Читать книгу Zatoka - Naval . - Страница 10
1. Opustówka
Оглавление„Panie Naval, po jakichś trzydziestu minutach nurkowania opadnie pan na dno i pozostanie tam bez ruchu, udając omdlenie” – szepcze mi do ucha Mig.
Mig, a właściwie major Mig, jest szefem Wodnego Zespołu Bojowego, który na kursie płetwonurków morskich działań specjalnych jest komendantem. Mam w sobie jeszcze coś z żołnierza, odpowiadam więc szeptem: „Rozkaz”, ubierając się w „suchara”, i nie ujawniam naszej rozmowy.
„Suchar” to potoczna nazwa naszego kombinezonu nurkowego, który ma taką właściwość, że pod wodą jest się w nim suchym, właśnie dlatego nazywamy go „sucharem”. Bałtyk nawet latem jest akwenem bardzo zimnym, a w „sucharze” podczas nurkowania jest przyjemnie ciepło; no, może oprócz stóp, bo mimo że wkładam na nie różne ocieplacze, to i tak marzną mi niemiłosiernie. Na powierzchni „suchar” trochę ogranicza ruchy. Buty do nurkowania muszą być co najmniej dwa numery za duże, by móc w nie włożyć stopę w grubej wełnianej skarpecie i gumową powłokę „suchara”.
Nurkowanie jest jednym ze sposobów skrytego dotarcia w miejsce działania grupy specjalnej. W naszej robocie skryte podejście do przeciwnika, a więc zaskoczenie, jest kluczem do sukcesu. Podczas szkolenia nie tylko musimy nauczyć się perfekcyjnie nurkować, ale też walczyć w całym tym nurkowym sprzęcie. Po założeniu sprzętu czuję się nieco skrępowany i ociężały, jednak gdy zanurzam się pod wodę, bez trudu nabieram zwinności.
Płynę w szyku jako przedostatni, przejrzystość Zatoki Gdańskiej jest dla mnie miłym zaskoczeniem po tym, co przeszliśmy w kanale portowym, tu widoczność jest co najmniej na pięć metrów, a więc wyśmienicie. Mam przed sobą rytmicznie machające czarne płetwy, do których muszę dostosować swoją prędkość. Jako pierwszy płynie doświadczony chłopak z „Wody”, tak potocznie nazywamy chłopaków służących w Wodnym Zespole Bojowym. Płynie wyposażony w żyrokompas, dzięki któremu utrzymuje wyznaczony wcześniej azymut. Zatoka jest w tym miejscu dość płytka, płyniemy na głębokości trzech metrów, pod nami jest jeszcze do dna z półtora metra. Mam jakieś poczucie przepływanego dystansu, lecz dla mnie liczy się czas, co chwila zerkam więc na zegarek, by po tych trzydziestu minutach opaść bezwładnie na dno. No i czas na mnie…
Bogusław, do tej pory płynący leniwie za mną, łapie mnie silnym uściskiem za jacket i sadza na piaszczystym dnie. Chłopaki szybko zawróciły. Płynący przede mną Tylut, tak jak każe procedura, co chwilę zerkał przez ramię, czy się trzymam formacji, gdy więc jeszcze dobrze nie opadłem na dno, już wraz z Bogusławem pracują nade mną i moim sprzętem nurkowym. Sprawdzają mój automat oddechowy, czy podaje mi powietrze, a jednocześnie automat jednego z nich wciskają mi w usta. Co za cholera, myślę sobie, ale po nauce oddychania usta–usta na spluwaczkach w Gdyni nic nie jest mi obce. W lot pojęli, że nie ma co na siłę ratować mnie pod wodą, dają więc szybki sygnał: kciuk do góry. Trzymają mnie we dwóch i płynnie wznosimy się na powierzchnię.
Pozostali w tym czasie sygnałami na powierzchni wezwali pływającą w oddali po okręgu łódź zabezpieczającą ćwiczenia z lekarzem na pokładzie i momentalnie są przy nas. Chłopaki jeszcze w wodzie rozbierają mnie ze sprzętu nurkowego, co chwilę ktoś pcha swą gębę, by mi wdmuchnąć powietrze w płuca, zaraz faktycznie odlecę, tak jestem natleniony i zasolony słoną śliną. Jak już wszyscy mnie trzymają, na trzy, cztery zostaję wyrzucony ponad ponton łodzi i ląduję na jej dnie.
Teraz ma się nad kim pochylić paramedyk w asyście lekarza. Usiłują mnie rozebrać z „suchara”, ale kryzy na nadgarstkach i szyi na bezwładnym ciele mocno trzymają. Podczas rzeczywistej akcji by się nie cackali, tylko w ruch poszłyby nożyczki, aby rozciąć gumową powłokę, ale w tym przypadku za nic nie dam zniszczyć swego sprzętu, trochę więc im pomagam. Nawet nie wiem, kiedy łódź pontonowa Zodiak dobija do piaszczystego brzegu Westerplatte. Na trzy, cztery ląduję sprawnie na noszach. Prawie wszystko poszło dobrze, prawie, bo w trzęsącej się karetce dopiero za którymś razem udało się wbić mi w żyłę igłę ogromną jak dla konia, tak więc popołudnie mam wolne, niestety, od praktycznego nurkowania, a skupiam się nad teoretycznymi zagadnieniami przedmiotu. Egzamin teoretyczny to dla mnie większe wyzwanie niż praktyka, tu nie da się oszukać i w parze z praktyką musi iść wiedza książkowa. Oblanie takiego egzaminu to duży wstyd, a oszustwa i ściągania od kolegów się nie praktykuje. Jeśli oszukasz, to samego siebie, kiedyś w boju niewiedza może kosztować nie tylko zdrowie, ale i życie, tak więc zakuwam wręcz na pamięć, by egzamin zdać jak najlepiej. Świetne jest, że przed każdym nurkowaniem i po nim dużo rozmawiamy o technicznych zawiłościach, dlatego czytając literaturę, wiele spraw mam już w głowie. Wszelka własna, a raczej koleżeńska inicjatywa w takim szkoleniu jest mile widziana.
Na weekend zostaję w Gdańsku, piątkowe zajęcia skończyły się późno, do Warszawy mógłbym jechać dopiero w sobotę rano, a po takim „podwodnym” tygodniu naprawdę chce się nieco dłużej pospać, co możliwe jest tylko w sobotę. Niedziela jest przyjemnym słonecznym dniem, na zatoce łagodna fala, w naszej gdańskiej bazie zawsze ktoś zostaje. Edek zaproponował mi popłynięcie na łowy. Nie musiał mi tego dwa razy powtarzać. Gra warta świeczki, bo na obiad możemy mieć świeże flądry. Z Edkiem, który jest już doświadczonym nurkiem, mogę płynąć wszędzie, znamy się z kursu podstawowego, a że każdemu z nas zostało trochę łobuzowania we krwi, podejmujemy natychmiast akcję, by sprawdzić, co złowiło się w pobliskich sieciach.
Otrzymuję szybką instrukcję, jak podpływa się bezpiecznie do sieci, i w drogę. Okazało się, że po leniwej sobocie czeka mnie przepłynięcie niezłego dystansu, do pierwszych chorągiewek oznaczających postawione łowisko jest gdzieś z pięćset metrów. Płyniemy przy samym dnie, obrany kierunek wskazuje nam pofałdowane piaszczyste dno zatoki, na małych głębokościach to dzięki tym fałdom płynie się dokładnie w wybranym kierunku. Trochę czasu zajęło nam dopłynięcie, utrzymanie się za Edkiem jest nie lada wyczynem. Sieci pod wodą nie są filmowymi białymi firankami, wyglądają jak nylonowe kratownice, które widać dopiero z bliska. Trzeba umiejętnie płynąć, by nie dać się w nie zepchnąć prądowi wody.
Edek pod wodą pokazuje mi, na co zwracać uwagę, takie podsumowanie tego, co omawiał przed nurkowaniem, przede wszystkim bezpieczeństwo, na drugim planie łowy. Kilka ryb chce się przed nami schować w piasku, ale sieci im na to nie pozwalają, trafiają więc do kieszeni w jackecie nurka. Sprawdzam manometr i widzę, że drogę powrotną będziemy musieli odbyć na powierzchni. Przepłynęliśmy może sto metrów w stronę naszej plaży, a tu wskazówka wędruje na czerwone pole, nie byliśmy głębiej niż na trzech metrach, dekompresji robić nie musimy, możemy więc się wynurzyć. Do cholernego brzegu mamy jakieś czterysta metrów, najlepszym sposobem płynięcia po powierzchni w całym sprzęcie jest położenie się na plecach. Po dłuższej chwili i ta metoda jest niewygodna, uda zaczynają troszkę piec z wysiłku, zmiana pogody i lekko falujące wody zatoki wcale nam w drodze powrotnej nie pomagają. Dopłynąwszy do plaży, nie mam siły na smażenie ryb. Dzielimy się robotą, Edek zostaje szefem kuchni, ja zaś obsługuję sprzęt, wszak jutro czeka nas kolejny dzień kursu. Flądra na masełku w wydaniu szefa kuchni jest wyśmienita, ale po takim wysiłku to i sumem byśmy się nie najedli. Zafundowaliśmy sobie całkiem przyjemną niedzielę. Taka wyprawa to jedna z cegiełek, które tworzą mur przyjaźni, zespalają go i staje się nie do zburzenia. Tych cegiełek w naszym GROM-owym życiu jest bardzo wiele i każda kolejna z mocniejszej gliny, bo już nie łobuzerska, ale szkoleniowa i bojowa ta glina.
Następny dzień stawia przed nami kolejne wyzwanie, a konkretnie wrzucają nas na głęboką wodę, i to dosłownie. Holownikiem wypływamy na pełne morze, tam mamy zejść na głębokość dwudziestu metrów. Na razie tylko z opowieści wiem, że suchy kombinezon na takiej głębokości marszczy się, szczypiąc skórę, zresztą chłopaki z „Wody” straszą, jak mogą, ale po tym, co nam urządzili na spluwaczkach w Gdyni, jakoś nic już nie jest mi straszne.
Nasz holownik przyjemnie buja się na bałtyckiej fali, miło patrzeć, jak jego kilkuosobowa załoga sprawnie się krząta po pokładzie, zgrane chłopaki. Należycie rozmieściliśmy sprzęt, wszystko poprzypinaliśmy do pokładu i burt. Stara prawda na morzu, a właściwie na każdej wodzie, jest taka, że jak już coś wpadnie w toń, to bóg mórz rzadko zgubę oddaje. Płyniemy w asyście dwóch naszych sztywnych łodzi typu RIB. Sternicy są w swoim żywiole, łódź zgrabnie skacze z fali na falę, tnąc wodę śrubami silników. Bałtyk nie jest głębokim morzem i musieliśmy dość daleko odpłynąć od brzegu, by znaleźć dwudziestometrową głębię. Kotwica poszła w toń, za nią spuszczono opustówkę, czyli linę, która podczas nurkowania będzie naszym punktem odniesienia. Holownikiem troszkę buja, to normalne na morzu i początkowo jest nawet przyjemnie, ale gdy mam się ubrać w cały sprzęt nurkowy, bujanie w utrzymaniu równowagi nie pomaga, ale oczywiście sobie radzimy.
Nurkujemy w parach, co jest standardem, w naszej robocie wszystko, co się robi, robi się co najmniej we dwóch. Zostałem przydzielony do chłopaka z „Wody”. Paker, taką ma ksywę, to nowy nabytek, jeszcze nie zaliczył kursu podstawowego, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by skończył już kurs nurkowy. Naszym zadaniem jest próbne nurkowanie, czyli krótkie zanurzenie się na mniej więcej dwa metry, sprawdzenie sprzętu, wynurzenie się, a po tym krótkim zejściu pod wodę czeka nas nurkowanie na głębokość dwudziestu merów. Już paręnaście ładnych godzin mamy wynurkowanych, zakładanie i sprawdzenie sprzętu staje się rutyną, ale wiedząc, że dno jest dziś daleko, nie tylko ja sprawdzam wszystko dwa razy. Jakoś tak jest w tej robocie, że jak się już w nią wejdzie, to stres znika, ale chwilę wcześniej różne myśli przychodzą do głowy – nie inaczej jest i teraz. Zimna woda Bałtyku szybko każe zapomnieć o tym, co może się nam przytrafić w głębi.
Głębokościomierz wskazuje dwa metry, woda jest przejrzysta, jak dla mnie – komfortowe warunki. Okej, jest okej, kciuk w górę i widzimy się z Pakerem na powierzchni. Dopływamy do opustówki, kciuk w dół i powoli zaczynamy opadanie. Ruszam szczęką na boki, pracuję nią tak, by pomóc zatokom wyrównać w uszach ciśnienie, ten odruch mam już wyrobiony i dlatego nie muszę robić przedmuchu, zatykając nos, i dmuchać na siłę. Czuje się wtedy, jak bębenki w uszach pracują, niwelując kłucie wywołane zmianą ciśnienia, co daje wielką ulgę. Mijamy dziesięć metrów, „suchar” zaczyna dziwnie mocno opinać ciało, ci, co mają kombinezon z tak zwanym dodatnim zaworem, mogą sobie do środka podpompować powietrze. Świetnie ktoś to wymyślił, daje to duży komfort, no i jest nieco cieplej. Ma też swoje minusy: dla niedoświadczonych może być niebezpieczne, bo podczas wynurzania rozprężające się powietrze przyśpiesza wynurzanie, co może doprowadzić do niekontrolowanego wyrzucenia nurka na powierzchnię.
Ale my na razie płyniemy w stronę dna. Nasze opadanie nie trwało zbyt długo, trochę jestem zawiedziony. Zawiedziony również dlatego, że już stoję, a głębokościomierz pokazuje tylko osiemnaście, a nie dwadzieścia metrów. Kładę się na brzuchu, na piaszczystym jak Sahara dnie, by osiągnąć te obiecane dwadzieścia metrów, ale i tak jest za mało. Nudno na tym dnie, tylko delikatnie pofałdowany piasek, gdzieniegdzie jakaś zabłąkana rybka patrzy na nas okrągłymi ze zdziwienia oczami, a nawet się stroszy, dając nam sygnał, że to nie nasz teren, ale na nas już czas.
W nurkowaniu jest odwrotnie niż we wspinaczce, chodząc po górach, łatwiej się wspina czy też wchodzi niż schodzi. Nurkując, łatwiej jest opaść na dno niż wypłynąć, i mówię tu o kontrolowanym zamiarze. W drodze powrotnej mamy zaliczyć, zgodnie ze sztuką, trzy przystanki dekompresyjne. Wynurzając się, trzeba nieustannie kontrolować głębokość i szybkość. Wydmuchiwane powietrze pokazuje nam, z jaką prędkością się wynurzać, to te bąbelki są naszym nieprzekraczalnym limitem prędkości. Muszę regularnie upuszczać powietrze z jacketu, by nie dopuścić do rozprężania się w nim, co spowodowałoby niekontrolowane wyrzucenie na powierzchnię.
Posuwając się taką powolną windą w górę, osiągamy dwanaście metrów, szybko wyhamowuję, pozbywając się powietrza z płuc. Patrzę, co robi mój kompan… Nogi lecą mu do góry, łapię go jedną ręką, a drugą pozbywam się powietrza z jacketu, robiąc z siebie dodatkowy balast, i ściągam go niżej. Pomogło, lekko opadamy, spoglądam na niego, co się, do cholery, dzieje, a on patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami; wygląda jak ta ryba przed paroma minutami. Przede wszystkim musi dać dupsko poniżej głowy, by powietrze w jego wypasionym „sucharze” z dodatnim zaworem przedostało się ze stóp z powrotem w stronę tułowia i rąk. Walczy płetwami, ile sił, no i wreszcie łapie pion, ale zamiast na dwunastu metrach jesteśmy na ośmiu. Pokazuję mu, że musimy zjechać w dół, ale jakbym miał do czynienia z boją, uparł się i mi nie pomaga, jest statyczny na maksa. A my musimy obowiązkowo zrobić dekompresję, i tu nie ma przebacz.
Pozbyłem się całkowicie powietrza z jacketu, on jest boją, a ja balastem, i jesteśmy z powrotem. Udało się, dotarliśmy do opustówki na dwunastu metrach, widzę, że chłop szybko oddycha. Trzymam go jedną ręką, a drugą pokazuję okej, a on tylko kręci głową. No dobra, pływanie niby w parze, ale przejmuję dowodzenie i w naszej dwójce czuję się trochę osamotniony. Odstaliśmy swoje przy opustówce, teraz musimy zrobić windę na dziewiąty metr. Każę mu odciągnąć kryzę ze skafandra, by pozbył się z niego całego powietrza, i właściwie to ja nas wynurzam. Następny przystanek to taka huśtawka w granicach metra to w jedną, to w drugą stronę.
Patrzę to na zegarek, to na głębokościomierz, na takim przystanku nie ma nudy, trzeba cały czas kontrolować manometr, zegarek, swoje położenie, a i obserwować się nawzajem. Ustalony czas minął, czekają nas kolejne trzy metry w górę. Tym razem wszystko poszło dobrze, Paker odzyskał wiarę w siebie, sześć metrów już mu nie takie straszne jak dwanaście. Na tej głębokości czuć falowanie powierzchni morza, a widok jest ciekawą mozaiką rozchodzącego się światła. Kciukiem skierowanym do góry daję znak, że wypływamy, trzymam rękę nad głową, to takie zabezpieczenie, żeby w coś przypadkiem nie uderzyć; już nam niby nic nie grozi, ale nawyk, czyli pamięć mięśniowa się przydaje.
Jesteśmy na powierzchni, to czas na kolejny sygnał, który pokazujemy w stronę łodzi zabezpieczającej, że z nami wszystko w porządku. RIB nas sprawnie podbiera i jest trochę frajdy, bo zamiast odstawić od razu na holownik, robi z nami rundę honorową. Wciąż mi mało tych wszystkich okołowojskowych urozmaiceń, którymi jest na przykład płynięcie łodzią motorową czy też latanie śmigłowcem.
Przesiadamy się na holownik i z miejsca Mig bierze nas na spytki. Sprawdza, jak wykonaliśmy zadanie. Ja, jako ten starszy, opowiadam co i jak, pokazując na głębokościomierz, który wskazuje dziewiętnaście metrów. Dodaję od siebie, że gdybym miał saperkę, to byłoby i dwadzieścia, bo na dnie tylko piach i można by się było do postawy stojącej okopać. Tak nieraz bywało w zasadniczej służbie, aby się żołnierz nie nudził, kazano mu się okopywać, najpierw leżąc, potem klęcząc. Major Mig, niestety, nie pojął żartu.
Nadszedł czas na relację Pakera, który wszystko opowiada jak księdzu proboszczowi na spowiedzi o kradzieży jabłek w parafialnym sadzie! Słucham i własnym uszom nie wierzę…
A brzmiało to tak: „Podczas wypływania omal mnie nie wyrzuciło na powierzchnię, machałem płetwami, wisząc głową do dołu, bo mi powietrze uciekło w stronę stóp…”.
Stoję z boku i słucham. Teraz to ja mam ze zdziwienia oczy okrągłe jak spodki, przecież nikt nas nie widział, ja nie mówiłem, co tam się działo, to nasza sprawa… Mig gościa opierdala na maksa, a ten jeszcze dodaje, że przez chwilę to nawet stracił orientację. Chłop kłamać nie potrafi, ministrantem na bank by nie został, ale też go podziwiam za prawdomówność, trzeba mieć odwagę, aby się przyznać do swej niedoskonałości.
Każdy dzień kursu to nabywanie nowych umiejętności, zazwyczaj wiążących się z wyczerpującym fizycznym treningiem. Pęd łodzi motorowych rozbryzguje słoną wodę, która tnie skórę na policzkach, ale to jest nawet przyjemne, bo gdy ślizgamy się po falach sztywną łodzią, adrenalina robi swoje. W takich chwilach człowiek czuje się jakoś dziwnie wolny. Wpływanie na otwartą przestrzeń morza łodzią uzbrojoną w silniki spalinowe, dzięki którym bez wysiłku wspinamy się na długą falę, by spaść z niej płynnym ślizgiem kilka metrów w dół, pozwala poczuć się nam bohaterami chwili. Pewnie kiedyś, dawno temu czuli tak wolność piraci i awanturnicy, teraz przez krótki moment to my jesteśmy panami tego kawałka Zatoki Gdańskiej.
Nasze panowanie było ekscytujące, ale nie trwało długo, tylko do czasu, gdy potężne dźwigi Portu Północnego zlały się z horyzontem. Przysłowie mówi: „Baba z wozu, koniom lżej”, w tym przypadku to my jesteśmy tymi babami. Siedząc na pontonie, który jest burtą, robię przewrót w tył i z poziomu lustra wody nie widzę nawet horyzontu, fala kołysze nas rytmicznie. Sternicy odkręcili manetki, silniki puściły w ruch śruby i zostaliśmy sami. Jesteśmy ubrani w „suchary”, na stopach mamy płetwy, na twarzach maski, a w ustach fajki. Wyposażeni w przysłowiowe ABC, czyli podstawowy sprzęt do nurkowania, mamy dopłynąć na Westerplatte. Nawet nie mam czasu zastanawiać się, jaka to odległość, na razie chłonę nowe doświadczenie.
W głowie mam wspomnienia rozbitków dryfujących na kawałku czegoś tam niezatapialnego, opisujących samotność czy też ogrom przestrzeni, która pozbawia poczucia bezpieczeństwa. Tu, w Bałtyku, są śledzie i smaczna flądra też się trafi, chłopaki na wodach Pacyfiku podczas drugiej wojny światowej miały inne zmartwienie. Niby powinni być szczęśliwi, bo uszli z życiem z zatopionego okrętu, ale czyhało na nich kolejne niebezpieczeństwo, czyli rekiny ludojady, które rozsmakowały się w ludzkim mięsie. Takie oto myśli mam w głowie, płynąc rytmicznie w stronę… no właśnie.
Nie płyniemy w żadnym taktycznym ugrupowaniu, po prostu tak jak wypadliśmy za burtę, w takiej grupie mamy przypłynąć do bazy na obiad. Słońce gdzieś tam prześwituje przez grubą warstwę chmur, nie widząc horyzontu, wiemy mniej więcej, gdzie płynąć, trzymamy się tego kierunku, czyli słonko ma być lekko po lewej. Jak to się mówi, w grupie raźniej, pewnie się więc nie zgubimy.
Dziwne jest to nowe uczucie, gdy się nie widzi lądu, bujając na fali, sam na sam, choć w grupie. Nie ma dowódcy, nie ma nawigatora, fajka w ustach, głowa pod wodą, co jakiś czas jednak każdy z nas się unosi znad linii wody i patrzy, czy dobrze płyniemy, oraz liczy sterczące znad wody fajki. Odruchowo i ja liczę, czy jesteśmy całą ekipą i czy kierunek się zgadza. To jest taki mały fenomen, nikt nam nie narzucał taktyki, nikogo nie obarczył dowództwem, ale zmiana mentalna i jednakowy cykl szkolenia spowodowały, że rozumiemy się bez słów i każdy z nas bierze na siebie odpowiedzialność za kolegę, za grupę, za zadanie. Nie ma tak zwanego wożenia się, stare dobre powiedzenie: „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”, ciągle jest w użyciu.
Pojawienie się zarysu horyzontu dodaje sił. W celu wytchnienia czasami kładę się na plecy, by dać popracować innym partiom mięśni. Po takim godzinnym płynięciu uda są mocno rozgrzane, chce mi się pić, niby wody wokoło sporo, tyle że chyba nawet pot jest słodszy od tego, co ma do zaoferowania Bałtyk. Fale morskie spychają nas nieco na lewo od wybranego przez nas punktu, na który mamy płynąć, czyli na pomnik Obrońców Wybrzeża. Pomnik góruje nad Westerplatte, stoi majestatycznie przy wejściu do portu, upamiętniając polskich obrońców Wybrzeża we wrześniu 1939 roku.
Zamiast płynąć do przodu korygujemy, by nas nie zniosło w kierunku Portu Północnego. Mam w głowie teorię na temat takiego pływania, morze do tej pory wydawało mi się falującym zbiornikiem, a jest to wręcz żywy organizm z prądami, pływami, no i falowaniem. W tym potężnym organizmie musimy odnaleźć drogę na obiad, burczy mi w brzuchu. Takie płynięcie czasami jest przedziwne, nagle dostrzegam dno i myślę: „o, to już”, ale gdy unoszę głowę nad fale, widzę, że brzeg wciąż daleko, mielizna dawała tylko złudną nadzieję na szybkie wytchnienie dla rozpalonych nóg. Ale nie można się poddawać, taka robota. Tego typu ćwiczenie jest zarazem odpowiedzią na pytanie, po co Firma serwuje kandydatom tak ciężką i wyczerpującą selekcję.
Gdy dowódca wydaje rozkaz do wykonania ćwiczenia, już nie wspomnę o zadaniu bojowym, może być spokojny, że nikt nie pęknie, ale też my jesteśmy pewni siebie i pomagamy sobie nawzajem. Każde ćwiczenie to potwierdzenie dla nas samych, że jesteśmy siebie warci. Powstaje też kolejna scalająca nas warstwa, która tworzy się z każdym machnięciem płetw. Jest sporo czasu na przemyślenia, nie ma nudy, a im większy wysiłek, tym bardziej zastanawiam się nad zagadnieniami technicznymi w trakcie nurkowania, taka powtórka przed egzaminem teoretycznym. W tym momencie, jak upomnienie od egzaminatora, przykrywa mnie fala, dając posmakować słonej wody, którą wraz z powietrzem zasysam przez rurkę. Taka fala oznacza, że brzeg jest już blisko. Kilka mocnych pociągnięć i kolanami trę po piaszczystym dnie, siadam na tyłku i pozwalam wyrzucić się na brzeg. Nikt na nas nie czeka, nikogo nie ma, jakie to dziwne uczucie po ponad trzech godzinach przebierania płetwami wstać i wyjść na suchy ląd. Przez chwilę mam poczucie, że na nowo muszę się uczyć chodzić, jak pierwotna istota opuszczająca głębiny kołyszę się na boki w rytm falującej wody obmywającej piaszczysty brzeg.
Nurkowanie, a raczej przemieszczanie się pod wodą w morskich bezkresach, to tylko przedsmak tego, czym tak naprawdę zajmuje się płetwonurek bojowy. Nurkowanie jest tylko, albo aż, sposobem skrytego podejścia pod obiekt. Zaskoczenie przeciwnika pozwala na osiągnięcie sukcesu, a sukces w tej robocie jest mierzony ludzkim życiem.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.