walczę: by utrzymać naród w jedności.

– Cóż, wybacz mi, Mister Ameryka! – wrzasnęła do niego. – Możesz to sobie tłumaczyć, jak chcesz, ale prawda jest taka, że odchodzisz, gdyż nie możesz mnie ścierpieć. Ponieważ nigdy nie potrafiłeś zadbać o rodzinę. Ponieważ jesteś zbyt głupi, aby zrobić coś ze swoim życiem po wojsku. I kiedy tylko pojawia się okazja, zrywasz się na nogi i uciekasz…

Tata powstrzymał ją, wymierzając jej mocny policzek. Wciąż słyszę ten dźwięk w mojej głowie.

Byłam zdumiona; nigdy nie widziałam, żeby choć raz dotknął ją palcem. Poczułam, jak mnie zatkało, jakbym to ja została uderzona. Wpatrywałam się w niego i niemal nie mogłam go poznać. Czy to naprawdę był mój ojciec? Byłam tak bardzo zaszokowana, ze upuściłam książkę, a ta wylądowała na podłodze z głuchym odgłosem.

Odwrócili się oboje i spojrzeli na mnie. Było mi wstyd. Odwróciłam się, popędziłam korytarzem do mojego pokoju i zatrzasnęłam drzwi. Nie wiedziałam, jak zareagować na to wszystko. Musiałam po prostu od nich uciec.

Chwilę później rozległo się ciche pukanie do drzwi.

– Brooke, to ja – powiedział łagodnym, pełnym skruchy głosem tata. – Przykro mi, że musiałaś to oglądać. Wpuść mnie, proszę.

– Odejdź! – wrzasnęłam.

Nastała długa chwila ciszy. Lecz on wciąż stał przy drzwiach.

– Brooke, muszę już iść. Chciałbym zobaczyć cię po raz ostatni, zanim odejdę. Proszę, wyjdź i pożegnaj się ze mną.

Zaczęłam płakać.

– Odejdź! – odburknęłam. Byłam taka wstrząśnięta, tak na niego wściekła za to, że uderzył mamę, a nawet jeszcze bardziej za to, że nas opuszczał. Głęboko w sercu obawiałam się również, że już nigdy nie wróci.

– Idę, Brooke – powiedział. – Nie musisz otwierać drzwi. Chcę jednak, żebyś wiedziała, że bardzo cię kocham. I że zawsze będę z tobą. Pamiętaj, Brooke, jesteś tą twardszą. Zajmij się rodziną. Liczę na ciebie. Dbaj o nich.

A potem usłyszałam kroki ojca, jak odchodził, jak cichły coraz bardziej i bardziej. Chwilę później usłyszałam, jak drzwi wejściowe otworzyły się i potem zamknęły.

I potem nic.

Kilka minut – trwających zdawałoby się kilka dni – później powoli otworzyłam drzwi. Natychmiast to wyczułam. Już go nie było. I zaczęłam żałować; chciałam móc pożegnać się z nim. Ponieważ przeczuwałam, głęboko w sercu, że już nigdy nie wróci.

Mama siedziała przy kuchennym stole z twarzą skrytą w dłoniach i cicho płakała. Wiedziałam, że tego dnia wszystko uległo zmianie już na zawsze, że już nigdy nie miało być tak samo – że ona już nigdy nie będzie taka sama. I że ja również nie.

I miałam rację. Kiedy tu teraz siedzę, wpatrując się w przygasający żar ognia, powieki ciążą mi ze zmęczenia, zdaję sobie sprawę, że od tamtego dnia nic już nigdy nie było takie samo.

*

Stoję w naszym starym mieszkaniu na Manhattanie. Nie wiem, co tu robię, ani jak tu trafiłam. Nic nie ma sensu, gdyż mieszkanie ani trochę nie przypomina tego z moich wspomnień. Jest całkiem pozbawione mebli, jakbyśmy nigdy tam nie mieszkali. Jestem sama.

Nagle odzywa się pukanie do drzwi i do środka wchodzi tata ubrany w mundur i z walizką w dłoni. W jego oczach widzę puste spojrzenie, jakby właśnie wrócił z piekła.

– Tatusiu! – próbuję krzyknąć. Ale z mych ust nie wydobywają się słowa. Spoglądam w dół i zauważam, iż jestem przyklejona do podłogi i ukryta za ścianą, i że mnie nie widzi. Choć staram się bardzo uwolnić, podbiec do niego, zawołać go, nie mogę. Jestem zmuszona bezradnie patrzeć, jak wchodzi do pustego mieszkania i rozgląda się wokoło.

– Brooke? – woła. – Jesteś tu? Jest ktoś w domu?

Próbuję odpowiedzieć, ale mój głos znów zamiera. Tata przeszukuje kolejne pokoje.

– Mówiłem, że wrócę – oznajmia. – Dlaczego nikt na mnie nie czekał?

Potem wybucha płaczem.

Serce mi pęka. Staram się ze wszystkich sił zawołać go, ale bez względu na moje wysiłki, nie mogę wydusić z siebie żadnego dźwięku.

W końcu tata odwraca się i wychodzi z mieszkania, delikatnie zamykając za sobą drzwi. Szczęk klamki odbija się echem w pustym pomieszczeniu.

– TATO! – krzyczę, odzyskawszy wreszcie głos.

Ale jest już za późno. Wiem, że odszedł już na zawsze, że w jakiejś mierze ponoszę za to winę.

Przymykam powieki i następne, co wiem, to, że znajduję się z powrotem w górach, w domku taty, siedząc w jego ulubionym fotelu przy kominku. Tata siedzi na kanapie, nachylając się do przodu, z nisko zwieszoną głową, bawiąc się swym wojskowym nożem. Z przerażeniem stwierdzam, że połowa jego twarzy stopiła się aż do samej kości. W zasadzie to widzę połowę jego czaszki.

Podnosi na mnie wzrok. Zaczynam się lękać.

– Nie możesz ukrywać się tu wiecznie, Brooke – mówi miarowym tonem. – Myślisz, że jesteś tu bezpieczna. Ale oni przyjdą po ciebie. Zabierz Bree i ukryjcie się.

Wstaje na nogi, podchodzi do mnie, chwyta za ramiona i potrząsa, spoglądając intensywnym wzrokiem. – SŁYSZAŁAŚ, ŻOŁNIERZU!? – krzyczy.

Znika i w tym samym momencie wszystkie drzwi i okna otwierają się naraz z hukiem w wielkiej kakofonii rozbijanego szkła.

Do domu wpada tuzin łowców niewolników z bronią w dłoni. Są ubrani, od stóp do głów, w specjalne, czarne mundury, noszą czarne maski na twarzy i zaglądają w każdy kąt. Jeden z nich porywa Bree z kanapy i wrzeszczącą na cały głos gdzieś wynosi, podczas gdy drugi podbiega do mnie, wbija mi palce w ramię i mierzy bronią w twarz.

Strzela.

Budzę się z krzykiem, całkiem zdezorientowana.

Czuję palce zaciśnięte na ramieniu. Mam mętlik w głowie, nie wiedząc, co jest snem, a co jawą. Jestem gotowa zaatakować. Oglądam się i widzę, że to Bree. Stoi tam i potrząsa moją rękę.

Wciąż siedzę w fotelu taty, tylko że teraz pokój tonie w słonecznym świetle. Bree zanosi się histerycznym szlochem.

Mrugam powiekami i podnoszę się w fotelu, starając się zorientować w sytuacji. Czy to wszystko było tylko snem? Sprawiało wrażenie takiego rzeczywistego.

–Miałam straszny sen! – łka Bree, wciąż ściskając moje ramię.

Oglądam się za siebie i widzę, że ogień zgasł już wiele godzin temu. Widzę jaskrawe słoneczne światło i uświadamiam sobie, że musi już być późny ranek. Nie mogę uwierzyć, że zasnęłam w fotelu – nigdy wcześniej nie przytrafiło mi się to.

Potrząsam głową, starając się pozbyć resztek snu. Ten sen wydawał się taki prawdziwy; aż dziw, że jednak to się nie stało. Śniłam już wcześniej o tacie, wiele razy, ale nigdy aż tak bezpośrednio. Ciężko mi pojąć, że nie ma go tu teraz ze mną w pokoju, i rozglądam się znów wokół tak tylko, aby się upewnić.

Bree szarpie mnie za rękę, wciąż nieukojona. Nigdy nie widziałam jej w takim stanie.

Klękam i biorę ją w ramiona. Przywiera do mnie.

– Śniło mi się, że przyszli jacyś źli ludzie i mnie zabrali! I nie było cię tu, by mnie uratować! Płacze na moim ramieniu.

– Nie odchodź! – błaga histerycznym głosem. – Proszę, nie idź. Nie zostawiaj mnie!

– Nigdzie nie idę – mówię, przyciskając ją mocniej. – Ciii… już w porządku… Nie ma się czym martwić. Wszystko w porządku.

Jednak głęboko w sercu nie mogę oprzeć się uczuciu, że nic nie jest w porządku. Wprost przeciwnie. Mój sen naprawdę wzbudza niepokój, a to, że Bree miała równie zły sen – i to o tym samym – nie daje mi wielkiej pociechy. Nie wierzę zbytnio w jakieś omamy, jednak nie potrafię przestać myśleć, czy to, aby nie jest znak. Ale nie słyszę żadnego dźwięku, żadnego hałasu, a gdyby pojawił się tu ktoś w obrębie mili, z pewnością wiedziałabym o tym.

Podnoszę podbródek Bree i wycieram jej łzy.

– Weź głęboki oddech – mówię.

Bree posłusznie nabiera powoli powietrza. Zmuszam się, by się uśmiechnąć.

– Widzisz – mówię. – Jestem tu z tobą. Nic złego się nie dzieje. To był tylko zły sen. W porządku?

Powoli Bree przytakuje skinieniem głowy

– Jesteś po prostu przemęczona – mówię. – I masz gorączkę. Stąd te złe sny. Wszystko będzie dobrze.

Kiedy tak klęczę i obejmuję Bree, dochodzi do mnie, że powinnam zabrać się do pracy, wejść na górę, przeszukać nasz nowy dom i znaleźć jedzenie. Żołądek podchodzi mi do gardła, kiedy rozważam przekazanie tych wieści Bree, obawiając się jej reakcji. Nie mogłam trafić na gorszy moment. Jak miałabym jej teraz powiedzieć, że muszę ją tu zostawić? Choćby tylko na godzinę, czy dwie? Właściwie sama chcę tu zostać, czuwać nad nią przez cały dzień; ale wiem też, że muszę iść i im wcześniej przez to przejdę, tym szybciej będziemy bezpieczne. Nie mogę tak po prostu siedzieć cały dzień i nic nie robić, czekając aż zapadnie zmrok. Nie mogę ryzykować zmiany planu i przenieść nas za dnia tylko z powodu naszych głupich snów.

Odsuwam Bree od siebie, odgarniając jej włosy z twarzy i uśmiechając się do niej jak najmilej potrafię. Przybieram najpoważniejszy, najbardziej dorosły ton głosu.

– Bree, musisz mnie wysłuchać – mówię do niej. – Muszę teraz wyjść, tylko na małą chwilę…

– NIE! – zawodzi. – WIEDZIAŁAM! Jest tak, jak w moim śnie! Zostawisz mnie! I nigdy nie wrócisz!

Trzymam mocno jej ramiona, próbując dodać jej otuchy.

– Wcale tak nie jest – mówię zdecydowanym głosem. – Muszę wyjść tylko na godzinę lub dwie. Muszę upewnić się, że nasz nowy dom jest bezpieczny, abyśmy mogły przeprowadzić się do niego tej nocy. I muszę zapolować. Proszę, Bree. Zrozum. Zabrałabym cię ze sobą, ale jesteś jeszcze zbyt chora i musisz wypoczywać. Wrócę za kilka godzin. Obiecuję. A potem, w nocy, razem tam wejdziemy. A wiesz, co w tym jest najlepsze?

Powoli podnosi na mnie wzrok, wciąż płacząc, i w końcu potrząsa głową.

– Począwszy od tej nocy, będziemy tam razem, całe i zdrowe, i każdego wieczoru będziemy rozpalać ogień i jeść wszystko, czego zapragniesz. Mogę tam polować, łowić i robić wszystko, co trzeba wprost przed chatą. Nigdy już nie będę musiała cię zostawić.

– Sasha też może iść? – pyta przez łzy.

– Sasha również – mówię. – Obiecuję. Proszę, uwierz mi. Wrócę po ciebie. Nigdy cię nie opuszczę.

– Obiecujesz? – pyta.

Zdobywam się na najwyższą powagę i spoglądam na nią śmiertelnie poważnym wzrokiem.

– Obiecuję – odpowiadam.

Bree powoli przestaje płakać i w końcu przytakuje skinięciem głowy, wyglądając na zadowoloną.

Z pękającym sercem nachylam się i składam pocałunek na jej czole, po czym wstaję, przechodzę przez pokój i wychodzę drzwiami. Wiem, że gdybym została jeszcze sekundę dłużej, nigdy już nie zdobyłabym się na decyzję, by wyjść.

I kiedy drzwi zamykają się za mną dźwięcznie, nie mogę otrząsnąć się ze strasznego przeczucia, że już nigdy więcej nie zobaczę swojej siostry.

Arena Jeden

Подняться наверх