Читать книгу Pokój kołysanek - Natasza Socha - Страница 10
ОглавлениеKołysanka, kołysanka,cicha kołysanka.Na bielutkich prześcieradłach,puchowych posłankach.
Bogdan Chorążuk: Senna kołysanka.
Drugiego grudnia
– To był, mój drogi, rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty ósmy, kwiecień. Nie pamiętam dokładnie daty, ale pamiętam zbiórkę na Okęciu, na Dworcu Zagranicznym, o godzinie czwartej trzydzieści rano. Okrutna pora, możesz mi wierzyć. Znajdujesz się wtedy w fazie najgłębszego snu, schodzisz na kolejne poziomy podświadomości, a twoje ciało nie należy chwilowo do ciebie. I wtedy budzik każe ci wracać i funkcjonować zupełnie normalnie, choć to przecież niemożliwe. Ale byłem wtedy młody, nienasycony i jak zwykle głodny kolejnej podróży, więc się zerwałem, chwyciłem za rączkę walizki i pojechałem na Okęcie z głową pełną marzeń i oczekiwań, co też za chwilę się wydarzy. Kijów – Kaniów – Czerkasy – Swierdłowsk – Zaporoże, a na końcu Odessa i znowu Kijów. Odprawa paszportowa trwała ponad cztery godziny, zanim w końcu wsiedliśmy do samolotu. Lecieliśmy czarterem, uwaga, Tu-154. Co za pamięć! – Sam sobie pogratulował. – Było ciepło, słonecznie i cholernie duszno. Wreszcie trafiliśmy do hotelu Moskwa, przydzielono mi wtedy do pokoju jakiegoś dyrektora wydziału rolnictwa i leśnictwa Urzędu Wojewódzkiego w Toruniu. Dyrektor był gruby i miał równie jowialną duszę, dopasowaną do swojej tuszy, na szczęście nie chrapał i starannie mył zęby. Ubierał się codziennie tak samo, miał ze sobą kilkanaście par takich samych buraczkowych skarpetek, ale te brudne wrzucał do plastikowego worka, każdą parę zawijając wcześniej w gazetę. Nigdy później nie spotkałem takiego skarpetkowego kaprala.
Joachim zajmował się dzisiaj Marcelem, który był skrajnym wcześniakiem z bardzo niską masą ciała. Dość szybko pojawiło się u niego krwawienie śródczaszkowe, na szczęście mały zaczął przybierać na wadze i chociaż musiał jeszcze pozostać przez jakiś czas w szpitalu, Joachim już mógł brać go na ręce i zachwalać świat, który Marcel miał osobiście poznać za jakieś kilka tygodni. Mama Marcela miała jeszcze trójkę innych dzieci i chociaż próbowała rozciągnąć czas w nieskończoność, ten tylko grał jej na nosie i złośliwie się kurczył.
– Nie chcę go zostawiać – powiedziała kiedyś Joachimowi, który pogłaskał ją po policzku i obiecał, że zajmie się małym, opowie mu, jak wygląda mama i starsze rodzeństwo, a także dorzuci kilka opowieści ze swojego życia, żeby mu nieco urozmaicić ten pobyt.
– Za szpitalami nikt nie przepada, ale ja potrafię zaczarować to miejsce – ściszył głos.
– To ja powinnam tu siedzieć – protestowała mama Marcela, choć doskonale zdawała sobie sprawę, że nie zawsze słowo „powinnam” dopasowuje się do rzeczywistości i na odwrót. I wtedy właśnie wolno sięgnąć po koło ratunkowe.
– Ale ja mam czas, a pani nie. Więc zamienimy się chwilowo rolami, to znaczy ja przejmę rolę mamy, zwłaszcza że i tak nie mam nic innego do roboty. A Marcel wygląda mi na kogoś, kto chętnie słucha historii.
– Lubi, jak mu śpiewam.
Uśmiechnął się.
– Z tym może być problem, bo ja ryczę jak stary kozioł, ale proszę mi wierzyć, opowieści też potrafią ukołysać.
Kąciki jej ust drgnęły odrobinę, a zmarszczka na czole wygładziła się, nawet jeśli tylko na moment.
– Dziękuję – powiedziała jeszcze, a Joachim nawet trochę się zawstydził. W końcu nie robił niczego nadzwyczajnego. Nie to, co Helena...
Dzisiejszy poranek był zimny i należał do tych, w których wszyscy przemykają ulicami szybko i mechanicznie, wbijając przy tym wzrok w ziemię, zupełnie jakby nie chcieli patrzeć grudniowi w oczy. Dziwne, bo przecież był to piątek, preludium weekendu, dni wolnych, kiedy wreszcie można trochę dłużej pospać, zacząć opracowywać wstępny świąteczny plan, przypomnieć sobie zapachy wigilijne, a nawet zastanowić się, czy w tym roku nie zrobić o kilka pierogów więcej, bo przecież ostatnio zabrakło. Wiatr był dość silny i głośny, zupełnie jakby założył buty i tupiąc nimi, panoszył się w mieście. Powietrze pachniało zapowiedzią śniegu i w zasadzie Joachim lubił ten aromat, trochę mroźny, trochę mokry, wyrazisty. Wyczytał kiedyś, że w ciepłym powietrzu cząsteczki rozpraszają się o wiele szybciej niż w zimnym i dlatego właśnie w upalne dni do nosa dociera o wiele więcej zapachów niż podczas mrozu. W wielu różnych aromatach można się jednak pogubić. Dlatego zimą są one bardziej intensywne, wyraźne i dosadne. Tylko czy śnieg może pachnieć? To tylko zamarznięta woda, nic więcej. Z drugiej jednak strony wilgoć powoduje, iż do płatków śniegu przykleja się znaczna liczba cząsteczek chemicznych, a one przecież muszą wydzielać jakiś zapach. Tak czy inaczej, Joachim zawsze wyczuwał śnieg nosem i niemal nigdy się nie mylił. Dokładnie trzynaście minut później zerknął w niebo i uśmiechnął się na widok delikatnych płatków, które trochę nieśmiało, trochę jeszcze niepewnie opadały na ziemię, tańcząc, by po chwili przykryć ją białym, jakby batystowym prześcieradłem, unoszonym co chwila przez wiatr. Chętnie napiłby się kawy, ale wiedział, że nie powinien. Za bardzo podnosiła mu ciśnienie, więc lekarz zalecał raczej herbatkę z głogu.
Z głogu! Też coś! Nic nie mogło się równać z aromatem świeżo zaparzonej kawy, z jej smakiem trochę gorzkawym, trochę wytrawnym, przełamanym odrobinę kostką cukru i dwiema kropelkami tłustej śmietanki. W każdym miejscu na ziemi, które odwiedził, pijał kawy w najróżniejszych smakach i konfiguracjach, z kubków, filiżanek, a nawet ze słoika po dżemie. I obiecywał sobie, że na starość zakupi profesjonalny ekspres i będzie każdego dnia celebrował moment przygotowywania kawy. Zalewania herbatki z głogu nie dało się jakoś celebrować.
Wszedł do kawiarni, która znajdowała się niedaleko jego domu i rozejrzał się wkoło. To było stosunkowo nowe miejsce, wcześniej była tu chyba pralnia chemiczna, a potem przez parę miesięcy lokal stał pusty. Już kilkukrotnie miał tu ochotę zajrzeć, ale zawsze wydawało mu się, że takie lokale są zarezerwowane dla ludzi młodszych. Poza tym nie pijał przecież ostatnio kawy. Przyjemnie wykorzystana przestrzeń. Prosto urządzone wnętrze, w drewnie i szkle, z ogromnymi zdjęciami drzew kawowca na ścianach. Kilka stolików z dziwnymi krzesłami, które nie wyglądały na wygodne, ale prezentowały się rzeczywiście ciekawie. Plastik, drewniane nóżki, owinięte w miejscach łączeń drutem. Bardzo dalecy kuzyni tradycyjnego krzesła, a może nawet zupełnie inna linia? Z sufitu zwisało na zwykłych sznurach kilkanaście żarówek, bez żadnego klosza, żadnej obudowy. Gołe, obnażone i dające intensywne światło. Ciekawe, czy znały słowo „abażur”?
– Na co mamy ochotę? – Uśmiechnął się do niego młody mężczyzna z dziwnym zarostem przypominającym nieco kozią bródkę. Joachim zastanowił się, jak chłopak wyglądałby z różkami, ale szybko przepędził tę wizję, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Ciekawe, ile miał lat? Był już bardziej mężczyzną czy dopiero próbował zdobyć ten tytuł? Mógłby być jego synem czy raczej wnukiem?
– Na kawę, ale mam nadciśnienie.
– To już nie problem – oznajmił chłopak (chyba jednak był bardzo młody, bo jakoś szybko się ruszał) i pstryknął palcami.
Joachim się zdumiał.
– Jak to?
– Nie słyszał pan? Niedawno zliftingowano piramidę żywieniową i trochę się pozmieniało. Moim zdaniem na lepsze.
– To znaczy?
– Przy spożyciu kawy w ilości większej niż trzy filiżanki dziennie ryzyko rozwoju nadciśnienia tętniczego nie jest wyższe niż w grupie osób pijących jedną filiżankę w ciągu dnia – wyrecytował barista tak pewnym głosem, że Joachim od razu mu uwierzył.
– Czyli mogę?
– Moim zdaniem nawet pan powinien. Jest więcej plusów niż minusów picia kawy, poza tym, helou, co może równać się z jej smakiem?
– Niewiele – zgodził się Joachim.
– To ciśnienie, co panu niby skacze po kawie, to tylko na chwilę. Z czasem wszystko wraca do normy i nie ma żadnego zagrożenia. A na dodatek znacznie gorzej jest pić kawę okazjonalnie, bo wtedy organizm nie jest przyzwyczajony i głupieje. Gdyby pan jednak codziennie walnął sobie małą czarną albo i dwie, organizm to zrozumie, zaakceptuje, a nawet więcej: będzie na to czekał.
– Małą czarną poproszę, plus jedna śmietanka i odrobina cukru – zdecydował się w jednej chwili Joachim i postanowił rozsypać suszony głóg ptakom na balkonie. Im z pewnością to nie zaszkodzi, podobnie jak jemu kawa. Facet z bródką doprawił mu tegoroczny grudzień dobrym humorem, aromatem palonego ziarna i sprawił, że nawet przejmujące zimno odrobinę złagodniało. Śnieg prószył dalej, teraz już znacznie odważniej, na szczęście nie na tyle dziko i dysharmonijnie, by doprowadzić do chaosu komunikacyjnego. Joachim przycupnął na chwilę na plastikowym krześle i ze zdumieniem stwierdził, że jest bardzo wygodne. Spodobał mu się szum pary z ekspresu, muzyka w radiu, gwar, z którego nie rozróżniał poszczególnych słów, i zapach muffinek, które właśnie ktoś dostarczył do kawiarni. Mógłby tak jeszcze posiedzieć, ale praca czekała.
Machnął chłopakowi na do widzenia, a potem wsiadł w autobus numer pięćdziesiąt trzy, dojechał dość szybko do szpitala, otrzepał kurtkę ze śniegu i wzmocniony cudownym smakiem espresso, wszedł do środka. Było mu dzisiaj jakoś raźniej. Ale tak dzieje się zawsze, gdy uzmysłowimy sobie, że to maleńkie satysfakcje budują dobry dzień. I że nie trzeba opływać świata w łupince orzecha, żeby poczuć się zwycięzcą.