Читать книгу (Nie) miłość - Natasza Socha - Страница 7

Cecylia

Оглавление

Życie trochę przypomina grę w bierki. Kiedy decydujesz, który patyczek zostaje poruszony, wszystko przebiega sprawnie i bez większych niespodzianek. Kiedy jednak naruszasz strukturę większej konstrukcji, patyczki zaczynają się przemieszczać, a kolejny ruch nie należy już do ciebie.

To, co zapamiętałam najbardziej, to był huk. Potężne uderzenie, które najpierw ogłuszyło, a potem zabolało. Odniosłam nawet wrażenie, że moje życiowe bierki rozsypały się po całej ulicy i nic nie mogło ich zatrzymać. Jedne poturlały się w dół, inne powpadały do studzienek kanalizacyjnych lub zostały rozdeptane przez ludzi. Niewiele ich zostało, a zatem na ewentualne kolejne rozdanie nie było już szans.

To był klasyczny efekt domina, kiedy jeden samochód uderza w drugi, ten w kolejny, a kończy się dopiero na szóstym. I to nie na żadnej autostradzie, tylko w centrum dużego miasta. Trudno powiedzieć, kto jednoznacznie zawinił, najprawdopodobniej starsza pani za kierownicą forda, która nagle chyba zapomniała, czy chce jechać prosto, czy jednak skręcić w lewo. Efekt był taki, że zahamowała bez żadnego uprzedzenia, a samochody, które znajdowały się za nią, nie miały możliwości, żeby ją jakkolwiek wyminąć. Na reakcję nie było czasu. Kolejne auta uderzały w siebie z dużą prędkością i nikt nawet nie zdążył pomyśleć o naciśnięciu hamulca. Huk, hałas, przerażający pisk opon, który wbijał się w głowę, klaksony, krzyki ludzi w samochodach i tych, którzy stali na chodniku. Inna sprawa, że wszyscy prawdopodobnie jechali zbyt szybko, jak to zwykle bywa o ósmej rano, kiedy każdy spieszy się do pracy, żując wulgaryzmy niczym tabakę. To już nie była zwykła stłuczka, tylko poważny wypadek, w wyniku którego ucierpiały trzy osoby. Klarysa, czyli starsza pani z forda, dziewczyna o dziwacznym imieniu Nasturcja oraz ja, niezapięta pasami. Miałam na sobie żółty sweter i czarne spodnie, nie wiem, dlaczego utkwiło mi to w głowie. Ja, trzydziestoośmioletnia kobieta, która od kilku tygodni poważnie zastanawiała się nad swoim małżeństwem. I która właśnie tego dnia postanowiła w końcu oznajmić swojemu mężowi, że niestety nie ma sensu dłużej tego ciągnąć.

Czasem jest tak, że dni dłużą się okropnie, są do siebie obrzydliwie podobne, że w zasadzie nie odróżniasz piątku od środy i nawet trochę plączą ci się pory roku. I nagle doznajesz jakiegoś olśnienia. Otwierasz rano oczy i wszystko widzisz zupełnie inaczej niż zazwyczaj. Zupełnie jakby twoje życie było sztuką teatralną, a ty nagle z aktorki zmieniłaś się w widza. Myślisz wtedy „o kurwa, to naprawdę moja kuchnia? To naprawdę ja tak się po niej snuję i przygotowuję śniadanie, chociaż od razu widać, że wolałabym walnąć szklanką o ścianę?”. Patrzysz dalej i oczom nie wierzysz, że można było grać w takiej szmirze. I nawet samą siebie krytycznie oceniasz, widząc fatalną kreację aktorską, gówniane dialogi i bardzo nudną fabułę.

Moje ostateczne przebudzenie dokonało się tamtego poranka właśnie. Nie bez znaczenia była awantura z poprzedniego wieczora, która przerodziła się w czynny wulkan wzajemnych pretensji, łącznie z uwagami na temat teściowych oraz gryzienia przez nich warzyw.

Tak, o to też można się pokłócić.

Zaczęło się niewinnie.

Chciałam zjeść jogurt malinowy, ale w lodówce stało tylko puste opakowanie. Kiedy okazało się, że nie zostawiła go nasza córka, tylko mój mąż, poczułam pierwszy skok adrenaliny.

– Dobra, zapomniałem.

Stop. To należało wyjaśnić.

– Jak to zapomniałeś? Skoro zjadłeś jogurt, to mogłeś od razu pozbyć się opakowania. Opcje były dwie: albo wyrzucić je do kosza na śmieci, albo wstawić z powrotem do lodówki. Dlaczego wybrałeś opcję drugą?

Nie, to nie jest czepianie się. To są zwykłe pytania, na które powinno się otrzymać normalną odpowiedź, żeby w przyszłości ustalić nieco inne postępowanie. Bo jaki kretyn wstawia puste opakowania z powrotem do lodówki?

– Cela, daj spokój, nie pamiętam.

Właśnie.

– Może spróbujesz sobie przypomnieć?

– Ale po co?

– Bo chciałabym, żebyś następnym razem wybrał opcję pierwszą. Wtedy, kiedy otworzę lodówkę, nie zobaczę jogurtu, na który miałam ochotę, i nie sięgnę po niego z nadzieją, że go zjem, i nie dostanę szału, kiedy okaże się, że opakowanie jest puste jak twój łeb!

No dobrze, może troszkę przesadziłam, ale to nie był pierwszy raz.

– Masz jakieś kłopoty w pracy?

Kurwa. Zawsze to samo.

– Nie. Nie mam żadnych kłopotów, nie mam okresu ani okresu przed nim, czyli słynnego napięcia, nie jestem też przemęczona. Po prostu nienawidzę zeżartych rzeczy w lodówce. Podobnie jak nienawidzę, kiedy twoja matka chrupie warzywa.

– Przepraszam, bo chyba nie do końca zrozumiałem. I chyba również nie zauważyłem związku.

Zgrzytnęłam zębami.

No i zaczęliśmy nawzajem na siebie wrzeszczeć, że to wszystko jest jakieś chore i bez sensu, ja znowu wspomniałam o chrupaniu warzyw, on mi zarzucił, że moja matka dla odmiany kompletnie nie zajmuje się wnuczką, tylko bawi w poetkę, ja wyśmiałam jego habilitację, której nigdy w życiu nie zrobi, a on powiedział, że niedługo to nawet ptaki na mnie nasrają.

Potem wyjaśnię dlaczego.

Koniec końców żółć się wylała, rozlewając niemal po wszystkich pomieszczeniach w naszym mieszkaniu, a na końcu jeszcze podchodząc mi do gardła. Rano obudziłam się z gorzkim posmakiem w ustach i w końcu postanowiłam.

Dzisiaj mu powiem.

Długo dojrzewałam do tego momentu, bo za każdym razem coś mnie hamowało. Ciągle wydawało mi się, że jeszcze nie teraz, że może powinnam dać mu jeszcze jedną szansę, że poczekam, aż minie wiosna, a potem jeszcze wytrzymam do świąt Bożego Narodzenia. A potem przychodziła kolejna wiosna i znowu wydawało mi się, że to nie jest odpowiednia pora. Tamtego ranka obudziłam się z podobnym chaosem w głowie, z podobnym bałaganem wewnątrz siebie. Bałaganem, który towarzyszy mi od dobrych kilku lat. Wszystko jest jakieś niepoukładane, jedne myśli nakładają się na drugie, ja sama wpadam w stany zawieszenia wymieszane z napadami furii i całkowitej frustracji. Usiadłam na łóżku i mocno zacisnęłam pięści, aż mnie rozbolały kłykcie.

Teraz.

Dzisiaj.

Bo inaczej nigdy się nie odważę.

Poza tym naprawdę przegiął z tym jogurtem.

I wtedy się uspokoiłam. Odetchnęłam nawet z ulgą i pogratulowałam samej sobie, że wreszcie mam jakąś konkretną datę. Dzisiaj powiem w końcu Wiktorowi, że musimy się rozwieść.

Parę godzin później nic już nie wydawało mi się tak łatwe i oczywiste jak tego ranka. To dość nieprzyjemne uczucie, kiedy nagle dociera do ciebie, że nawet nie możesz zaplanować własnego popołudnia. Niby wszystko jest ustalone, wiesz, co masz mówić i jak się zachowywać, aż tu nagle pojawia się wielkie „zło”, które głęboko w dupie ma twoje plany i z przyjemnością – jak przystało na wrednego gnoma – wciela swoje własne.

I wtedy właśnie straciłam przytomność.

– Coś pani czuje?

Kto zadaje to pytanie?

Czy ja muszę odpowiadać?

Ból usiadł na mnie i dociskał całym sobą. Dotarło do mnie, że chyba odczuwam wszystkie jego synonimy. Darcie, palenie, rwanie, kłucie, pieczenie, szczypanie, uciskanie i wreszcie łamanie. I to głównie w okolicach pleców. Żółty sweter okropnie się pogniótł i chyba nawet rozdarł w kilku miejscach, a spodnie były od czegoś mokre. Czy mam na sobie buty? Czy ktoś zabrał z samochodu moją torebkę? Dlaczego tak strasznie wszystko mnie boli? Kurwa, o co tu chodzi?

Zamknąć oczy?

Czy patrzeć?

– Cholera, nie wygląda to zbyt dobrze – mruknął facet w karetce, a ja poczułam, że zaczynam się bać. Nie lubię tego uczucia, które nagle podchodzi do gardła i zaciska je tak mocno, że trudno jest złapać oddech. Które dotyka mackami twarzy i całego ciała, i jest jakieś lepkie, jakieś mokre, jakieś okropnie klejące. Strach pachnie wodorostami, pachnie kanalizacją, pachnie środkami odkażającymi. Spróbowałam przytrzymać spojrzeniem wzrok lekarza, ale on był szybszy i nie dał się sprowokować. Prześlizgiwał się tylko po mojej twarzy, zupełnie jakby wiedział, że za chwilę padnie ważne pytanie. A on przecież na razie nie mógł nic powiedzieć, bo pewnie sam nie był niczego pewien. Miał jedno zadanie – jak najszybciej zawieźć pacjentkę do szpitala, przekazać w inne ręce i zdjąć z siebie odpowiedzialność za poinformowanie jej, w jakim jest stanie. Próbowałam się poruszyć, ale tylko uwolniłam łzy. Wyciekały ze mnie niepytane, zupełnie jakby ktoś nagle odkręcił kran i przyglądał się z zaciekawieniem lejącej wodzie. Lekarz ostrożnie się do mnie uśmiechał, pogłaskał mnie nawet po ręce. Miał wąskie usta, zamknięte w podwójnym nawiasie zmarszczek. Prosty nos, zatopiony pośrodku miękkich policzków, które miałam ochotę uszczypnąć. Nie wiem, dlaczego wtedy o tym pomyślałam, najwyraźniej w sytuacji wielkiej niewiadomej człowiekowi przelatują przez głowę najgłupsze myśli. Chciałam zasnąć i obudzić się już po wszystkim. Zamknęłam oczy wypełnione po brzegi słonym płynem i zaczęłam spokojnie oddychać. To była tylko zwykła stłuczka.

Zwykła stłuczka.

Szkoda tylko, że wyleciałam przez drzwi, które na szczęście jakimś cudem się otworzyły. Chyba lepiej wypaść przez otwarte drzwi niż przez szybę? Na pewno lepiej, byłam pewna, że lekarze to zaraz potwierdzą.

Wiedziałam, że muszę się uspokoić i skupić na czymś. Próbowałam sobie przypomnieć, kim jestem, jak mam na imię, co lubię jeść. Żeby sprawdzić, czy nic mi nie umknęło, czy wszystko pamiętam. „Moja teściowa chrupie warzywa, co mnie doprowadza do szewskiej pasji. Nie mogę się wtedy na niczym innym skupić, tylko czekam na kolejne chrupnięcie, na uderzenie zębami o miąższ, a potem jeszcze na to królicze rozdrabnianie”.

Ale to już wiemy. Niebieskie migające światło okropnie mnie raziło. Chciałam, żeby ktoś je w końcu wyłączył, żeby ucichły też te wszystkie hałasy, które rozsadzały mi czaszkę. Miałam wrażenie, że wkoło mnie znajduje się pełno ludzi, którzy ciągle coś mówią, biegają tam i z powrotem i robią ogromne zamieszanie.

Chyba w końcu dostałam jakieś środki znieczulające, bo ból powoli ustępował. Próbowałam miarowo oddychać i skupić się na tym, co się wokół mnie działo. I przypomnieć sobie jeszcze parę szczegółów, chociaż nie wiem po co.

Dlaczego nie zapięłam pasów? Dlaczego w ogóle pojechałam tą trasą, przecież mogłam skręcić trochę wcześniej. Prawie zawsze tak robiłam. Gdy wniesiono mnie do karetki, znowu zamknęłam oczy, a dźwięk syreny chyba mnie ukołysał do snu. Absurd, wiem. Ale obudziłam się dopiero w szpitalu.

– Uległa pani bardzo poważnemu wypadkowi. Podejrzewam, że doszło do urazu kręgosłupa. Ale najpierw musimy zrobić rezonans, no i niestety raczej nie unikniemy interwencji chirurgicznej. Ale proszę się niczego nie obawiać, jest pani w dobrych rękach.

– Nie będę chodzić? – spytałam od razu. Uraz kręgosłupa? To zabrzmiało jak wyrok, każdy przecież wie, że jeśli mowa o kręgosłupie, o tym, że coś z nim nie tak, to skojarzenie może być tylko jedno. Wzięłam głęboki oddech i próbowałam uspokoić rozbiegane myśli. Wszystko będzie dobrze, po prostu trzeba trochę odczekać. Muszę pamiętać, żeby po wszystkim zapytać o żółty sweter. Lubię go, jest miękki, jest przytulny, podoba mi się jego kolor, jak u pliszki żółtej, nie żółtawej czy żółtogłowej, tylko właśnie żółtej. Tak pięknie wabi swoim trelem. I tak bardzo jest przyjazna.

Uznałam, że trzeba raz jeszcze zapytać lekarza. Bo może nie usłyszał pytania, w końcu jest tu trochę głośno. Czy będę chodzić?

Dotarło. Zawahał się na moment, co natychmiast udało mi się wychwycić.

– Za wcześnie na jakiekolwiek diagnozy. Na pewno czeka panią długa rehabilitacja, ale na dzień dzisiejszy nie mogę nic więcej powiedzieć. Teraz jedyne, co powinna pani zrobić, to podpisać zgodę na operację. I proszę nie wyobrażać sobie najgorszego. Czasem coś, co źle wygląda, kończy się lepiej niż zwykłe zadrapanie. Najgorsze są negatywne emocje.

Na pewno mówił to wszystkim.

W jednej chwili wszystkie dramaty romantyczne, żółte swetry i żółte pliszki wyparowały mi z głowy, bowiem mój własny dramat brzmiał o wiele bardziej rozpaczliwie. Czy to możliwe, że człowiek o ósmej dwadzieścia rano jedzie spokojnie samochodem do pracy, by kilka godzin później boleśnie uświadomić sobie, że nie ma na świecie siły, która potrafiłaby cofnąć czas, by wybrać inną trasę? Nagle okropnie zapragnęłam, żeby Wiktor przyszedł do szpitala i chociaż na moment obiecał, że wszystko będzie dobrze. Bywają bowiem takie momenty w życiu, kiedy druga osoba bardzo się przydaje, nawet jeśli na co dzień ciężko jest z nią wytrzymać. Najchętniej schowałabym się gdzieś i z boku obserwowała to wszystko, co się działo – operację, lekarzy, nawet moje kości na stole operacyjnym, ale doskonale wiedziałam, że muszę stawić temu czoła samodzielnie. Byłam dorosła, a ludzie, którzy mnie otaczali, chyba wiedzieli, co mają robić.

– Czy ktoś powiadomił mojego męża? – zapytałam na wszelki wypadek pielęgniarkę, ale ta skinęła jakoś tak dziwnie głową, że w końcu nie zrozumiałam, czy to było zaprzeczenie, czy potwierdzenie. Pomyślałam jeszcze o referacie, który miałam przygotować dla Gdańskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków, o wizycie u kosmetyczki, którą zdecydowanie należało odwołać, oraz o tym, że chętnie zjadłabym coś słodkiego. To dziwne, co potrafi przypominać człowiekowi jego własny mózg i na czym się skupiać. Może to jakiś rodzaj ochrony? Potwornie bałam się tej operacji i moje ciało musiało to wiedzieć. Więc zamiast paraliżować mnie strachem, zaczynało wyświetlać mi w głowie obrazy dotyczące wszystkiego innego. Sernik na kruchym spodzie. Czy może raczej wolałabym zwykły jabłecznik?

Dostałam kolejny zastrzyk. Może coś na uspokojenie? Głupiego Jasia? Myśli zaczynały być coraz powolniejsze, zupełnie jakby nagle brodziły w jakiejś dziwnej mazi. Z coraz większym trudem otwierałam powieki.

Boję się.

Ale będzie dobrze.

Kiedy zasypiałam, zobaczyłam kolorowe bierki turlające się w dół jakiejś drogi, prosto ku urwisku z wodospadem. Nad wodą siedziały ptaki z rodziny jerzyków, czekoladowo-popielate salangany wielkie i patrzyły mi prosto w oczy, które w końcu zamknęłam.

Będzie dobrze.

(Nie) miłość

Подняться наверх