Читать книгу Mgły Toskanii - Natasza Socha - Страница 6

1.

Оглавление

Lena patrzyła na ślicznie zapakowany prezent i modliła się w duchu:

– Proszę, tylko nie niespodzianka, niech to będą chociaż zwykłe rajstopy, skarpetki w jednorożce, cokolwiek, ale nie niespodzianka z metaforą.

Rodzice Leny, a zwłaszcza jej ojciec, kochali niedopowiedzenia, dwuznaczniki i domyślniki. Nic nie mogło być po prostu takie, jakie było, bo wtedy prezent nie miał prawa być udany. Kiedy jednak czaiła się w nim chociaż maleńka przenośnia, tata uznawał go za idealny, zwłaszcza dla bliskich mu osób.

– Otwórz – powiedział teraz podekscytowany, więc Lena już wiedziała, że skarpetek jej nie kupił.

Blaszane pudełko, bez pokrywki. Oczywiście puste, bo pewnie chodziło o zapełnienie go czymś niezwykłym. Myślami o idealnym życiu, dobrymi uczynkami albo wspomnieniami z dzieciństwa. Kiedyś miała nałapać kawałków tęczy i chociaż próbowała wyjaśnić ojcu, że tęcza jest złudzeniem optycznym, on tylko kiwał głową i prosił, żeby nie była zbyt dosłowna. I że wszystko w życiu ma podwójne znaczenie. Najgorsze zaś było to, że tata znowu się postarał i należało się ucieszyć, pisnąć ze szczęścia i spojrzeć na niego szeroko otwartymi oczami, dodając przy tym „oooo” oznaczające wzruszenie oraz emfazę na dowód silnego przeżycia emocjonalnego. A nawet wstrząsu.

– Oooo – powiedziała zatem Lena, a potem przekrzywiła głowę i spojrzała miękko na swojego ojca. Oczywiście odrobinę napęczniał dumą, by po chwili podejść do córki, pocałować ją w głowę, zupełnie jakby ciągle była małą dziewczynką, a potem szepnąć:

– Wiedziałem, że zrozumiesz.

Blaszane pudełko miało tym razem symbolizować otwarcie na nowe doznania. Dlatego było bez wieczka, bo przecież Lena nie miała w nim niczego zamykać, domykać ani chować, tylko łapać magiczne momenty, zbierać życiowe doświadczenia i próbować zapachu słońca w innej części świata.

Ale po kolei.

Do tej pory jej życie płynęło dość spokojnie, czasem nudno, a czasem po prostu zwyczajnie. Bieg z przeszkodami czy też emocjonalny rafting przydarzały się raczej innym ludziom, chociaż i tak najczęściej w książkach i filmach. Rzeczywistość była zdecydowanie bardziej powściągliwa w rozdawaniu przygód i rzadko kiedy wyzywała na pojedynek z losem. Czas natomiast biegł dość szybkim tempem i przyspieszał coraz bardziej. Przewrotność losu polega jednak na tym, że rozdaje on prezenty w niespodziewanych momentach i to na ogół tym osobom, które narzekają na życiowy marazm czy też uczuciowy letarg. Na nudę i bylejakość. Nawet na te same bułki, które od lat przynoszą z tej samej piekarni. Czasem lepiej jest nie narzekać…

Lena skończyła właśnie dwadzieścia dziewięć lat i doszła do wniosku, że to niemożliwe. W jej głowie ciągle siedziała nastolatka, dziewczyna z liceum, która każdego dnia sprawdzała, czy jej mały biust choć odrobinę się powiększył. Nie była wprawdzie płaska jak deska, ale to, co skrywał biustonosz w rozmiarze A, wcale jej nie zachwycało. Biust w końcu drgnął, ponaglany niecierpliwym wzrokiem właścicielki, a potem wszystko potoczyło się szybko i, jak to w życiu bywa, jakoś tak niezauważalnie. Akademia Sztuk Pięknych, Wydział Konserwacji i Restauracji Dzieł Sztuki, obrona dyplomu, praca w muzeum, spotkanie Igora starszego o cztery lata i nagle urodziny. Dwudzieste dziewiąte, a zatem rozpoczął się bieg bardziej do czterdziestki niż trzydziestki, a po niej podobno nie ma już nic.

– Kiedy wyjeżdżasz? – spytali rodzice, choć wspominała im o tym jakieś pięćdziesiąt razy. Ale to pytanie padało zawsze, kiedy się spotykali, więc po prostu odpowiedziała z tym samym co zwykle uśmiechem:

– Pod koniec lipca. – A oni pokręcili głowami, że to przecież już niedługo i jak ten czas szybko leci.

Zjedli sernik, wypili czarną herbatę z jednym plasterkiem cytryny (bez skórki) oraz łyżką miodu, a potem powiedzieli, że muszą już iść, choć wcale nie musieli. Ale ten zwrot jest nieśmiertelny, prawie jak przekonanie, że łyżeczka w szklance wybije oko. Poprosili też Lenę, żeby na siebie uważała, nie chodziła boso ani po zmroku. Ot, zestaw standardowy każdego rodzica.

Kiedy wyszli, usiadła na kanapie w kolorze wina primitivo (tak twierdził Igor), podkurczyła nogi i pogłaskała pluszowego kota. Tak naprawdę chciała mieć żywego, ale ponieważ oboje z Igorem sporo pracowali, wyjeżdżali i nie mieli balkonu, uznali, że na razie wystarczy im kot pluszowy, wykonany jednak tak idealnie, że praktycznie niewiele różnił się od prawdziwego. Kupili mu nawet kuwetę, choć oboje doszli do wniosku, że było to dość absurdalne posunięcie. Zrezygnowali więc ze żwirku, drapaków oraz z puszek z kocim żarciem. Kot dostał na imię Gustaw i dobrze im się żyło we trójkę. Czasem o nim zapominali, zwłaszcza w te dni, kiedy naprawdę bardzo im się spieszyło i kiedy okazywało się, że trzeba wykonać kilkanaście czynności naraz. Wtedy też kiwali głowami, jak dobrze się stało, że jednak nie mają prawdziwych zwierząt.

– Gustaw to ideał – mówił za każdym razem Igor, a Lena obiecywała sobie, że kiedyś, za ileś lat, jak już wszystko zwolni i oboje będą mieli więcej spokoju, zdecydują się na coś, co naprawdę trzeba będzie wyprowadzać na dwór.

Czas jednak nie miał najmniejszego zamiaru iść im na rękę.

Związek z Igorem trwał już trzy lata i był to okres, który Lena lubiła w swoim życiu najbardziej. Odnosiła nawet momentami wrażenie, że są parą idealną – nie kłócili się, nie szarpali emocjonalnie i lubili oglądać te same programy w telewizji. Istnieje podejrzenie, że ludzie, którzy nie lubią tych samych filmów, szybciej się rozstają. Im to na szczęście nie groziło. Na pierwszym miejscu stawiali także pierogi z jagodami, a dopiero później ruskie. Czytali podobne książki, a z wszystkich świąt najchętniej obchodzili Wielkanoc, pod warunkiem że nie musieli jeść jajek. Bo za nimi akurat nie przepadali. I to było właśnie idealne podsumowanie ich związku – wzajemne przyciąganie się na zasadzie podobieństw. To nieprawda, że ludzie powinni być różni, że przeciwieństwa są spoiwem. Człowieka najbardziej łączy z drugą osobą ta sama empatia na widok wróbelka ze zwichniętą nóżką, ten sam zachwyt dla gór i nieco mniejszy dla morza, te same emocje wywołane dźwiękami muzyki i ta sama reakcja na widok dzieła sztuki. Lena pracowała wśród słów: czyszczenie, dezynfekcja, impregnacja podłoża oraz osypujących się gruntów i polichromii, usuwanie starych werniksów i przemalowań, a Igor to wszystko doskonale rozumiał, bo najpierw fotografował stan przed rekonstrukcją, a potem to, co udało się naprawić. Doskonale się uzupełniali, mówili tym samym językiem i milczeli również podobnie. Kiedy on zobaczył ją po raz pierwszy, zrozumiał definicję matematycznego zwrotu „dwie linie prostopadłe, przecinające się w punkcie B”. Po prostu musieli się spotkać. Było to tak naturalne jak fakt, że po środzie przychodzi czwartek, a do mielonych najbardziej pasują buraczki.

Igor był mężczyzną zadaniowym, choć w zasadzie nie było w tym nic niezwykłego, bo wszyscy mężczyźni są właśnie tacy. Lubił wiedzieć, co będzie robić następnego dnia, lubił planować i w niedzielę wybiegać myślami co najmniej do wtorku. Nie lubił za to marnować czasu, dlatego często zdarzało się, że robił kilka rzeczy naraz, w wakacje planował kolejne, a kiedy miał przerwę w pracy, czuł się nieco zagubiony. Był fotografem i uważał, że skoro potrafi zatrzymać czas na kliszy, to ma nad nim kontrolę. Czasem w tym biegu dostawał zadyszki, ale nie przeszkadzało mu to, bo właśnie wtedy najbardziej czuł, że żyje.

Lenę poznał w poniedziałek, kiedy muzeum było zamknięte dla zwiedzających, ale nie dla pracowników. Siedziała nad jakimś płótnem z końca osiemnastego wieku, które przysłano z Grodziska Mazowieckiego. Obraz nieznanego artysty przedstawiał Świętą Trójcę i był mocno zniszczony, ale – według fachowej oceny ekspertów – ciągle jeszcze do uratowania. Lena wpatrywała się w płótno z dużą ciekawością, a on z podobnym zainteresowaniem zerkał na jej kręcone włosy, które wymykały się spod czapki z daszkiem i przyjemnie podskakiwały na plecach przy każdym ruchu głową. Patrzył na jej plecy, z bardziej wystającą lewą łopatką, na biały podkoszulek w miniaturowe czarne trupie czaszki, niżej na nogi w czarnych spodniach, a potem na dłonie, które zdjęły czapkę i zanurzyły się w tych kręconych włosach. Nie widział jej jeszcze od przodu, ale wystarczyła mu zapowiedź tego widoku. No i zapach, który miło wwiercał mu się w nos.

– To chyba klej mączny – mruczała tymczasem do siebie właścicielka kręconych włosów – przez co obraz niestety nie najlepiej się zachował. Do tego pleśń i wilgoć. I chyba ktoś próbował ubytki farby zatuszować jakimś kitem, twardym jak jasna cholera. Pociemniały werniks olejno-żywiczny, jakieś zamalowania, rozdarcia podklejone łatkami. Dużo pracy, fajnie! – ucieszyła się, a potem odwróciła powoli, zupełnie jakby wzrok Igora zaczął grzać ją w plecy.

– Cześć – powiedziała zwyczajnie i podała mu rękę.

Zwykłe spotkanie, bez żadnego trzęsienia ziemi, bez fajerwerków ani tąpnięć serca, a jednak wiedział, że nie ostatnie. Przynajmniej służbowo. Zdecydowanie to było jedno z przyjemniejszych zleceń, jakie ostatnio otrzymał. Zazwyczaj pracował z ludźmi bezbarwnymi urodowo, choć atrakcyjnymi osobowościowo. Teraz najwyraźniej miał dostać jedno i drugie w pakiecie.

– Igor. – Uśmiechnął się do niej i wskazał ręką na aparat. – Mam zrobić dokumentację fotograficzną. Teraz, w trakcie, no i oczywiście na samym końcu, kiedy tchniesz w ten obraz nowe życie. Więc chyba przez jakiś czas razem popracujemy.

– To rzeczywiście trochę może potrwać. Ktoś już przy tym grzebał, dość nieudolnie, więc najpierw będę musiała usunąć te wszystkie przeróbki, a potem zabrać się za porządną konserwację od podstaw. A ty? – Kiwnęła w jego stronę głową. – Zafundujesz też obrazowi promieniowanie ultrafioletowe czy tylko będziesz uwieczniał poszczególne etapy pracy?

– Po to mnie między innymi przysłali. Żebym zaczął od podczerwieni. – Uśmiechnął się przyjemnie.

– Super! – ucieszyła się. – To dla mnie zawsze największa niespodzianka, bo zaciemnienia pokażą mi, gdzie były wprowadzane nawet najdrobniejsze zmiany. Dzięki temu można odtworzyć prawdziwy stan dzieła, a to zawsze okropnie mnie kręci. Wiesz, że kiedyś odkryłam zamalowane dziecko? Tylko nie wiem na jakim etapie – czy już sama artystka rozmyśliła się co do jego obecności na obrazie, czy może ktoś potem doszedł do wniosku, że dziecko było niepotrzebne. Albo w ogóle go nie zauważył – zaśmiała się przyjemnie, a Igor natychmiast wybiegł myślami do dnia następnego, w którym zobaczył ich razem w kawiarni. To była spontaniczna propozycja, bez żadnego flirtu, żadnych podtekstów, ot, zwyczajne zaproszenie na kawę.

– Dobrze – zgodziła się. – Ale będziemy rozmawiać o płótnie, bo ja zawsze jestem potwornie nakręcona, kiedy dostaję coś nowego.

Mogą o płótnie. Mogą o werniksie mastyksowym, o chińskich akwarelach i kicie klejowo-kredowym. Przynajmniej przez jakiś czas. Zresztą dyskusje związane z pracą zawsze są najbardziej bezpieczne, przynajmniej na początku. Można kogoś obserwować, słuchać tembru jego głosu i zastanawiać się, czy to jest dokładnie ten dźwięk, który mógłby nas ewentualnie budzić każdego ranka. Kiedy rozmowa jest płynna, bez żadnych szarpnięć i zawahań, można nieco zboczyć z tematu i przekonać się, czy również inne zagadnienia da się poruszyć swobodnie i bez zbędnego napięcia. Sztuka udanej konwersacji jest przedsionkiem równie udanego związku.

Kiedy Igor wrócił do domu, ze zdumieniem stwierdził, że nadal myśli o dziewczynie z brązowymi włosami, o jej przyjemnym głosie i zaciekawionym spojrzeniu. Do tej pory nie zakochiwał się zbyt często, ale bywał zauroczony. Czasem niektórym kobietom udawało się rzucić na niego urok, ale kiedy czar pryskał, Igor wracał do swojego mieszkania. Tym razem jednak było inaczej, mniej sztampowo, a bardziej intrygująco. To było coś, co wykraczało poza zwykłą ciekawość i zafascynowanie ładną dziewczyną, ale nie dotykało jeszcze mięśnia sercowego na tyle, żeby zwariować. A jednak świadomość, że spotkają się już jutro, zastąpiła mu kolację i nie pozwoliła zmrużyć oka do trzeciej nad ranem. W końcu jednak zasnął przyduszony własnym zmęczeniem oraz zwykłą fizjologiczną potrzebą snu i śnił o niczym, choć to podobno niemożliwe. Rano przepłukał swoje niewyspanie mocną kawą i ucieszył się na samą myśl, że już dzisiaj o siedemnastej spotka się z…

– Nie wiem, jak ona ma na imię? – spytał samego siebie i zamarł poruszony własną ignorancją. Następnie szybko wygrzebał karteczkę, którą dostał w recepcji muzeum z zapisanym nazwiskiem osoby, do której miał się zgłosić w sprawie dokumentacji obrazu.

M. NEBIA, WYDZIAŁ KONSERWACJI, DRUGIE PIĘTRO.

Co to za zwyczaj, żeby ukrywać imię? Poza tym nazwisko mogłoby równie dobrze wskazywać na mężczyznę.

Monika, Marta, Marianna? Nawet nie wiedział, które z nich pasowałoby do niej najbardziej. Może Marianna, ale to pewnie dlatego, że zazwyczaj podobały mu się imiona żeńskie z podwójnym „n”, oprócz Anny, które było zbyt proste. Ale już taka Julianna albo nawet Marzanna brzmiały po prostu zabójczo.

– Marianna Nebia – powiedział głośno, a potem parsknął odrobinę speszony własnym zachowaniem. Miał w końcu skończone trzydzieści lat, a to jest wiek, w którym facet powoli wyrasta z podkolanówek.

Rozejrzał się po swoim mieszkaniu, przerobionym ze strychu i kupionym dzięki niechęci mieszkańców kamienicy do poddasza, na którym podobno gwizdało. Igor był zdumiony, kiedy odkrył, iż za gwizd odpowiedzialne są nieszczelne okna, a nie żadne duchy lub inne potępieńcze strzygi, ale nie poinformował o tym wspólnoty mieszkaniowej, tylko pokiwał głową na znak, że jemu to nie przeszkadza, a w razie czego egzorcystę bierze na siebie. Wprowadził się cztery miesiące później, kiedy ekipa remontowa wszystko pięknie uszczelniła, wymieniła okna, położyła podłogi, ociepliła dach i zdziwiona upewniła się siedem razy, czy Igor na pewno nie chce żadnych ścian.

Nie chciał.

Łazienkę oddzielił od reszty pomieszczenia parawanem z zasuszonych liści łopianu zatopionych w płytach pleksi, co było tak zaskakujące i oryginalne, że goście zapominali o wstydzie, jaki zwykle towarzyszy załatwianiu się, gdy inni słuchają, i sikali bez żadnego skrępowania, wbijając wzrok w łopian. Dobrze przynajmniej, że parawan nie był przezroczysty. Z podobnym zafascynowaniem myli ręce w szmaragdowej umywalce w kształcie lejka, używając do tego mydła o zapachu bazylii. Pozostała przestrzeń mieszkania była wolna od wszystkiego, co mogłoby ją ograniczać, poprzedzielana słupami z ostruganego i niezaimpregnowanego drewna, z których część obita została arkuszami z cyny, a część pozostawiona w stanie naturalnym. Igor nie posiadał łóżka, tylko ogromny materac, rzucony na podłogę dokładnie pod oknem dachowym, które jednocześnie stanowiło budzik. Latem budziły go zatem promienie słońca, jesienią deszcz, a zimą niestety nic, więc wstawał dość późno.

– Marianna… – powiedział raz jeszcze, stając nago przed wielkim lustrem zawieszonym na jedynej ścianie, na której nie było skosów. Przyjrzał się sobie dokładnie, bo chociaż mężczyźni twierdzą, że nie przywiązują wagi do własnego wyglądu, że są ponad to, a lustra mogłyby dla nich nie istnieć, to jednak gdy są sami, ten pogląd ulega pewnej modyfikacji.

Przesuwając wzrokiem z góry na dół i odwrotnie, dał sobie siedem punktów na dziesięć. Trzy zostały odjęte za blady odcień skóry, niewielką oponę wokół brzucha oraz nadmierne owłosienie klatki piersiowej. To ostatnie mogło jednak ulec weryfikacji i stać się punktem dodatnim, jeśli kobieta lubiła męskie futro. Poza tym cała reszta wypadała wyjątkowo dobrze. Igor był wysoki, duży i miał gęste włosy. Nawet jeśli jego uroda nie odpowiadała jakimś obecnie obowiązującym kanonom męskiego ideału piękna, to zdecydowanie mógł się podobać tym paniom, które lubiły słowo „chropowaty”. Nie bez znaczenia był tu oczywiście jego wzrost, atawistycznie kojarzony z autorytetem, dość wąskie biodra oraz masywne nogi. Ogólnie rzecz ujmując, wywoływał przyjemne pobudzenie emocjonalne u płci przeciwnej, pobudzenie natury estetycznej, a o to zazwyczaj chodzi przy pierwszym spotkaniu, a także kilku kolejnych. Całość wieńczyły ciemnobrązowe oczy przywołujące skojarzenie z czekoladą deserową, prosty nos, kwadratowy podbródek i wysokie czoło, które częściowo zasłaniały półdługie włosy. Igor był całkowitym przeciwieństwem elfa, był raczej typem wikinga i czerpał z tego niemałą satysfakcję, gdy kobiety, które zaczepiał wzrokiem, odpowiadały przychylnym skinieniem głowy.

Teraz jednak stracił swą pewność siebie, być może dlatego, że Marianna, jak ją w myślach nazwał, zgodziła się wprawdzie na kawę, ale jej wzrok nie wyrażał zachwytu, nie był rozmiękczony, a ona sama mówiła dość płynnie i na temat. Oznaczało to, że nie została ugodzona w samo serce i nie straciła dla niego głowy. Należało to zmienić.

Wyprostował się przed lustrem, naprężył mięśnie i wysunął podbródek.

Tak, mężczyźni też to robią.

Lena nie miała na imię Marianna. Tak naprawdę była Heleną Magdaleną, ale chyba nikt nigdy nie użył żadnego z tych imion, skracając je odruchowo do Leny. Helena było jej imieniem pierwszym i właściwym, imię Magdalena dostała po swojej siostrze bliźniaczce, która nigdy się nie urodziła. Zespół znikającego bliźniaka, tak to się poprawnie nazywało, i chociaż jej siostra została wchłonięta przez nią niemal na samym początku ciąży, rodzice uznali, że powinna dostać przynajmniej imię. Magdalena. Helena Magdalena, tak właśnie ochrzczono Lenę, która czasem rzeczywiście odnosiła dziwne wrażenie, że jej życiu towarzyszy dziwny dualizm emocjonalny, że wszystko, co robi, ma jakieś podwójne znaczenie. Człowiek w człowieku, dwoistość uczuć. Czasem jakiś film ją bawił, a obejrzany miesiąc później – wywoływał łzy i wzruszenie. Jedząc kanapkę z dżemem, niemal natychmiast odczuwała potrzebę zagryzienia jej ostrą papryką, a kiedy cieszyła się na ciepłe i słoneczne lato, jednocześnie tęskniła za białą zimą.

Teraz również czuła się tak, jakby jedna skrajność próbowała przekonać drugą, że to ona ma rację. Jakaś jej część chciała spotkać się z Igorem, druga machała ręką, że wcale nie był aż tak interesujący. Lena do tej pory spróbowała trzech związków, z których wyniosła różne obrażenia, mniej lub bardziej bolesne. Najgorzej było chyba ostatnim razem, kiedy trafiła na mężczyznę nadwrażliwego, który zarzucał ją serią pytań bez dobrych odpowiedzi.

– Czy wolałabyś nie mieć ręki, czy nogi?

– Czy gdybym w pożarze stracił twarz, nadal kochałabyś mnie tak samo?

– Jak daleko jesteś w stanie posunąć się w pożądaniu?

Po dwóch latach podobnych dywagacji również ona odważyła się zadać mu pytanie:

– Czy mógłbyś się wyprowadzić jutro, czy wolałbyś raczej dzisiaj?

Po tym dziwnym układzie postanowiła chwilowo pobyć sama, nie szukać związku na siłę i nie pakować się w nic, co znowu mogłoby ją emocjonalnie poturbować. Na piątym roku studiów przeprowadziła się do swojej koleżanki z grupy, żeby spróbować samodzielności i zobaczyć, co z niej wyniknie. Ostrożnie wchodziła w dorosłość, choć nadal w weekendy obiady jadała u rodziców.

Kiedy poznała Igora, nie miała ochoty rozpoczynać czegoś nowego, było jej dobrze, jak było, ale to podświadomość wysłała do mózgu sygnał przypominający, że człowiek łączy się z kimś w parę bez względu na to, ile razy obiecał sobie, że więcej tego nie zrobi. A mówiąc krótko – spodobał jej się, choć rzeczywiście nie straciła dla niego od razu głowy.

– To tylko fotograf. Pomoże mi przy obrazie, wypijemy zapewne kilka kaw, a potem on zajmie się kolejnym zleceniem, a ja może wreszcie trafię gdzieś na ukrytego da Vinci, którego odrestauruję lepiej, niż on sam go namalował – mówiła teraz do siebie, podczas gdy jej myśli chichotały beztrosko i szturchały znacząco zwoje kory mózgowej.

Dlaczego?

Bo układ limbiczny mózgu zareagował dokładnie tak, a nie inaczej, a kaskada zmian fizjologicznych ruszyła już ze zdwojoną siłą. Lena wchodziła w stan zauroczenia, który po prostu się wydarza i który w prostej linii prowadzi do zakochania, a potem już chyba miłości, jeśli nic nie stanie jej na przeszkodzie.

Ustawił mnie pod drzewem i tłumaczył, jak zrywać oliwki. Był koniec września, oczywiście, że wtedy nie ma jeszcze zbiorów, ale chciał mi pokazać, jak to się robi. Żebym poczuła, bo to jednak zupełnie coś innego niż zrywanie jabłek w sadzie.

– Bierz gałąź do ręki i ściągaj jednym ruchem wszystkie po kolei. Mają spadać na ziemię, na specjalną siatkę. Nie depcz po nich i nie próbuj, bo są gorzkie i nie mają nic wspólnego z oliwką ze słoika – uprzedza moje pytanie. – Na jedno drzewo potrzebujesz dwie, trzy godziny, no chyba że robisz je w kilka osób.

Około drugiej zarządził przerwę. Nawet trochę bolały mnie ręce, choć pewnie to tylko złudzenie. Na twarzy miałam jakieś czerwone pręgi od gałęzi, których delikatnie dotknął, a potem pocałował. Te pręgi, nie gałęzie. Nie wiem, jak długo przeleżeliśmy pod drzewami, nie robiąc absolutnie nic. Patrząc na niebo, na drzewa, spoglądając na siebie i dotykając się wzrokiem. Ostrożnie wytrzepałam listki z nogawek i zmrużyłam oczy przed zachodzącym słońcem. Bo właśnie zachodziło. Było pięknie, leniwie, a ja nie miałam poczucia zmarnowanego czasu. Dziwne. Naprawdę leżałam na ziemi, nic nie robiłam, a jednak czułam się przyjemnie zmęczona. I szczęśliwa, że czasem wystarczy popatrzeć.

Zatapiam się w tym świecie, jakby był inną planetą, choć przecież jest na wyciągnięcie ręki. Artystyczny, malarski, porywający, melodyjny. Zaprzyjaźniam się tu sama ze sobą, poznaję siebie na nowo i chociaż myślałam, że jestem bardzo zwyczajna, to jednak mam w sobie dokładnie tyle barw, ile potrzebuję do restauracji starych obrazów. To nie są tylko kolory podstawowe, to cała masa odcieni, półtonów, zabarwień i nasyceń. Do tej pory myślałam, że składam się z barw głównych, podobnie jak większość ludzi. Ale to nieprawda. Każdy z nas ma swój własny kolor, trzeba go tylko odkryć.

Mgły Toskanii

Подняться наверх