Читать книгу (Nie)młodość - Natasza Socha - Страница 7
1
ОглавлениеMarta
W piekarniach nie zawsze jest miło.
Wczoraj spacerowałam po mieście, szukając potwierdzenia dla swoich oklejonych negatywną energią myśli, bo takie obecnie u mnie przeważają. Postanowiłam przyjrzeć się ludziom inaczej niż do tej pory. Co prawda zazwyczaj nie zwracałam większej uwagi na zachowania obcych mi osób, ale uznałam, że teraz chętnie im się poprzyglądam. Spróbuję przeniknąć przez maski, które zakładają, idąc ulicami, i zobaczyć to, co naprawdę pod nimi siedzi.
– Z czym są te bułki? – Facet w szarym swetrze i szarych spodniach wskazał ręką na rogaliki za szybą.
Byłam w piekarni, niedaleko mojego mieszkania. Fajny, niewielki lokal, w którym zawrotnie pachniało rurkami z kremem. Mogłabym za nie oddać te smocze jaja z Gry o tron.
– Z kremem orzechowym.
– A tak naprawdę?
Sprzedawczyni spojrzała na faceta pytająco.
– Co tak naprawdę?
– Krem orzechowy to wersja oficjalna. Wiadomo, że w tych gotowcach nie ma żadnych orzechów. Ani prawdziwego masła. Więc niech mi pani po prostu powie.
Proszę bardzo.
Miły, popielaty sweterek, pewnie dość miękki w dotyku, okrywał chropowatego dziada, który uwielbiał się kłócić. Który uwielbiał zadawać niewygodne pytania, dręczyć ludzi, a potem czerpać satysfakcję z faktu, że nie potrafią mu odpowiedzieć.
– Nie wiem, proszę pana. – Wzruszyła ramionami sprzedawczyni. – Uważam jednak, że ten krem jest bardzo smaczny.
– To niczego nie dowodzi.
– To może chce pan drożdżówki z serem? – zaproponowała szybko.
– To nie jest ser.
Koszmar. Teraz to już mnie zaczyna drażnić. Chcę kupić chleb razowy. Nie interesuje mnie, czy jest na prawdziwym zakwasie, czy ktoś tylko tak napisał. Chcę go kupić teraz, bo mi smakuje, i zjeść go wieczorem z żółtym serem i pomidorem.
– A co? – zapytała sprzedawczyni i muszę przyznać, że jej głos odrobinę zmienił barwę. Przedtem był dość ciepły, teraz zaczynał być chłodny jak stal.
– Dziwne mazidlate coś, co ma w sobie pół tablicy Mendelejewa.
– To proszę wziąć coś bez nadzienia. Będzie bezpieczniej.
– Nie lubię suchego pieczywa.
– Posmaruje je pan dżemem.
– Nie proszę o kulinarne wskazówki.
Tym samym chciałam ci tylko pokazać, że zło i podłość czają się dosłownie wszędzie. Nawet w tej małej piekarni. Są też dość zaraźliwe. Bo kiedy ten psychopata od nadzienia w końcu wyszedł, unosząc w siatce suche rogale (choć z makiem), sprzedawczyni była tak zdenerwowana, że prawie rzuciła we mnie razowym chlebem. Owszem, nawet ją rozumiałam. Ale ponieważ sama nie byłam w zbyt dobrej formie, fuknęłam na nią ostro.
– Może mnie pani jeszcze obleje gorącą kawą?
I wiesz co? Podejrzewam, że wszystkie kolejne osoby, które weszły wczoraj do piekarni, zostały w pewien sposób zarażone i potem nie miały już dobrego nastroju. Więc nie przesadzajmy z tym dobrym nastawieniem i uśmiechem o poranku. Zło ma o wiele większą siłę rażenia, więc nie udawajmy, że go nie ma.
Ale zacznę od początku.
Mam trzydzieści jeden lat i najadłam się hipokryzji. Najadłam się również ogólnej niechęci do ludzi, obrzydzenia do kretynów oraz nieufności do wszystkiego, co mówi ludzkim głosem. Być może jestem nieprzystosowana do życia na tym świecie, ale to nie moja wina. Zostałam brutalnie odarta z ufności oraz pewnych odcieni sympatii, które plątały się w mojej duszy i którymi obdarzałam niektóre osoby. Zjedzono żywcem mój optymizm oraz rodzaj empatii, którą odczuwałam na widok chorych ptaszków, kotków oraz innych czworonogów. Na widok ludzi czasem też.
Jak się okazało, równie dobrze mogłam zaufać głodnemu lwu i wsadzić mu rękę do paszczy. Albo pogłaskać po ogonie skorpiona, licząc na zrozumienie. Ludzie są gorsi od zwierząt, bo nieprzewidywalni. Głodny lew na pewno cię zje, a skorpion ukąsi w palec. Człowiek pogłaszcze po głowie, przytuli, a potem kopnie w dupę, choć to przecież sprzeczne z tym, co zrobił wcześniej.
Jeszcze miesiąc temu byłam współwłaścicielką zakładu kosmetycznego, w którym zajmowałam się głównie paznokciami, i chociaż pewnie nie brzmi to zbyt atrakcyjnie, lubiłam swoją pracę. Wiem, są ciekawsze zawody. Lekarz przeszczepiający serca, naukowiec odkrywający lekarstwo na raka, nawet nauczyciel, który wydziera z wnętrza swoich uczniów pasje i zaszczepia w nich miłość do dalszej nauki. Owszem, to wszystko brzmi lepiej niż stylistka paznokci, ale umówmy się, że nie wszyscy muszą ratować ludzkie życie.
Ktoś musi też wycinać skórki.
Moją wspólniczką była Anna i teraz właśnie dochodzę do momentu, w którym mam straszną ochotę na jakieś soczyste przekleństwo. Oraz ugryzienie ściany, choć wiem, że to niewiele da.
Jestem roztrzęsiona, więc wrócę do tematu nieco później.
Jest godzina czternasta trzydzieści. Nie wiem, czy ta informacja jest mi do czegoś potrzebna. Problem z osobami bezrobotnymi polega na tym, że nie mają co robić. Wiem, nie odkryłam niczego nowego, ale oczywistość tego zdania jest naprawdę przerażająca. Wyobraź sobie, że wstajesz rano i nawet jeśli w nieskończoność wydłużysz proces porannego mycia się, szorowania zębów oraz szczotkowania włosów, to jednak mniej więcej po dwóch godzinach nie masz już nic więcej do zrobienia.
Człowiek jest zwierzęciem nie tyle stadnym, co zadaniowym. Wiecznie narzeka, że jest przepracowany, zmęczony, że czuje się jak Łysek z pokładu Idy, że tyra niczym mrówka w mrowisku, ale zabierz mu tę możliwość. Odbierz prawo do zasuwania. Każ usiąść na kanapie i nic nie robić.
Zwariuje.
Prędzej czy później zwariuje i zacznie z nerwów obgryzać paznokcie, palce, a na końcu zje całą rękę. Rytm naszego życia wyznaczają czynności, które wykonujemy od rana do wieczora. Nie tylko rytm, ale również sens. Teraz to widzę. To, czym się zajmujesz, staje się tak integralną częścią ciebie, że po jakimś czasie patrzysz na wszystko przez pryzmat swojej pracy. Owszem, lekarz ma lepiej. Może czuć się dumny, bo jednak przeszczepił co nieco albo wyciął coś innego, albo po prostu wsadził odpowiednią rurkę we właściwym czasie we właściwe miejsce i dzięki temu ktoś będzie żył. Wystylizowanie komuś paznokci nie daje aż takiej satysfakcji, ale mnie to w niczym nie przeszkadzało. Było moją pracą, czymś, co lubiłam robić, i czymś, co mobilizowało mnie do codziennego wstawania z łóżka. Gdybym chociaż miała rodzinę…
Ale nie wyszło i to naprawdę nie z mojej winy. Ja byłam gotowa i otwarta (teraz już nie, bo wypełnia mnie po brzegi niechęć i hipokryzja), ale osobniki męskie, które przecięły moją życiową ścieżkę, okazały się przypadkami skandalicznie niemęskimi. To już bez znaczenia. Od dzisiaj będę obłudna, wredna, dwulicowa i fałszywa. Być może właśnie te cechy pozwolą mi się swobodnie poruszać po świecie, który jest dokładnie taki sam. I żadne pieśni o różowych wschodach słońca i szczęściu na wyciągnięcie ręki tego nie zmienią.
Rzygam taką poezją.
Minęło dwadzieścia kolejnych minut i naprawdę nie wiem, jak doczekam do wieczora. Wtedy czas odrobinę przyspiesza, przynajmniej mam taką nadzieję. Robi się ciemno, jasność dnia przechodzi w odcienie szarości, które, muszę przyznać, nawet dość lubię, a potem nadciąga powoli ta pora, kiedy zaczynasz oswajać się z myślą o pójściu do łóżka. Problem polega jednak na tym, że jeśli nie masz pracy, nie musisz wcześnie wstawać, a to z kolei oznacza, że nie musisz również wcześnie się kłaść. I znowu wracamy do punktu wyjścia. Bez pracy jesteś w jakiejś potwornej dupie, z której nie ma wyjścia. I nawet nie wiesz, jakim otworem do niej wlazłaś.
Godzina dwudziesta dwadzieścia siedem.
Każda minuta ma znaczenie. Jest rozciągnięta na sześćdziesiąt ohydnych sekund, które też z pewnością można jakoś podzielić. Oglądam w telewizji program o gotujących dzieciach. Nie wierzę w ani jedno słowo, w ani jedną potrawę, którą rzekomo wykonały, i nie ufam tym kompozycjom na talerzach. Nie wiem, jak można tak skandaliczne oszukiwać widza. Jak można wmawiać mu, że dziewięciolatek wie, co zrobić z kawałkiem mięcha, na dodatek rozpoznaje, co to za część, i potem tak to wszystko ubarwia, przetwarza i komponuje, by koniec końców zaprezentować coś, czego nazwy nawet nie rozumiem.
Kawior balsamiczny? Mus rzodkiewkowy? Tofu glazurowane z perełkami?
No błagam cię! Usmaż, bachorze, jajko sadzone, to może ci uwierzę! Zrób normalne kakao i ewentualnie dla urozmaicenia walnij na wierzch kleks bitej śmietany, ale nie wciskaj mi kitu, że właśnie odwaliłeś sztukę mięsa w kawie, orzechową ziemię jadalną oraz makaron z zielonej herbaty! Są pewne granice, za którymi rozpościera się już tylko kulinarna paranoja. Zmieniłam kanał i wpadłam w sam środek Gry o tron. Niestety zaliczam się do tych, którzy nie widzieli żadnego odcinka w całości. Jestem straszliwym przypadkiem antyfana smoków, jakiejś dziwnej długiej zimy i tryskającej juchy. I było tak nawet wtedy, kiedy miałam pracę.
No dobrze, mam coś dla siebie. Kopciuszek, wersja najnowsza, w której zła macocha niczego nie udaje. Jest po prostu zła i nienawidzi swojej pasierbicy. Co prawda potem wychodzą z niej jakieś traumy, ale na razie jesteśmy na etapie czystego zła. To, wbrew pozorom, najlepsze momenty filmu. Człowiek nie powinien tak bardzo demonizować zła, bo przecież w dużej części się z niego składa. Próbuje być dobry, próbuje przepędzić demony, ale często przegrywa. A może warto czasem dopuścić zło do głosu? Wysłuchać, co ma do powiedzenia, zastanowić się nad jego wizją świata? Skoro ja oberwałam po głowie, skoro mnie ktoś skrzywdził, to czy nie powinnam używać tej samej broni?
Anna.
Aż mnie skręca. Muszę w końcu dokładnie opowiedzieć, jak to było, może sama zrozumiem, dlaczego ktoś, kogo uważałam dotąd za przyjaciela, okazał się najpodlejszą osobą na świecie. Zabrała mi pracę, zabrała mi motywację do życia, zabrała mi coś, co zawsze w sobie lubiłam – optymizm.
Klarysa
Starość zakradła się do ciała Klarysy nie tylko podstępnie, ale i w wyjątkowo wyrachowany sposób. Po prostu pewnej nocy zdjęła z niej sukienkę młodości i założyła coś, co nowej właścicielce wcale się nie podobało. Wygniecione płótno. Wygniecione do tego stopnia, że żadne żelazko nie było w stanie rozprostować na nim zmarszczek i fałd. Klarysa się buntowała. Miała siedemdziesiąt cztery lata w dokumentach i co najmniej trzydzieści mniej w głowie. Nosiła kombinezon starszej pani, ale jej wnętrze ciągle chciało śpiewać.
I tańczyć.
Właściwie to przede wszystkim tańczyć.
Ale starość nie przyniosła Klarysie w prezencie wyłącznie nowego ubrania. Dała jej również coś brzydszego, zupełnie jakby chciała się z nią zabawić, udowodnić, że człowiek niewiele może, że wszystko jest ustalone od dawna i żadna siła woli nie rozpali ognia z niczego.
W zasadzie słowo „dała” nie bardzo tu pasuje. Raczej „zabrała”. Kradła wspomnienia, zamazywała obrazy z przeszłości, chowała nazwy i imiona, ukrywała wydarzenia, które dla Klarysy były ważne. Lekarze nie nazwali tego na szczęście alzheimerem, ale początkami demencji. Wydawało jej się to niegroźne. Tak jak wtedy, kiedy zapomniała, gdzie stoi jej ulubiony kubek.
Podeszła do starego kredensu i zapatrzyła się na niego znacznie dłużej niż dotychczas.
– Po cholerę się na ciebie gapię? – spytała półgłosem i przygryzła dolną wargę. – Kubek, jasne. – Uderzyła się dłonią w czoło.
Ale w kredensie stały tylko fajansowe talerze, szklanki i białe filiżanki z wytłaczanymi różami, złoconymi na brzegach płatków.
– Kobaltowa sygnatura podszkliwna, datowana na lata tysiąc osiemset dwadzieścia trzy – tysiąc osiemset czterdzieści siedem – mruknęła do siebie Klarysa, zupełnie jakby testowała własną pamięć.
No i pamiętała.
To gdzie jest ten cholerny kubek?
Stał w kuchni, tam gdzie zawsze, na półce koło lodówki. Kiedy go zobaczyła, od razu jej się przypomniało. Takich sytuacji było więcej, ale z drugiej strony kto czasem czegoś nie zapomina. Mózg jest tylko organem, choć najmądrzejszym z całego ciała. Ale to nie znaczy, że się nie przemęcza, że czasem nie odłącza jakichś przewodów, by nabrać sił. Nie przejmowała się więc tymi drobnymi wahnięciami własnej pamięci, tymi odłamkami, które wydawały się odklejać od całości. Ale potem zdarzył się ten wypadek i sytuacja nagle przestała być zabawna. Klarysa długo ukrywała przed sobą fakt, że do stłuczki doszło z jej winy, nawet jeśli policjanci orzekli inaczej. Ale to ona zapomniała, dokąd chciała jechać. Więc stanęła jak wryta na środku ulicy, a potem wjechały w nią inne samochody i zrobiło się niezłe zamieszanie. Początkowo postanowiła w ogóle o tym nie myśleć. Nie dopuszczać do głosu szeptów podświadomości, że starość to nie tylko zmarszczki. Starość to potykanie się o przeszkody, których jeszcze kilka lat temu w ogóle się nie zauważało. Które były niczym drobne kamyczki, gałązki albo rysy w chodniku. Z czasem kamyczki stały się głazami, gałązki konarami, a rysy – przepaściami. Z każdym kolejnym rokiem było trudniej, a na im więcej przeszkód natrafiało ciało, tym dobitniejszy był bunt Klarysy.
– Nie powinna pani jeździć samochodem! – krzyknęła do niej Cecylia, jedna z poszkodowanych w wypadku i, jak się później okazało, kobieta, od której Klarysa wynajmowała mieszkanie w starej kamienicy.
Kuriozalny zbieg okoliczności.
Zjeżyła się wtedy.
– Bo co? Bo jestem za stara? Bo pomarszczyła mi się dupa i mam plamy na dekolcie? Wypchaj się – parsknęła nieprzyjemnie. – Poza tym nawet nie dostałam mandatu. Policja uznała to za wypadek nie z mojej winy. A lekarz tylko potwierdził. Siła wyższa, laleczko. Chwilowe zaburzenie świadomości, na które nie miałam żadnego wpływu.
Powinna ją wtedy była przeprosić, ale złość była silniejsza. No i co z tego, że doszło do wypadku? Najważniejsze, że nikt nie umarł, prawda? Gówniany mózg! Spłatał jej figla, odmówił współpracy, wystawił na pośmiewisko. Jak można zapomnieć, dokąd chce się jechać? Kobieta, która wskutek stłuczki wylądowała na wózku, była jej wyrzutem sumienia, ale ból spowodowany utratą siebie sprzed lat przesłonił wszystko, nawet to.
– Nienawidzę starości. I tego, że wszyscy inni również jej nienawidzą – wyszeptała teraz do swojego odbicia w lustrze.
Siedemdziesiąt cztery lata. Siedem dekad i jakaś część ósmej. Czy widać już metę?
– Jeśli mam alzheimera, to może zapomnę umrzeć? – powiedziała głośno i nawet się roześmiała.
Jak można było w tak beznadziejny sposób wymyślić życie człowieka. Najpierw dać mu lata kompletnej bezsilności i uzależnienia od innych, potem pokazać, jak może być cudownie, i na końcu wrócić do punktu wyjścia. Proporcje były niesprawiedliwe. Rozłożone jakoś bez żadnego pomysłu. I dlaczego życie zatacza koło? Jaki jest sens w tym, że jedna osoba znowu staje się zależna od drugiej? Że nie potrafi sama podetrzeć sobie dupy? Że nie może się schylić i zawiązać buta? Że nie trafia łyżką do gęby? Kogo to bawi? Jeśli istnieje Bóg, to chyba sam miał kiepskie dzieciństwo, skoro stworzył człowieka i kazał mu przez większość życia być uzależnionym od kogoś innego. I zafundował mu tym więcej zmartwień niż rozrywki.
Ten wypadek miał jednak skutki uboczne, i to o wiele poważniejsze niż otarta ręka. Bo w zasadzie nic więcej się Klarysie nie stało. Usłyszała jednak, że nie powinna przebywać sama w domu, a już z pewnością sama wychodzić. I najlepiej by było, gdyby zrezygnowała z jazdy samochodem.
Aż się zagotowała.
Nie wolno jej jeździć samochodem? Nie wolno jej samej mieszkać i decydować o tym, co ma robić? To brzmiało jak ubezwłasnowolnienie, jak odebranie jej wolności, jak przerobienie na marionetkę, która rusza się tylko wtedy, gdy ktoś inny pociągnie za sznurki. Tym kimś okazał się na szczęście jej wnuk Maciek. I dobrze, bo opieki syna z pewnością by nie zniosła. Ciągle go coś denerwowało, zawsze musiał mieć w stu procentach wykonany plan, a kiedy ten odbiegał od normy, wpadał w szał. Synowa była nieco mniej walnięta, ale za to nieustająco cierpiąca. Wszystko ją bolało, kłuło, uwierało i dotyczyło to nie tylko ciała, ale ogólnie życia. Najwyraźniej miała na nie alergię, a to mocno kolidowało z nastawieniem Klarysy. Ona dla odmiany lubiła życie, nawet jeśli kopało w dupę. A im była starsza, tym kopniaki stawały się silniejsze. Albo dupa mniej odporna.
Maciek wpadł jak zwykle o osiemnastej.
– Co jest? – spytała od razu, bo minę miał bardziej niż tragiczną. Coś pomiędzy życiowym dramatem, depresją na poziomie zaawansowanym a rozpaczą porzuconego kochanka.
– W sumie to już nic – odpowiedział zupełnie bez sensu, bo przecież było wiadomo, że Klarysie to nie wystarczy.
Odczekała jednak, aż umyje ręce, poprawi sznurowadła przy butach, choć nie było to konieczne, naleje sobie kawy, odchrząknie osiem razy, potrze palcem nos i odgarnie włosy. Taki rytuał osoby, która musi coś powiedzieć, ale nie do końca wie, z której strony zacząć.
– Mów po prostu i nie kręć. I tak z ciebie wszystko wyciągnę. – Wzruszyła ramionami.
– Dostałem stypendium – wydukał wreszcie. – W Londynie.
Klarysa parsknęła śmiechem. Faktycznie dramat. Gorszym byłoby jeszcze wygranie w totolotka.
– Widzę, że cię rozniosło ze szczęścia – zauważyła sarkastycznie.
Maciek spojrzał na nią bez uśmiechu.
– Przecież wiesz, co to oznacza.
– Nie.
– Nie możesz mieszkać sama.
To zabrzmiało prawie jak wyrok.
– Mogę – próbowała zaoponować.
Problem polegał na tym, iż sama coraz bardziej zdawała sobie sprawę z tego, że nie jest dobrze. Najgorzej było kilka dni temu, kiedy patrzyła na kanapki, które przygotował jej Maciek, i kompletnie nie wiedziała, co ma z nimi zrobić. Po godzinie poczuła głód i po prostu je zjadła. Ale poczuła się dziwnie. Popukała się nawet w głowę i wyszeptała do siebie:
– To tylko dziury, w które chwilowo wpadam. Ale ciągle jeszcze potrafię z nich wyjść.
Pytanie jak długo.
Najbardziej bolały suche słowa lekarza. Wymawiał je tak, jakby musiał odklepać jakąś formułkę, którą wykuł na pamięć jeszcze na studiach. Rzadko kiedy patrzył jej w oczy i w ogóle się nie uśmiechał.
– Demencja starcza, czyli inaczej otępienie, to zespół objawów spowodowany zmianami w mózgu. Charakteryzują się one obniżeniem sprawności umysłowej i poznawczej. Termin pochodzi od łacińskiego słowa dementia i oznacza „bez rozumu”.
Cham.
– Zaburzenia otępienne to schorzenie postępujące i wyniszczające, związane z wiekiem. Stanowi rosnący problem zdrowia publicznego w krajach rozwiniętych.
Jasne. Czyli jesteś rosnącym problemem dla zdrowia publicznego. Co za beznadziejny lekarz. Maciek też patrzył na niego jak na motylicę wątrobową. Z odrazą.
– Czy ten stan będzie się pogarszać?
Lekarz wzruszył ramionami, jakby to było jakieś debilne pytanie.
Może i było, ale Klarysa chciałaby wiedzieć.
– Najpierw musimy zrobić rozpoznanie. To dość standardowe badanie, na podstawie którego określimy, na jakim etapie znajduje się obecnie pacjentka.
„Na etapie wyrżnięcia ci w nos” – pomyślała Klarysa, ale tylko się uśmiechnęła. W nos zawsze zdąży mu strzelić.
– A zatem ustalamy nieprawidłowości w zdobywaniu i zapamiętywaniu nowego materiału. Muszę wiedzieć, jak często pacjentka powtarza te same treści, gubi przedmioty, zapomina o sytuacjach, które miały miejsce, lub nie pamięta o umówionych spotkaniach. Czy były też incydenty zagubienia w znanej przestrzeni?
Incydent zagubienia w znanej przestrzeni. Brzmiało prawie jak wiersz, gdyby nie fakt, że słowa wypowiadał sztywniak, i na dodatek lekarz. Małe szanse, że był poetą. Pytał raczej o konkrety.
Ten wypadek… Ale to nie było zagubienie w przestrzeni, ona po prostu zapomniała, dokąd chciała jechać. Może się za bardzo zamyśliła? Przecież to się każdemu zdarza, i to w każdym wieku. Chociaż było coś jeszcze. Kilka miesięcy temu wyszła na spacer do pobliskiego parku. Lubiła czasem posiedzieć na ławce, popatrzeć na dzieci, byle z nieco większej odległości, bo okropnie wrzeszczały, i pójść nakarmić kaczki. I właśnie w tym parku zapomniała nagle, gdzie znajduje się jej ulubiona ławka. Była przez dobre pięć minut i nieco zagubiona rozglądała się wkoło. Przecież to niemożliwe, żeby nie wiedziała, w którą stronę iść. Stała nieopodal ogromnego kasztanowca i potem zawsze szła w prawo.
W lewo?
W końcu odetchnęła z ulgą, bo okazało się, że obok jej ulubionej ławki dostawili dwie inne i właśnie to ją tak zmyliło. Powtarzała to w głowie aż do znudzenia: po prostu ktoś dołożył inne ławki. Każdy by się pomylił. Ale w głębi duszy wiedziała, że przez kilka minut niczego nie była pewna. Nie miała pojęcia, w którą stronę pójść i dlaczego nagle ten park wydał jej się bardziej obcy niż zazwyczaj. Postanowiła jednak nie wspominać o tym lekarzowi.
– Następnie badamy stopień upośledzenia rozumienia i zdolności rozwiązywania sytuacji problemowych.
Sam jesteś upośledzony.
– Mowa tu o trudnościach w oszacowaniu niebezpieczeństwa, podejmowaniu różnych ważnych decyzji, planowaniu, wykonywaniu złożonych zadań, wreszcie gospodarowaniu pieniędzmi.
– Nic z tych rzeczy mi się nie przydarzyło – oznajmiła Klarysa z dużą pewnością w głosie. – Nadal umiem świetnie zaplanować swój dzień i raczej nie weszłabym do budynku, w którym się pali. Staram się też przechodzić na zielonym świetle, a kiedy widzę zamknięty przejazd kolejowy, zatrzymuję się – dodała nieco złośliwie.
Ale lekarz znowu rzucił jej tylko nanosekundowe spojrzenie i recytował dalej:
– Musimy też zbadać zaburzenia funkcji wzrokowo-przestrzennych, czyli, mówiąc inaczej, niemożność rozpoznawania znanych twarzy czy rzeczy, trudności w zastosowaniu prostych narzędzi, problemy z ubieraniem się. No i deficyty w zakresie funkcji językowych. Trudności w mówieniu, kłopoty z czytaniem.
Klarysa odetchnęła z ulgą. To wszystko jej nie dotyczy. Ubiera się sama, zna wszystkie osoby, z którymi się spotyka i przyjaźni, i nie leci jej ślina z buzi, kiedy próbuje wypowiedzieć jakieś zdanie. Z tym czytaniem było trochę gorzej, ale przecież każdemu zdarza się, że musi powtórzyć jakąś stronę dwa, trzy razy, bo jakoś mu umknął wątek. To raczej ma związek z koncentracją niż z demencją starczą. A czytać uwielbia. Skaza zawodowa.
Po badaniach, rozmowach i zbyt częstych, zdaniem Klarysy, wizytach u specjalistów postawiono w końcu diagnozę.
Otępienie lekkie w stronę umiarkowanego. I jeszcze jedno słowo, które Klarysa najchętniej by zmięła i wypluła jak najdalej od siebie.
Nadzór.