Читать книгу (Nie)młodość - Natasza Socha - Страница 9
2
ОглавлениеMarta
Jeśli jeszcze raz usłyszę, że pieniądze i praca leżą na ulicy, to przysięgam, że splunę jadem. Otóż nie leżą. I nawet gdybyś miała przy sobie psa szkolonego jak do wyszukiwania trufli, to nawet on nie znalazłby absolutnie niczego. Próbowałam być ankieterką, ale na Boga, to chyba gorsze niż mieć okres przez cały miesiąc. Nikt, absolutnie nikt nie ma najmniejszej ochoty odpowiadać na te wszystkie durne pytania. Odnoszę nawet wrażenie, że ludzie cię nienawidzą, kiedy startujesz do nich z kretyńskim uśmiechem na twarzy i formułką: „Dzień dobry, czy zechciałaby pani odpowiedzieć na kilka pytań?”. W zamian kawa, herbata, ciastko albo inne gówno, najczęściej przeterminowane. Odpadłam po tygodniu. Poza tym nie lubię ludzi, to już ustaliliśmy.
Nie zawsze tak było, ale teraz nie jestem już naiwną panienką, która wierzy w dobre serce, empatię i miłość bliźniego. Ludzie są kogutami na ringu. Walczą o to, żeby przetrwać, i jeśli to ich kolega ma skończyć w rosole, to zrobią wszystko, żeby go wepchnąć do gara. Nawet ich rozumiem. Zawsze lepiej, kiedy to ktoś marnie kończy, niż kiedy my sami przegrywamy bitwę o lepsze życie.
Dobra, biorę głębszy oddech i wypowiem jej imię raz jeszcze.
Anna.
I teraz po kolei.
Koleżanka z liceum i studium kosmetycznego, z kursów i szkoleń, miła jak gołębica i miękka niczym ser pleśniowy. Polubiłam ją, bo była też dość przylepna, ale nie w sposób nachalny, tylko taki, który mi odpowiadał. Obie uzyskałyśmy tytuł technika usług kosmetycznych, a kiedy zaproponowała mi, żebyśmy wspólnie otworzyły studio, od razu uznałam to za doskonały pomysł. Obie miałyśmy po dwadzieścia parę lat i jakieś tam doświadczenie w zawodzie, choć oczywiście sporo musiałyśmy się jeszcze nauczyć. Na początku wynajęłyśmy niewielki lokal z dwoma pomieszczeniami, a ja dodatkowo zrobiłam szkolenie w kierunku stylizacji paznokci. Sama opracowałam też maseczkę na łamliwie paznokcie i ogólnie wiedziałam na ich temat wszystko. Klientki znalazły się błyskawicznie, zresztą trafiłyśmy w dobry moment. Na rynku jeszcze niewiele było salonów oferujących tipsy i żele, a zapotrzebowanie na te usługi wzrastało z każdym rokiem. Miałam ręce pełne roboty.
– I naprawdę mówi pani, że wystarczy oliwa i cytryna? – pytały klientki jedna przez drugą, a ja udzielałam im paznokciowych porad.
– Oliwa z oliwek, olej rycynowy, łyżeczka soku z cytryny i pięć kropli witaminy A plus D. A potem wszystko dokładnie wymieszać, podgrzać w ciepłej kąpieli albo mikrofalówce, a następnie wcierać miksturę dokładnie u nasady paznokci tak, by substancje dotarły do macierzy. Można też nałożyć kompres na noc, no i nie wolno zapomnieć o bawełnianych rękawiczkach na dłonie.
Byłam w swoim żywiole, a klientki mnie kochały. Uratowałam niejeden pazur przed całkowitym zniszczeniem. Uratowałam też niejedno złamane serce, bo przecież nie od dzisiaj wiadomo, że najlepszym konfesjonałem jest gabinet kosmetyczny. Tutaj można bardzo dokładnie rozłożyć na czynniki pierwsze niejedno rozpadające się małżeństwo, wysłuchać sekretów nieszczęśliwych kobiet, poznać tajniki zdrady, a doradzić w sprawie ciąży. Wszystko przerobiłam. Nawet romanse ucznia z wychowawczynią i lekarki z pacjentem, którego zresztą prawie zabiła własna żona. Niechcący, ale jednak uraz pozostał. Lekarka łkała nad bladobłękitną hybrydą, która, notabene, wyszła mi naprawdę pięknie i prosiła o jakąkolwiek radę. Powiedziałam, że najlepiej pójść za głosem serca, bo tak przecież mówią we wszystkich serialach i filmach o miłości. I poszła, w tej bladobłękitnej hybrydzie, z bladym uśmiechem i optymizmem w sercu, że jakoś to będzie. Najlepiej zapamiętałam Paulinę, cudowną czterdziestokilkuletnią kobietę, która była tak piękna, że przypominała mi babeczkę z kremem. Taką waniliową, posypaną srebrnymi kuleczkami z cukru. Przychodziła do mnie regularnie i zawsze wyglądała perfekcyjnie.
– Jak pani to robi? – spytałam ją kiedyś. Owszem, też o siebie dbałam, ale efekty znacznie odbiegały od tego, jak wyglądała Paulina. A przecież była ode mnie starsza.
Uśmiechała się wtedy przyjemnie i po paru spotkaniach wiedziałam już wszystko. Cholernie dużo roboty. No, ale opłacało się. W tym niepięknym świecie tylko piękni mieli coś do powiedzenia. Piękni i młodzi. Zresztą trudno się dziwić. Osobiście nie przepadałam za starszymi ludźmi. Miałam wrażenie, że ich jedynym zajęciem jest narzekanie. Ciągłe wyszukiwanie problemów, wręcz obsesyjne śledztwo, które miało na celu utwierdzić ich w przekonaniu, że wszyscy im źle życzą. I to gderanie. Utyskiwanie. Marudzenie. Jedyną osobą, którą w miarę akceptowałam, była moja babcia. Akceptacja polegała głównie na tym, że niemal zawsze wyłączałam się, kiedy mówiła. Po prostu zajmowałam się swoimi myślami, a babcia coś tam gadała po nosem. Kiedy orientowałam się, że padło jakieś pytanie, kiwałam głową, ale niejednoznacznie, bez sprecyzowanego „tak” lub „nie”, a babci było to obojętne. Grunt, że konwersacja jakoś się toczyła, ktoś był obok, nawet jeśli tylko ciałem. Kiedy umarła dwa lata temu, zrobiło mi się przykro i poczułam coś w rodzaju wstydu, że nigdy tak naprawdę jej nie słuchałam. Innych starszych ludzi jednak nie lubię. Drażni mnie ich starość, choć wiem, że to głupie. Też się kiedyś zestarzeję. Ale może będę jak Paulina. Może uda mi się oszukać czas, zachować młodość na dłużej i sprytnie lawirować dalej, udając, że jeszcze nie przyszła na mnie pora.
Ale wróćmy do tematu Anny.
Nasze małe studio kosmetyczne funkcjonowało sprawnie, rozwijało się przyjemnie i po dwóch latach mogłyśmy pozwolić sobie na zakup znacznie większego lokalu. Miałam swoje oszczędności, resztę pożyczyli mi rodzice. Byłam przeszczęśliwa. Zatrudniłyśmy też recepcjonistkę i obie czułyśmy się damami biznesu. Przez kilka kolejnych lat mój świat był bezpiecznym miejscem, ograniczonym do kilkudziesięciu metrów gabinetu kosmetycznego, a ja wcale nie czułam potrzeby, żeby ruszyć w drogę i odkrywać coś nowego. Niektórzy ludzie muszą być w ciągłym ruchu. Przemieszczać się, poruszać, zmieniać miejsce tylko po to, by już za chwilę znowu spakować walizkę. Ja byłam z tych, którzy szybko zapuszczali korzenie. Którym wystarczało to, co mają, nawet jeśli dla innych było to niewiele. Robiłam to, co lubiłam, miałam czas dla siebie, swój dzień podzielony na sekwencje i cieszyła mnie ta stabilizacja. Byłam swojego rodzaju minimalistką życiową, ale najwyraźniej również tacy ludzie muszą czasem dostać po dupie, zupełnie jakby świat nagle sobie o nich przypomniał.
Tylko dlaczego w taki właśnie sposób?
Naprawdę nie wiem, jak do tego doszło. Nie wiem po prostu. Pewnego dnia Anna oznajmiła mi, że sprzedaje biznes i przenosi się do Wiednia.
– Wiednia? – spytałam zdumiona, bo to jakoś najbardziej mnie zaintrygowało.
– Poznałam kogoś, mieszka w Wiedniu.
Zupełnie jakby powiedziała – kupiłam ogórki, zrobię dzisiaj zupę. Albo – zobacz, przestało padać.
– Ale dlaczego chcesz sprzedać studio? Przecież ja tu zostaję, mogę kogoś zatrudnić, a z czasem cię spłacę.
I wtedy okazało się, że nie mogę spłacić kogoś, kto jest jedynym właścicielem salonu. Mogę ewentualnie ten salon odkupić. Cały. Kiedy rodzice pożyczyli mi gotówkę, żebym mogła zainwestować w biznes, po prostu dałam pieniądze Annie, a ona załatwiła resztę. Owszem, podpisywałam jakieś dokumenty, ale w zasadzie ich nie czytałam. Ufałam jej. Zawsze mówiła: nasz gabinet, nasza firma, nasze pieniądze, nasze klientki. Przez myśl mi nie przeszło, że salon jest wyłącznie jej własnością. Że można tak głęboko zanurzyć się w kłamstwie, z tak pięknym uśmiechem na twarzy. A potem rzucić w kogoś cegłą z napisem „wypierdalaj”. Nie miałam pojęcia, jak stanąć do walki. Jaką zbroję założyć, jakiej broni użyć. Stałam się gąbką nasączoną łzami oraz upokorzeniem, z kartonem lakierów do paznokci, które dostałam w przypływie łaski. Więc chyba trudno mi się dziwić, że postanowiłam odpłacić światu podobną podłością. Od dzisiaj nie będę miła, uprzejma, uśmiechnięta i tryskająca dobrym humorem. Będę podła. Od poranka aż do zachodu słońca. Od poniedziałku do niedzieli. Od wiosny do zimy. I od A do Z.
Rodzicom powiedziałam, że zbankrutowałyśmy, bo wstyd wypalił mi gardło. Za cholerę nie potrafiłam przyznać się, że ktoś mnie oszukał, a ja nawet nie mogłam pójść z tym do sądu. I że przyjaźń może zakończyć się w ułamku sekundy.
Obecnie jestem bezrobotna. Żyję z oszczędności i panicznie boję się jutra. Z jednej strony przeraża mnie czas, który dla mnie nagle stanął w miejscu, z drugiej – cieszę się, że kolejne dni nadciągają tak wolno. Ale kiedyś zobaczę w końcu zero na swoim koncie, a wtedy będę musiała stawić czoła rzeczywistości i znaleźć jakąkolwiek pracę. Nie mogę poprosić rodziców o wsparcie. Ciągle jeszcze mam u nich dług, nie byłabym w stanie domagać się jeszcze więcej. Nie w sytuacji, kiedy moja przyszłość wymalowana jest farbką akwarelową. Wystarczy kilka kropel deszczu, żeby całkowicie się rozmyła.
Wyszłam z domu, żeby zobaczyć, jak bardzo zmienił się świat. Z przykrością stwierdziłam, że w ogóle. To niewiarygodne, że wszystko funkcjonuje dalej i nikogo nie obchodzi fakt, iż jestem w dołku. Jest czerwiec, wiatr wieje ciepło i przyjemnie, liście szumią na drzewach, a niektóre powoli opadają, zupełnie jakby nie miały ochoty czekać do jesieni. Samochody jeżdżą po ulicach, w piekarniach jest wzmożony ruch, podobnie jak na małym targu warzywnym. Ludzie coś kupują, o czymś rozmawiają, pakują pomidory do siatek i rozchodzą się do swoich zajęć. Nikogo nie interesuje trzydziestojednolatka, która nie wie, co ze sobą zrobić. Która snuje się po ulicach, bo nie ma nic lepszego do roboty i która nadal nie może uwierzyć, że dała się zrobić na szaro.
Nie myśl, że nie próbowałam.
Obeszłam niemal wszystkie gabinety kosmetyczne w pobliżu swojego miejsca zamieszkania, ale absolutnie żaden z nich nie szukał stylistki paznokci. W ogóle nikogo nie szukał. Zostawiłam na wszelki wypadek namiary do siebie, choć wiem, że pewnie wylądowały w koszu na śmieci. Pojechałabym do rodziców, ale boję się, że mogłabym niechcący wyznać prawdę. Albo zacząć wyć niczym ząbkujące dziecko, a wtedy od razu by się zorientowali, że chyba coś jest nie w porządku. Zresztą mama i tak wszystko by ze mnie wyciągnęła. Popatrzyłaby tylko nieco dłużej, a ja wyśpiewałabym swoją porażkę, i to ardente. Zawsze to potrafiła. Kiedy byłam dzieckiem, ukradłam ze straganu mango. W zasadzie leżało ono pod ladą i było trochę nadgniłe, a ja nie wiedziałam wtedy, co to za owoc. Strasznie jednak chciałam go mieć. Zanurkowałam więc pod stół, chwyciłam mango i ukryłam pod bluzką. Wieczorem okropnie wierciłam się przy stole. Chciałam jak najszybciej pójść do swojego pokoju i pokroić to coś. I nagle mama podała mi talerzyk z masłem i tak jakoś dziwnie spojrzała, że niemal natychmiast się zaczerwieniłam.
Nie mogła wiedzieć, co zrobiłam, bo tego nie widziała.
Nie mogła się nawet domyślać.
– Powiesz mi? – zapytała nagle, a ja zaczęłam ryczeć i przysięgać na życie moich pięciu lalek, że nie chciałam niczego ukraść i że to coś leżało tak naprawdę na ziemi.
– Przynieś – powiedziała mama, a ja pobiegłam do pokoju, modląc się po drodze, żeby nikt mi nie kazał pójść jutro na rynek i przepraszać za swój niecny występek. Chyba umarłabym ze wstydu.
– Mango – stwierdziła mama i obejrzała je z każdej strony. – Trochę nadgniłe, ale pewnie smaczne.
Jakoś straciłam na nie ochotę. Zwłaszcza po tym, co usłyszałam chwilę później.
– Jutro pójdziemy na rynek i przeprosisz. A potem zapłacisz za mango ze swojego kieszonkowego.
Rozumiesz więc, że nie mogłam w tym stanie pojechać teraz do rodziców. Wszystko by się wydało, a co gorsza – tym razem przeprosiny by nie wystarczyły. A za głupotę i łatwowierność winić mogłam tylko siebie samą. Najgorsze było to, że za trzy tygodnie rodzice mieli obchodzić trzydziestą piątą rocznicę ślubu i do tego czasu musiałam znaleźć pracę lub przynajmniej opanować mimikę do tego stopnia, żeby nikt się nie zorientował, że stoję nad przepaścią.
I jeszcze kupić prezent.
Klarysa
Sytuacja wyglądała fatalnie. Co prawda Klarysa nadal była pewna, że sobie świetnie poradzi sama, ale otoczenie najwyraźniej było innego zdania. Bliscy nie mieli mocnych argumentów, tylko błahe powody, przy których cholernie się upierali.
Dobrze, nie zakręciła wody w kranie od razu po myciu zębów, ale po paru godzinach jednak sobie o tym przypomniała. I założyła sukienkę na lewą stronę. Tylko że to może świadczyć nie tyle o demencji, co o zwykłym roztargnieniu. Gdyby zrobiła to jako dziecko, wszyscy uznaliby to za słodkie i zabawne, teraz jej syn zmrużył oczy, a synowa tylko pokiwała głową.
– Babciu, spróbujmy – powiedział Maciek.
Problem polegał jednak na tym, że ona za żadne skarby nie chciała zamieszkać w tym cholernym domu opieki, nawet jeśli był prywatny i według ulotek bardziej przypominał wakacyjny hotel z opcją all-inclusive, z całodobową opieką medyczną oraz możliwością opuszczania go w razie potrzeby i chęci. Oczywiście wcześniej informując odpowiednie osoby i zawsze mając przy sobie karteczkę z imieniem, nazwiskiem, adresem oraz numerem telefonu.
Ale to ciągle był dom opieki. Co z tego, że luksusowy. Kiedy pakują cię do poczekalni śmierci, w dupie masz luksusy. I tak wiadomo, że stąd wychodzi się tylko w jednym kierunku. A na końcu czeka na ciebie wieniec pogrzebowy i rzewny tłum ubrany na czarno. Trzy godziny później ty leżysz i rozpoczyna się proces gnilny, a tłum ściąga z siebie czarną odzież.
– Nie chcę – powiedziała Klarysa, choć zdawała sobie sprawę, że chyba nikt tak do końca nie bierze jej zdania pod uwagę.
Może i chcieli dobrze. Ale dobroć ma różne odcienie, a tym razem akurat miała beznadziejny kolor beżu. Nijaki, blady i wyjątkowo nietwarzowy.
– Mamo, wydaje nam się, że nie masz wyjścia. Nie powinnaś mieszkać sama, to stwierdził lekarz. Możesz oczywiście zamieszkać z nami…
Klarysa czekała na „ale”.
Kto to powiedział? Chyba jakiś król z Gry o tron. Zdanie wypowiedziane przed „ale” się nie liczy. O, wcale nie było najgorzej z jej pamięcią, skoro potrafiła odtworzyć cytat. Chyba z sezonu pierwszego. Klarysa uwielbiała ten serial. Najbardziej podobały jej się efekty specjalnie, kiedy krew dosłownie tryskała w jej stronę. Aż się czasem uchylała. I zgryźliwości, którymi obdarowywano się hojnie i bez pardonu. I to, że ktoś powiedział, iż na starość można zatapiać się w ironii.
– Czekam na „ale” – powiedziała teraz.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki