Читать книгу Niewolnica, Wojowniczka, Królowa - Морган Райс, Morgan Rice - Страница 11
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ОглавлениеCeres biegła bocznymi dróżkami Delos i czuła pulsujące w żyłach podniecenie. Wiedziała, że nie może zjawić się za późno. Słońce dopiero wychylało się ponad linię widnokręgu, a parne, pełne kurzu powietrze w pradawnym, kamiennym grodzie już nie pozwalało oddychać. Paliły ją mięśnie nóg i bolały płuca, ale zmuszała się, by biec szybciej, coraz szybciej, i przeskoczyła jednego z niezliczonych szczurów, które wypełzały z rynsztoku i buszowały w odpadkach na ulicach. Słyszała już hałas w oddali i serce przyspieszyło jej niespokojnie. Wiedziała, że lada chwila rozpocznie się Święto Jatek.
Dziewczyna biegła wąską, krętą dróżką, przesuwając palcami po kamiennych ścianach. Zerknęła przez ramię, by upewnić się, że bracia biegną za nią. Z ulgą ujrzała Nesosa, który deptał jej po piętach, i Sartesa, biegnącego ledwie kilka stóp za nim. Liczący dziewiętnaście lat Nesos był starszy od niej jedynie o dwa cykle słoneczne, a Sartes – jej drugi brat – młodszy o cztery i z chłopca stał się już niemal mężczyzną. Obaj mieli przydługawe, piaskowe włosy i brązowe oczy i przypominali jeden drugiego – oraz ich rodziców – lecz wcale a wcale nie wyglądali jak Ceres. Choć Ceres była dziewczyną, bracia nigdy nie byli w stanie dotrzymać jej kroku.
- Żywo! – rzuciła Ceres za siebie.
W oddali znów rozległ się hałas i choć Ceres nigdy nie uczestniczyła w święcie, oczyma wyobraźni widziała je w najdrobniejszych szczegółach: cały gród, trzy miliony obywateli Delos, stłoczony na Stade podczas dnia przesilenia letniego. Nie widziała nigdy niczego podobnego i jeśli ona i jej bracia nie pospieszą się, nie pozostanie ani jedno wolne siedzisko.
Przyspieszając jeszcze, Ceres otarła kroplę potu spływającą jej po czole i wytarła dłoń w postrzępioną tunikę barwy kości słoniowej, którą nosiła po matce. Nigdy nie dostawała własnego odzienia. Wedle jej matki, która hołubiła swych synów, lecz jej okazywała jedynie szczególną nienawiść i zazdrość, nie zasługiwała na to.
- Zaczekajcie! – krzyknął Sartes, a w jego łamiącym się głosie dała się słyszeć irytacja.
Ceres uśmiechnęła się.
- Chcesz, bym cię tam zaniosła? – odkrzyknęła.
Wiedziała, że chłopak nie znosi, gdy drwi sobie z niego, ale jej złośliwa uwaga skłoni go do utrzymania tempa. Ceres nie miała nic przeciwko temu, by im towarzyszył. Uważała za ujmujące to, że choć miał trzynaście lat, zrobiłby wszystko, by uchodzić za ich równolatka. I choć przenigdy nie przyznałaby tego głośno, chciała, by jej potrzebował.
Sartes chrząknął głośno.
- Matka cię ukatrupi, gdy się dowie, żeś znowu jej nie usłuchała! – zawołał.
Jej brat miał rację. W istocie tak będzie – albo przynajmniej porządnie ją wychłoszcze.
Matka uderzyła ją pierwszy raz, gdy miała pięć lat i w tamtej chwili Ceres utraciła swą niewinność. Przedtem świat był przyjazny, miły i dobry. Od tamtej chwili nie czuła się już bezpieczna i żyła jedynie nadzieją przyszłości, w której będzie mogła uwolnić się od matki. Była teraz starsza, lecz z wolna zaczynała wątpić w to, że to marzenie się ziści.
Szczęśliwie Ceres wiedziała, że jej bracia nigdy nie doniosą na nią matce. Byli równie lojalni wobec niej, jak ona wobec nich.
- Dobrze zatem, że nigdy się o tym nie dowie! – odkrzyknęła.
- Ale ojciec się dowie! – warknął Sartes.
Ceres zachichotała. Ojciec już o tym wiedział. Dobili targu: jeśli Ceres nie położy się do późna w nocy i naostrzy miecze, które miały być dostarczone do pałacu, będzie mogła udać się na Jatki. Tak właśnie zrobiła.
Ceres dobiegła do muru na końcu dróżki i nie zatrzymując się nawet wetknęła palce w dwie szczeliny, i zaczęła się wspinać. Poruszała się zręcznie dobre dwadzieścia stóp w górę, aż wdrapała się na wierzchołek muru.
Stanęła na górze dysząc ciężko, a słońce oślepiło ją mocnymi promieniami. Osłoniła oczy dłonią.
Z zachwytu zaparło jej dech. Po Starym Mieście krzątało się zwykle kilku jego mieszkańców, czasem tu i ówdzie zabłąkał się jakiś bezpański pies czy kot – lecz dziś było tam wręcz tłoczno. Roiło się w nim od ludzi. Ceres nie mogła nawet dojrzeć bruku zza ciżby napierającej na Plac Fontann.
W oddali ocean mienił się żywym błękitem, a strzelisty biały Stade wznosił się niby góra pośród krętych dróg i ściśniętych jeden przy drugim dwu- i trzypiętrowych budynków. Wokoło placu handlarze rozstawili swe kramy, na których wystawili jadło, świecidełka i odzienie.
Podmuch wiatru uderzył Ceres w twarz, napełniając jej nozdrza wonią świeżych wypieków. Czego by nie oddała za jadło, które nasyciłoby jej głód! Oplotła dłońmi brzuch, by uciszyć to uczucie. Po zjedzeniu dzisiejszego śniadania – kilku łyżek rozmokłej zupy owsianej – jakimś cudem czuła się jeszcze bardziej głodna niż wcześniej. Dziś, w dniu swych urodzin, liczyła choć na odrobinę więcej strawy w misie – albo choćby uścisk.
Nikt nie wspomniał jednak ani słowem o jej urodzinach. Ceres wątpiła, czy w ogóle o nich pamiętali.
Wtem na chwilę oślepił ją błysk światła i gdy spojrzała w dół, zobaczyła błyszczący złoty powóz przesuwający się przez ciżbę niby pęcherzyk powietrza płynący powoli przez miód. Dziewczyna zmarszczyła brwi. Była tak podekscytowana, że przez myśl jej nawet nie przeszło, iż zjawią się tu także możnowładcy. Gardziła nimi, ich wyniosłością, tym, że ich zwierzęta jadały lepiej niż większość mieszkańców Delos. Jej bracia żyli nadzieją, iż jednego dnia zwyciężą system klasowy. Ceres nie podzielała jednak ich optymizmu: jeśli w Imperium miała zapanować jakakolwiek równość, musiałaby doprowadzić do tego rewolucja.
- Widzisz go? – wydyszał Nesos, wdrapując się na mur obok niej.
Na myśl o nim serce Ceres przyspieszyło. Rexus. Ona także zastanawiała się, czy już tu jest i na próżno wypatrywała go w ciżbie.
Potrząsnęła głową.
- Tam – wskazał Nesos.
Powiodła spojrzeniem za jego palcem ku fontannie, mrużąc oczy.
Nagle spostrzegła go i nie potrafiła powstrzymać swej radości. Zawsze tak się czuła, gdy go widziała. Młodzian siedział na brzegu fontanny, napinając cięciwę łuku. Nawet z tak dużej odległości widziała, jak mięśnie jego ramion i piersi napinają się pod tuniką. Był tylko kilka lat starszy od niej. Jego jasne włosy wyróżniały się w ciżbie pośród czarnych i brązowych głów, a opalona skóra połyskiwała w promieniach słońca.
- Zaczekajcie! – rozległ się krzyk.
Ceres zerknęła za siebie, w dół muru, i zobaczyła wdrapującego się z trudnością Sartesa.
- Żywo, bo cię tu zostawimy! – poganiał go Nesos.
Rzecz oczywista, ani im się śniło zostawiać tu młodszego brata, ale chłopiec musiał nauczyć się dotrzymywać im kroku. W Delos chwila słabości mogła oznaczać śmierć.
Nesos przeczesał dłonią włosy, także chwytając oddech i rozglądając się po ciżbie.
- Na kogo stawiasz złoto? – spytał.
Ceres odwróciła się do niego i roześmiała.
- Jakie złoto? – zapytała.
Chłopak uśmiechnął się.
- Gdybyś je miała – odrzekł.
- Na Brenniusa – odparła bez chwili wahania.
Nesos uniósł brew ze zdziwieniem.
- Ach tak? – zapytał. – Dlaczego?
- Nie wiem – Ceres wzruszyła ramionami. – Mam przeczucie, że zwycięży.
Nie rzekła jednak prawdy. Dobrze wiedziała, dlaczego według niej odniesie zwycięstwo – lepiej niż jej bracia i wszyscy chłopcy w grodzie. Ceres skrywała pewną tajemnicę: nikomu nie wyjawiała, że od czasu do czasu ubierała się jak chłopak i ćwiczyła się w pałacu. Królewski dekret zakazywał dziewczętom uczyć się na mistrzów boju – karą za sprzeniewierzenie się była śmierć – lecz chłopcom z ludu zezwalano na to w zamian za pracę w pałacowych stajniach – pracę, którą Ceres wykonywała z chęcią.
Przypatrywała się wtedy Brenniusowi i była pod wrażeniem jego umiejętności. Nie był największym spośród mistrzów boju, lecz jego ruchy były przemyślane, precyzyjne.
- Nie ma szans – odrzekł Nesos. – Zwycięży Stefanus.
Ceres pokręciła głową.
- Stefanus zginie w ciągu pierwszych dziesięciu minut – powiedziała obojętnie.
Wszyscy sądzili, że zwycięży Stefanus, największy z mistrzów boju i najpewniej najsilniejszy; jego ruchy nie były jednak tak przemyślane jak Brenniusa czy niektórych spośród pozostałych wojowników, których obserwowała Ceres.
Nesos prychnął śmiechem.
- Oddam ci mój dobry miecz, jeśli naprawdę tak będzie.
Ceres zerknęła na miecz przytroczony do jego pasa. Nesos nie miał pojęcia, jak bardzo mu zazdrościła, gdy przed trzema laty otrzymał ten piękny oręż na urodziny od matki. Jej miecz był stary i należał niegdyś do ich ojca, póki nie cisnął go na stos broni, którą miał zamiar przetopić. Ach, czegóż by nie dokonała z takim mieczem!
- Trzymam cię za słowo – rzekła Ceres z uśmiechem, choć tak naprawdę nigdy nie odebrałaby mu miecza.
- Tego się właśnie spodziewałem – powiedział drwiąco.
Ceres skrzyżowała dłonie na piersi, gdy mroczna myśl przyszła jej do głowy.
- Matka nigdy by na to nie przystała – rzekła.
- Ale ojciec by przystał – odparł Nesos. – Jest z ciebie bardzo dumny.
Miły komentarz Nesosa zbił ją z pantałyku i nie wiedząc, jak zareagować, spuściła wzrok. Bardzo kochała ojca i wiedziała, że i on ją kocha. Jednak z jakiegoś powodu przed oczyma stanęła jej twarz matki. Całe życie pragnęła jedynie, by ją zaakceptowała i pokochała tak samo, jak jej braci. Lecz choć starała się jak tylko potrafiła, Ceres czuła, że nigdy jej nie zadowoli.
Sartes stęknął, wdrapując się na górę. Był o głowę niższy od Ceres i chudy jak patyk, lecz pewne było, że lada dzień zmężnieje. Tak było w przypadku Nesosa. Wyrósł na muskularnego mężczyznę, wysokiego na sześć stóp i trzy cale.
- A ty jak sądzisz? – obróciła się Ceres do Sartesa. – Kto zwycięży?
- Myślę tak jak ty. Brennius.
Uśmiechnęła się i zmierzwiła mu włosy. Sartes zawsze mówił to, co ona.
Znów rozległ się hałas, ciżba zgęstniała i Ceres poczuła panującą wokoło ekscytację.
- Chodźmy – powiedziała. – Nie ma czasu do stracenia.
Nie czekając na nich Ceres zeszła po murze i zeskoczywszy na ziemię puściła się pędem przed siebie. Nie spuszczając fontanny z oczu, biegła przez plac, chcą jak najszybciej znaleźć się obok Rexusa.
Młodzian odwrócił się i jego oczy rozszerzyły się z zadowolenia na jej widok. Wpadła mu w ramiona i poczuła, jak oplata ją rękoma wokół talii i przyciska szorstki policzek do jej twarzy.
- Ciri – rzekł niskim, chropowatym głosem.
Ceres obróciła się i spojrzała w kobaltowoniebieskie oczy Rexusa. Po plecach przeszedł jej dreszcz. Młodzieniec mierzył sześć stóp i jeden cal i był niemal o głowę od niej wyższy. Jasne, szorstkie włosy okalały jego twarz w kształcie serca i pachniał mydłem i świeżym powietrzem. Wielkie nieba, jak dobrze było go znów zobaczyć! Choć Ceres potrafiła poradzić sobie sama niemal w każdej sytuacji, czuła się spokojniejsza, gdy stał obok.
Ceres wspięła się na palce i zarzuciła ramiona na jego grubą szyję. Zawsze widziała w nim jedynie przyjaciela – aż do chwili, gdy usłyszała, jak mówi o rewolucji i podziemnej armii, do której przynależał. „Będziemy walczyć, by wyrwać się spod ucisku” – rzekł jej kilka lat temu. Mówił o rewolucji tak żarliwie, że przez chwilę Ceres uwierzyła, że odebranie władzy panującym jest możliwe.
- Jak udały się łowy? – zapytała z uśmiechem, wiedząc, że nie było go w grodzie przez kilka dni.
- Brakowało mi twego uśmiechu – przeczesał dłonią jej długie włosy barwy różowego złota. – I twych szmaragdowych oczu.
Ceres także za nim tęskniła, lecz nie odważyła się tego przyznać. Za bardzo obawiała się, że straci przyjaciela, jeśli coś między nimi zajdzie.
- Rexusie – powiedział Nesos, dobiegając do nich. Uścisnął jego przedramię. Sartes deptał mu po piętach.
- Nesosie – odrzekł głębokim, władczym głosem. – Nie pozostało nam wiele czasu, jeśli chcemy dostać się do środka – dodał, kiwając głową do pozostałych.
Ruszyli przed siebie szybkim krokiem, mieszając się z ciżbą zmierzającą ku Stade. Żołnierze imperialni byli wszędzie, popędzając lud naprzód. Niektórzy z nich dzierżyli w dłoniach pałki albo baty. Im bliżej byli drogi prowadzącej na Stade, tym bardziej ciżba gęstniała.
Wtem Ceres usłyszała jakiś rumor przy jednym z kramów i instynktownie obróciła się w tamtą stronę. Spostrzegła, że wokół małego chłopca, otoczonego z obu stron dwoma żołnierzami imperialnymi i handlarzem, utworzył się wielki pusty krąg. Kilku gapiów przeszło obok, a inni przypatrywali się stojąc dokoła.
Ceres rzuciła się naprzód i ujrzała, jak jeden z żołnierzy wytrąca jabłko z dłoni chłopca i chwyta go za rękę, szarpiąc mocno.
- Złodziej! – warknął mężczyzna.
- Litości, proszę! – krzyknął chłopiec, po którego ubrudzonych, wychudłych policzkach staczały się łzy. – Byłem tak bardzo... głodny!
Ceres współczuła chłopcu z całego serca, gdyż odczuwała taki sam głód – i wiedziała, że żołnierze Imperium nie znają litości.
- Puśćcie chłopca – odezwał się ze spokojem przyciężki krępy handlarz, machnąwszy dłonią. Promienie słońca odbiły się od jego złotego sygnetu. – Od jednego jabłka nie zubożeję. Mam ich setki – i roześmiał się cicho, jak gdyby pragnąc załagodzić sytuację.
Ciżba zebrała się jednak wokoło i ucichła, gdy żołnierze zwrócili się ku handlarzowi, pobrzękując wypolerowaną zbroją. Ceres zamarło serce – nikt nigdy nie ryzykował konfrontacji z Imperium.
Jeden z żołnierzy podszedł groźnie do handlarza.
- Stajecie w obronie przestępcy?
Handlarz patrzył to na jednego, to na drugiego żołnierza i zdał się nagle niepewny. Wtem jeden z nich odwrócił się i zdzielił chłopca w twarz, aż rozległ się obrzydliwy chrupot, który sprawił, że po plecach Ceres przeszedł dreszcz.
Chłopiec upadł ciężko na ziemię, a ciżba wydała stłumiony okrzyk.
Wskazując palcem na handlarza, żołnierz powiedział:
- By dowieść swej lojalności wobec Imperium, przytrzymasz chłopca, gdy będziemy go chłostać.
Handlarz spoważniał, a czoło zrosił mu pot. Ku zdumieniu Ceres, nie ustąpił.
- Nie – odrzekł.
Drugi żołnierz postąpił groźnie dwa kroki w jego stronę, a jego dłoń powędrowała ku rękojeści miecza.
- Zrobisz to, albo zetniemy cię, a twój kram spalimy na popiół – powiedział mężczyzna.
Okrągła twarz handlarza sposępniała i Ceres widziała, że się poddał.
Wolnym krokiem podszedł do chłopca i ujął go za ręce, przyklękając przed nim.
- Proszę, wybacz mi – rzekł, a w oczach stanęły mu łzy.
Chłopiec jęknął, po czym zaczął krzyczeć, próbując wyrwać się mężczyźnie z rąk.
Ceres widziała, że malec cały się trzęsie. Chciała iść dalej w stronę Stade i nie patrzeć na to, lecz jej stopy jak gdyby wrosły w ziemię i nie potrafiła oderwać oczu od tego okrucieństwa.
Jeden z żołnierzy rozdarł tunikę chłopca, a drugi zakręcił nad nim biczem. Większość gapiów zachęcała żołnierzy okrzykami do chłosty, choć kilku mamrocząc coś pod nosem odeszło ze zwieszonymi nisko głowami.
Nikt nie stanął w obronie złodzieja.
Z chciwym, niemal szaleńczym wyrazem twarzy żołnierz uderzał biczem w plecy chłopca, aż ten krzyczał z bólu. Świeże rany broczyły krwią. Żołnierz uderzał raz za razem, aż chłopcu opadła głowa i umilkł.
Ceres pragnęła rzucić się naprzód i ocalić malca. Wiedziała jednak, że oznaczałoby to jej śmierć – i wszystkich tych, których kocha. Zwiesiła ramiona. Czuła się bezradna i pokonana. Poprzysięgła sobie w duchu, że pewnego dnia pomści tego chłopca.
Przyciągnęła do siebie Sartesa i zakryła mu oczy, desperacko pragnąc go chronić, dać mu jeszcze kilka lat niewinności, choć na tych ziemiach nikomu nie była ona tak naprawdę dana. Zmusiła się, by nie iść za głosem instynktu. Jako mężczyzna musiał widzieć te przejawy okrucieństwa nie tylko dlatego, by przywyknąć, lecz także dlatego, by jednego dnia stać się silnym ogniwem rebelii.
Żołnierze wyrwali chłopca z rąk handlarza i rzucili jego bezwładne ciało na tył drewnianego wozu. Handlarz przysłonił dłońmi twarz i załkał.
Po kilku chwilach wóz ruszył już w drogę i przed chwilą jeszcze pusty plac zapełnił się znów ludźmi, którzy krążyli to tu, to tam, jak gdyby nic się nie stało.
Ceres poczuła, że zaczyna ją mdlić. To nie było sprawiedliwe. W tej chwili mogłaby wskazać tuzin kieszonkowców – kobiety i mężczyzn, którzy udoskonalili sztukę kradzieży tak bardzo, że nawet imperialni żołnierze nie potrafili ich złapać. Życie tego biednego chłopca zostało zniszczone przez jego brak zręczności. Złodzieje – czy starzy, czy młodzi – gdy zostali pochwyceni na gorącym uczynku, kradzież przypłacali utratą kończyny albo i czymś gorszym, w zależności od nastroju sędziów. Jeśli mu się poszczęści, oszczędzą go i ześlą, by do końca życia pracował w kopalniach złota. Ceres wolałaby już umrzeć, niż znosić uwięzienie.
Ruszyli dalej drogą z nachmurzonymi obliczami, ramię w ramię z innymi. Słońce prażyło niemiłosiernie.
Nagle tuż obok nich zatrzymał się złoty powóz, aż wszyscy musieli usunąć się z drogi, pchnięci ku ścianom chat po bokach. Szturchnięta mocno Ceres podniosła wzrok na trzy młode dziewczęta w barwnych, jedwabnych sukniach. Ich utrefione włosy zdobiły złote klamry i drogocenne klejnoty. Jedna z nich, śmiejąc się, rzuciła na drogę monetę, a kilku wieśniaków rzuciło się na ziemię, szukając kawałka metalu, który przez miesiąc będzie żywił ich rodzinę.
Ceres nigdy nie pochyliła się, by sięgnąć po jałmużnę. Wolała być głodna niż przyjmować darowizny od takich, jak te dziewczęta.
Zobaczyła, że jakiś młodzian chwyta monetę, a starszy mężczyzna powala go na ziemię i zaciska twardą dłoń wokół jego szyi. Drugą ręką rozwarł jego pięść, w której ten ściskał monetę.
Dziewczęta śmiały się i wskazywały na nich palcami, a po chwili ich powóz ruszył dalej, przepychając się pomiędzy ciżbą.
Ceres ścisnęło w dołku z obrzydzenia.
- Już niedługo nierówność zniknie na zawsze – powiedział Rexus. – Dopilnuję, by tak było.
Słuchając go, Ceres odczuła dumę. Jednego dnia będzie walczyć u boku jego i swych braci w rebelii.
Zbliżali się do Stade i drogi w tym miejscu były już szersze. Ceres poczuła, że wreszcie może odetchnąć. Podniecenie wyczuwalne było w powietrzu i miała wrażenie, że pęknie z podekscytowania.
Przeszła przez jedno z łukowatych wejść i podniosła wzrok.
Wewnątrz murów ogromnego Stade roiło się od tysięcy wieśniaków. Owalna budowla osunęła się od północnej strony i większość czerwonych markiz była potargana i nie dawała już schronienia przed prażącym słońcem. Zza żelaznych krat i klap w ziemi dochodziły powarkiwania dzikich bestii, a za bramami Ceres spostrzegła gotowych już do walki mistrzów boju.
Rozglądała się wokoło, napawając się tym wszystkim.
Podniosła wzrok i spostrzegła się, że Rexus i jej bracia są już daleko z przodu. Przyspieszyła kroku, by się z nimi zrównać, lecz otoczyło ją nagle czterech krzepkich mężczyzn. Poczuła bijący od nich smród alkoholu, gnijącej ryby i potu, gdy zwrócili się ku niej i naparli na nią, gapiąc się z paskudnymi uśmiechami, które ukazywały ich brakujące zęby.
- Pójdziesz z nami, ślicznotko – odezwał się jeden z nich, gdy wszyscy zgodnie ruszyli w jej stronę.
Serce Ceres przyspieszyło. Spojrzała przed siebie, szukając wzrokiem braci i Rexusa, lecz zniknęli jej już z oczu w gęstniejącej ciżbie.
Stanęła przed mężczyznami, próbując przybrać jak najodważniejszy wyraz twarzy.
- Zostawcie mnie w spokoju albo...
Mężczyźni wybuchnęli śmiechem.
- Co? – zadrwił jeden z nich. – Taka dzieweczka podoła nam czterem?
- Moglibyśmy wynieść cię stąd krzyczącą i wierzgającą, a nikt by się słowem nie odezwał – dodał inny.
I była to prawda. Kątem oka Ceres widziała, że ludzie przechodzą spiesznie obok nich, udając że nie dostrzegają, iż mężczyźni jej grożą.
Herszt bandy spoważniał nagle, zręcznym ruchem chwycił ją za ramiona i przyciągnął do siebie. Wiedziała, że mogą ją stąd wyprowadzić i nikt nigdy już jej nie ujrzy. Ta myśl przeraziła ją najbardziej.
Próbując nie zważać na tłukące się w piersi serce, Ceres obróciła się na pięcie i wyrwała rękę z jego uścisku. Pozostali mężczyźni zakrzyknęli z uciechy, lecz gdy zdzieliła przywódcę otwartą dłonią w nos, a ten aż odchylił głowę w tył, umilkli.
Mężczyzna przycisnął brudne dłonie do nosa i chrząknął.
Ceres nie ustąpiła. Wiedząc, że ma tylko jedną szansę, kopnęła go w brzuch, korzystając z tego, czego nauczyła się w pałacu. Mężczyzna runął na ziemię.
Trzech pozostałych jednak rzuciło się na nią natychmiast i chwyciło silnymi rękoma, odciągając na bok.
Nagle jednak odsunęli się. Ceres obejrzała się i ku swej uldze ujrzała Rexusa, który uderzył jednego z mężczyzn pięścią w twarz i powalił go na ziemię.
Wtedy obok pojawił się Nesos, chwycił innego mężczyznę i uderzył go kolanem w brzuch, po czym pchnął nogą na ziemię i zostawił leżącego w czerwonym pyle.
Czwarty mężczyzna rzucił się na Ceres, lecz gdy miał już atakować, dziewczyna uchyliła się, obróciła i kopnęła go w plecy tak, że walnął głową w kolumnę.
Ceres stała dysząc ciężko. Z wolna docierało do niej, co się stało.
Rexus położył dłoń na jej ramieniu.
- Czy wszystko w porządku? – zapytał.
Serce Ceres wciąż kołatało jej w piersi, lecz na miejsce strachu z wolna wkradała się duma. Poradziła sobie dobrze.
Ceres skinęła głową, a Rexus otoczył ją ramieniem i ruszyli dalej. Jego pełne usta rozciągnęły się w uśmiechu.
- No co? – zapytała Ceres.
- Gdy spostrzegłem, co się dzieje, chciałem przeszyć mieczem każdego jednego z nich. Ale wtedy zobaczyłem, jak się bronisz – pokręcił głową i roześmiał się cicho. – Nie spodziewali się tego.
Ceres poczuła, że oblewa się rumieńcem. Pragnęła powiedzieć, że się nie strwożyła, lecz prawda była inna.
- Bałam się – przyznała.
- Ciri się bała? Niemożliwe – pocałował ją w czubek głowy i szli dalej.
Kilka siedzisk na wysokości ziemi wciąż było wolnych i Ceres i młodzieńcy zajęli je. Ceres nie posiadała się z radości, że zdążyli. Zapomniała już o wszystkim, co wydarzyło się tego dnia i pozwoliła się porwać entuzjazmowi rozkrzyczanej ciżby.
- Widzisz ich?
Ceres powiodła spojrzeniem za palcem Rexusa i podniósłszy wzrok ujrzała jakiś tuzin młodych dziewcząt i chłopców siedzących w pawilonie i sączących wino ze srebrnych kielichów. Nigdy, w całym swym życiu, nie widziała świetniejszego odzienia, takiej ilości jadła na jednym stole ani tak wielu połyskujących klejnotów. Żadne z nich nie miało zapadniętych policzków ani wychudłego brzucha.
- Co oni robią? – spytała, widząc jak jeden z nich zbiera monety do złotej misy.
- Do każdego z nich należy jeden z mistrzów boju – odrzekł Rexus. – i obstawiają, kto zwycięży.
Ceres prychnęła drwiąco. Zdała sobie sprawę, że dla nich to tylko gra. Rzecz oczywista – rozzuchwaleni młodzieńcy i dziewczęta nie dbali ani o wojowników, ani o sztukę walki. Pragnęli jedynie przekonać się, czy ich mistrz zwycięży. Dla Ceres jednak w wydarzeniu tym liczył się honor, odwaga i umiejętności.
Podniesiono królewskie chorągwie, ryknęły trąby i gdy otwarto z hukiem żelazne bramy, jedną z każdej strony Stade, mistrzowie boju jeden za drugim wymaszerowali z mroku. Ich zbroje ze skóry i żelaza odbijały promienie słoneczne, rzucając wokoło refleksy.
Ciżba zakrzyknęła radośnie, gdy wymaszerowali na arenę. Ceres także wstała i zaczęła ich oklaskiwać. Wojownicy ustawili się w kręgu twarzami zwróceni na zewnątrz. Swe topory, miecze, włócznie, tarcze, trójzęby, bicze i inny oręż wyciągnęli ku niebu.
- Niech żyje król Claudius – zakrzyknęli.
Trąby znów ryknęły i przez jedną z bram na arenę wjechał prędko złoty rydwan króla Claudiusa i królowej Atheny. Za nimi nadjechał rydwan z następcą tronu Aviliusem i królewną Florianą, a za nimi – cały orszak rydwanów z członkami królewskiego rodu. Każdy zaprzężony był w dwa śnieżnobiałe rumaki przystrojone drogocennymi klejnotami i złotem.
Ceres spostrzegła pośród nich księcia Thanosa i oburzył ją grymas niezadowolenia na twarzy dziewiętnastoletniego młodzieńca. Od czasu do czasu, gdy nosiła miecze ojca do pałacu, widziała, jak rozmawia z mistrzami boju. Zawsze otaczała go nieprzyjazna aura wyższości. Nie brak mu było niczego – z łatwością można go było wziąć za wojownika. Mięśnie rąk miał wyraźnie wyrzeźbione, talię napiętą i muskularną, a nogi twarde jak dębowe pnie. Ceres rozwścieczało jednak to, że zdawał się ani nie szanować, ani nie dbać o swą pozycję.
Członkowie królewskiego rodu podjechali do swych miejsc na podwyższeniu i ponownie rozbrzmiały trąby, zapowiadające, że lada moment rozpoczną się Jatki.
Ciżba zawyła z uciechy, gdy wszyscy poza dwoma mistrzami boju zniknęli na powrót za żelaznymi bramami.
Ceres poznała w jednym z nich Stefanusa, lecz nie mogła rozpoznać jego przeciwnika, który miał na sobie jedynie hełm z zasłoną i przepaskę umocowaną skórzanym pasem. Być może przybył z daleka, by stanąć do walki podczas Jatek. Jego naoliwiona skóra była barwy żyznej ziemi, a włosy czarne jak noc. Przez otwory w jego hełmie Ceres spostrzegła determinację w jego oczach i w lot wiedziała, że Stefanus nie przeżyje nawet godziny.
- Nie troskaj się – powiedziała Ceres, zerkając na Nesosa. – Pozwolę ci zatrzymać miecz.
- Jeszcze nie został pokonany – odparł Nesos z szyderczym uśmieszkiem. – Stefanus nie byłby ulubieńcem wszystkich, gdyby nie był lepszy od pozostałych.
Stefanus uniósł swój trójząb i tarczę, a ciżba umilkła.
- Stefanusie! – krzyknął jeden z zamożnych młodzianów z pawilonu, unosząc w górę zaciśniętą pięść. – Odwaga i siła!
Ciżba zakrzyknęła z aprobatą, a Stefanus skinął głową ku młodzieńcowi, po czym ruszył na przybysza z całą swą siłą. Ten jednak w mgnieniu oka usunął się z drogi, obrócił wokoło i ciął w Stefanusa mieczem, chybiając ledwie o kilka cali.
Ceres wzdrygnęła się. Z takim refleksem Stefanus nie pożyje długo.
Przybysz ryknął, uderzając raz po raz w tarczę Stefanusa, który się cofał. Zdesperowany Stefanus zatoczył wreszcie tarczą i zdzielił jej brzegiem swego przeciwnika w twarz, aż krew wytrysnęła w powietrze, a mężczyzna padł na ziemię.
Ceres uznała, że było to całkiem zgrabne posunięcie. Być może Stefanus udoskonalił swą technikę od czasu, gdy ostatni raz widziała, jak się ćwiczył.
- Stefanus! Stefanus! Stefanus! – wołała publika.
Stefanus stanął nad ranionym wojownikiem, lecz gdy miał pchnąć go trójzębem, przybysz uniósł nogi i kopnął go tak, że ten zatoczył się w tył i runął na plecy. Obaj mężczyźni skoczyli na nogi zwinnie jak koty i stanęli znów naprzeciw siebie.
Nie spuszczali oczu jeden z drugiego i zaczęli krążyć wkoło. Niebezpieczeństwo da się wyczuć w powietrzu, pomyślała Ceres.
Przybysz warknął i uniósł miecz wysoko w powietrze, biegnąc na Stefanusa. Ten prędko usunął się na bok i dźgnął mężczyznę w udo. W odpowiedzi przybysz zamachnął się mieczem i ciął Stefanusa w ramię.
Obaj wojownicy jęknęli z bólu, lecz rany – miast złagodzić gniew – zdały się rozniecić go jeszcze. Przybysz ściągnął hełm i cisnął go na ziemię. Jego czarna broda była okrwawiona, a prawe oko spuchnięte, lecz ujrzawszy wyraz jego twarzy Ceres pomyślała, że skończył gierki i zamierza ukatrupić swego przeciwnika. Jak prędko mu się to uda?
Stefanus natarł na przybysza i Ceres jęknęła, gdy jego trójząb zetknął się z mieczem przeciwnika. Wojownicy mierzyli się ze sobą, pochrząkując, dysząc i odpychając, aż żyły wyszły im na czołach, a mięśnie pod pokrytą potem skórą naprężyły się.
Przybysz uchylił się, zadając kres martwemu punktowi walki, i – czego Ceres wcale a wcale się nie spodziewała – obrócił się niczym wicher, machnął mieczem i odciął Stefanusowi głowę.
Po kilku oddechach przybysz triumfalnie uniósł rękę w górę.
Na chwilę w ciżbie zapadła zupełna cisza. Nawet Ceres się nie odezwała. Zerknęła na młodzieńca, do którego należał Stefanus. Rozdziawił szeroko usta, a brwi zeszły mu się w grymasie gniewu.
Młodzieniec cisnął swój srebrny kielich na arenę i rozwścieczony wypadł z pawilonu. Śmierć zrównuje wszystkich, pomyślała Ceres, powstrzymując cisnący się jej na usta uśmiech.
- August! – zakrzyknął jakiś mężczyzna w ciżbie. – August! August!
Jeden po drugim dołączali do niego kolejni widzowie, aż cały stadion skandował imię zwycięzcy. Przybysz pokłonił się przed królem Claudiusem, po czym trzech innych wojowników wybiegło zza żelaznej bramy, by zająć jego miejsce.
Upływały kolejne godziny, walki następowały jedna po drugiej, a Ceres obserwowała je z szeroko otwartymi oczyma. Nie potrafiła zdecydować, czy nienawidzi Jatek, czy je uwielbia. Z jednej strony przyjemność sprawiało jej obserwowanie strategii, umiejętności i odwagi walczących; z drugiej jednak nie podobało jej się to, że wojownicy byli niczym więcej jak tylko pionkami w rękach możnowładców.
Gdy rozpoczęła się ostatnia walka pierwszej rundy, Brennius i inny wojownik walczyli tuż obok miejsca, w którym siedzieli Rexus, Ceres i jej bracia. Podchodzili coraz bliżej, ich miecze uderzały jeden o drugi ze szczękiem, a wokoło sypały się skry. Było to ekscytujące przeżycie.
Ceres patrzyła, jak Sartes przechyla się przez balustradę. Oczy wlepił w walczących.
- Odsuń się! – krzyknęła do niego.
Lecz nim chłopak zdążył coś odrzec, nagle z dołu w ziemi po przeciwnej stronie areny wyskoczył omnikot. Ogromna bestia oblizała kły, a jej szponiska wbijały się w czerwoną ziemię, gdy zbliżała się do wojowników. Mistrzowie boju nie spostrzegli jej jeszcze i cały stadion wstrzymał oddech.
- Brennius zginie – wymamrotał Nesos.
- Sartesie! – krzyknęła znów Ceres. – Powiedziałam, odsuń…
Nie zdołała dokończyć. W tej właśnie chwili kamień, o który opierał się Sartes obluzował się i nim ktokolwiek zdołał zareagować, chłopiec wypadł za balustradę w dół i upadł z hukiem na ziemię.
- Sartesie! – krzyknęła przerażona Ceres, zrywając się na nogi.
Ceres spojrzała w dół i dziesięć stóp niżej zobaczyła Sartesa. Usiadł i oparł się plecami o ścianę. Dolna warga mu drżała, lecz nie płakał. I nie wyrzekł ani słowa. Trzymając się za rękę, zadarł głowę do góry. Jego twarz była wykrzywiona z bólu.
Ceres nie mogła znieść tego widoku. Nie zastanawiając się nawet, dobyła miecza Nesosa i przeskoczyła przez balustradę. Spadła na ziemię przed swym młodszym bratem.
- Ceres! – krzyknął Rexus.
Rzuciła szybkie spojrzenie ku górze i zobaczyła, że strażnicy odciągają Rexusa i Nesosa, którzy chcieli skoczyć za nią.
Ceres stała w dole, przepełniona nierzeczywistym uczuciem, że znajduje się na arenie, wraz z wojownikami. Chciała wydostać stąd Sartesa, lecz nie było na to czasu. Stanęła więc przed nim, zdeterminowana by go bronić. Omnikot ryknął na nią, pochylił się nisko i utkwił w niej spojrzenie swych nienawistnych żółtych ślepi. Ceres wiedziała, że jest w niebezpieczeństwie.
Szybkim ruchem obojgiem rąk uniosła miecz Nesosa i zacisnęła mocno dłonie na rękojeści.
- Uciekaj, dziewko! – krzyknął Brennius.
Było już jednak zbyt późno. Omnikot biegł na nią i był ledwie kilka stóp od niej. Przysunęła się do Sartesa, lecz tuż przed tym, jak zwierz zaatakował, Brennius zaszedł go od boku i odciął mu ucho.
Omnikot wspiął się na tylne łapy i ryknął, szponami odłupując kawał muru za Ceres. Fioletowa krew zabarwiła jego futro.
Ciżba zawyła z uciechy.
Drugi mistrz boju zbliżył się do bestii, lecz zanim zdołał zadać jej jakąś ranę, omnikot uniósł łapę i swymi szponiskami poderżnął mężczyźnie gardło. Zaciskając dłonie wokół swej szyi, wojownik osunął się na ziemię. Krew przeciekała mu przez palce.
Żądny krwi lud ryknął głośno.
Warcząc, omnikot smagnął Ceres łapą tak mocno, że poleciała w powietrze i upadła na ziemię. Od siły uderzenia miecz wypadł jej z dłoni i upadł kilka stóp dalej.
Ceres leżała na ziemi i nie mogła złapać oddechu. Brakowało jej powietrza i wirowało w głowie. Próbowała podnieść się na dłonie i kolana, lecz szybko osunęła się znów na ziemię.
Leżąc bez tchu z twarzą przyciśniętą do szorstkiego piasku ujrzała, jak omnikot zbliża się do Sartesa. Widząc bezbronnego brata, poczuła, że trzewia rozpala jej żar. Zmusiła się, by wziąć oddech i z całkowitą jasnością dostrzegła, co musi uczynić, by go ocalić.
Przepłynęła przez nią fala energii i natychmiast dodała jej sił. Podniosła się na nogi, chwyciła miecz i puściła się w stronę bestii biegiem tak szybkim, że była przekonana, iż nie dotyka ziemi.
Zwierz był teraz dziesięć stóp od niej. Osiem. Sześć. Cztery.
Ceres zacisnęła zęby i rzuciła się na grzbiet bestii, wczepiając mocno palce w szorstkie futro, rozpaczliwie usiłując odwrócić jej uwagę od swego brata.
Omnikot podniósł się na tylne łapy i potrząsnął torsem, rzucając Ceres na prawo i lewo. Jej żelazny uścisk i determinacja były jednak silniejsze niż próby zrzucenia jej przez zwierza.
Gdy stwór opadł na powrót na cztery łapy, Ceres wykorzystała okazję. Uniosła wysoko miecz i zatopiła go w szyi bestii.
Zwierz pisnął i podniósł się na tylne łapy, a ciżba zakrzyknęła z uciechy.
Stwór wyciągnął łapę ku Ceres i rozciął jej plecy swymi szponiskami, a dziewczyna krzyknęła z bólu. Miała wrażenie, że ktoś wbił jej w plecy sztylety. Omnikot chwycił ją i rzucił w mur. Osunęła się na ziemię kilka stóp od Sartesa.
- Ceres! – krzyknął Sartes.
Cerez szumiało w uszach i z trudem usiadła. Pulsował jej tył głowy, a po karku spływała jakiś ciepła ciecz. Nie było czasu, by ocenić, jak poważna była ta rana. Omnikot gotował się do kolejnego ataku.
Bestia zbliżała się, a Ceres nie wiedziała, co począć. Nie zastanawiając się nawet, instynktownie uniosła dłoń i wyciągnęła ją przed siebie. Sądziła, że będzie to ostatnie, co ujrzy przed śmiercią.
W chwili, gdy omnikot skoczył na nią, Ceres poczuła, jak gdyby w jej piersi rozgorzał płomień i nagle poczuła, jak kula energii wyrywa się z jej dłoni.
Bestia, zawieszona w powietrzu, stała się nagle bezwładna.
Upadła ciężko na ziemię i przetoczyła się pod jej nogi. Spodziewając się po trosze, że zwierz ożyje i rzuci się na nią, Ceres patrzyła na niego ze wstrzymanym oddechem.
Lecz stwór już się nie poruszył.
Skołowana Ceres spojrzała na swą dłoń. Ciżba nie spostrzegła, co się stało i najpewniej pomyślała, że bestia wyzionęła ducha z powodu rany, którą wcześniej zadała jej Ceres. Ona jednak wiedziała, jak było naprawdę. Jakaś tajemna moc dobyła się z jej dłoni i w mgnieniu oka ukatrupiła bestię. Cóż to była za moc? Nic takiego nie przydarzyło jej się nigdy wcześniej i nie bardzo wiedziała, co o tym sądzić.
Kim była, że została obdarzona taką mocą?
Przestraszona, pozwoliła, by jej ręka opadła na ziemię.
Uniosła niepewnie oczy i zobaczyła, że cały stadion zamilkł.
I nie potrafiła przestać zastanawiać się nad jednym. Czy i oni to widzieli?