Читать книгу Chłopaki z Marsa - Naval - Страница 11
ОглавлениеNiestety to wcale nie jest tak, że wracasz z wyjazdu i jesteś bohaterem jak cholera – nieważne, co i gdzie robiłeś. Minęły czasy, kiedy witano nas schabowymi i suto zastawionym stołem oraz wylewną mową dowódcy „spadochroniarza”, ogrzewającego się w cieple naszej roboty. Pożegnaliśmy je bez wielkiego żalu. Co więcej, żaden z nas takich powitań nie oczekiwał, choć sam schabowy po przymusowym długim rozstaniu z tradycyjnym polskim jadłem był naprawdę mile widziany. Dowódca oczywiście jakiś tam jest, ale narzucili go nam politycy, nikt więc się do niego zbytnio nie przyzwyczaja. Zapewne niejeden jegomość na koniec swojej prominentnej kariery dowódczo-wojskowej bardzo chciałby zostać komandosem – jeśli nie pomyślał wcześniej o selekcji, zostaje taka droga, więc tym razem entliczek, pentliczek, na kogo wypadnie, na tego bęc! Ale to, co działo się w sztabie, to nie nasza sprawa, zwyczajnie nie mieliśmy czasu o tym myśleć.
Wracasz i dopada cię proza życia. Jednego dnia parę tysięcy kilometrów stąd zakładasz ładunek kumulacyjny i wysadzasz drzwi cholernie niebezpiecznym ludziom, robisz swoje, po czym… zbierasz zabawki, pakujesz skrzynie i wracasz do domu. Kilka dni później smarujesz zawiasy w drzwiach do własnego domu i przy tej konserwatorskiej robocie zastanawiasz się, jaki byś na nie założył ładunek, gdyby to one były twoim głównym punktem wejścia. Drzwi mają dwa zamki, stalowa zasuwa w tym górnym jest nieco wyżej niż dziurka od klucza. Mieszkanie jest w bloku, korytarz jest długi, więc większego ładunku nie założę; już planuję długość nonela[1]… Po pierwsze, nie ma się gdzie schować podczas wysadzania; po drugie, w zamkniętej przestrzeni wzrost ciśnienia mógłby nas wydmuchać razem z drzwiami – a po doświadczeniach na porosyjskim poligonie o znamiennej nazwie Leningrad, gdzie trenowaliśmy robienie przejść metodą wybuchową, wysadzając nie tylko drzwi i okna, ale też ściany, stropy i mury, wiem, że można w ten sposób nieźle nadwerężyć całą konstrukcję budynku. Tak właśnie stało się kiedyś w Szczecinie za sprawą naszych policyjnych antyterrorystów. Eksplozja zniszczyła nie tylko drzwi, lecz także klatkę schodową, ściany sąsiednich mieszkań, no i powypadały szyby ze wszystkich okien. Dlatego my na poligonie najpierw tworzymy sobie ośrodek doświadczalno-badawczy, żeby nie poprzesuwać ścian postronnym ludziom. Więc… szyby nie wydmucha, a co najważniejsze, możemy stać blisko punktu wysadzania. OK, wracam do swoich rozważań, w których główną rolę odgrywają drzwi do mojego mieszkania. Tu jak nic pójdzie w ruch mechanika w postaci dziesięciokilogramowego młota; w uszach brzęczy mi komenda: „Ciężki”. Co ja robię?! Smarując skrzypiący zawias, bezwiednie planuję szturm… na własny dom! Czyli tak: duży przedpokój i trzy pokoje – nasz cel albo cele, bo tych zawsze w irackich mieszkaniach było więcej, niż zakładał wywiad, miałby czas wstać na równe nogi i sięgnąć po kałacha, leżącego jak zwykle na nocnym stoliku zamiast budzika albo gdzieś w pobliżu. Jak nic potrzebny będzie flashbang, a potem parę kolejnych, żeby narobić takiego kipiszu, w którym nikt oprócz nas nie zdoła sprawnie działać, a co dopiero walczyć, oddając precyzyjne strzały. Zdobyłem własne mieszkanie! Czysto! No, prawie, jeszcze kibelek do umycia i mission complete.
Przed zakupami jedziemy wymienić opony. Cholera, przed chwilą przecież zmieniałem opony! I co, znów to samo? Jakieś déjà vu? Nic z tych rzeczy, po prostu tak szybko nastała kolejna pora roku. Jest komenda, jedziemy. Auto prowadzi moja żona, a mnie w nim jakoś ciasno i dziwnie – nie ma sprzętu taktycznego, nie trzymam broni w dłoniach… Przez ponad pół roku prawie codziennie jeździłem HMMVW – a teraz przesiądź się, człowieku, z dnia na dzień do osobowej mazdy 6. Niby nie jest to mały samochód, bo kombi, ale coś mi tu nie gra. Wiem! Drzwi mi przeszkadzają! Nie mogę wystawić kolana na zewnątrz, czuję się jak w klatce, a po wyjeździe na warszawską Trasę Łazienkowską, która ma po trzy pasy w każdym kierunku, spinam pośladki i łapię się na tym, że siedzę bokiem do kierunku jazdy i trzymam kolejne sektory odpowiedzialności. W głębi duszy mam pretensje do Gośki, że pozwala się wyprzedzać. I czemu, na litość boską, z tyłu nikt tych wyprzedzających nie blokuje?! A może to my jesteśmy ostatni, więc to nasza robota, żeby nie tylko nie dać się wyprzedzić, ale i nie pozwolić, by ktoś podjechał zbyt blisko nas? Cholera, gdzie jest mój gunner Tylut? Czemu nie rzuca w to całe matolstwo kamieniami?! Przecież od początku ofensywy uczymy miejscowych trzymać odpowiedni dystans do wojskowej kolumny, że nie wspomnę o flashbangach i strzałach ostrzegawczych! Każdy nasz wyjazd poza bazę był walką, i to zerojedynkową… No nie, tu to się nie da jeździć! Kątem oka widzę, jak wyprzedza nas biała toyota, i aż mam ciarki, bo ulice Bagdadu, Faludży czy też Nadżafu pełne są właśnie takich aut. Raczej nie jeżdżą nimi romantyczni brodaci szejkowie w kefiach, którzy dopiero co zamienili wielbłądy na konie mechaniczne, ale bandyci, którzy chcą szybko wypełnić lukę, przejmując schedę po Saddamie i jego rodzinie w nie do końca jeszcze poukładanym kraju. Iracka wojna nadal się tli, a tam, gdzie jest dym, łatwo o ogień – uwierzcie mi, podpalaczy jest tam wielu.
No, ale jesteśmy w Warszawie, która – jak cała Europa – jest wolna od wojny. Jednak w radiu słyszę, że w ostatni weekend na polskich drogach w 432 wypadkach zginęło 39 osób, a rannych było 519. Kurde, statystyki gorsze od tych operacyjnych z ostatniego weekendu w Iraku, gdzie zginęło 3 żołnierzy koalicji, a 11 było rannych w 7 zamachach. Czy to takie ważne, jak się ginie? Każdy zamach na polskiego żołnierza tam, w Iraku czy też Afganistanie, jest w mediach głośno komentowany, ale to, że tuzinami zabijamy się na naszych drogach, to cicha poniedziałkowa statystyka. Jakiś matoł ostro zajechał nam drogę, przecinając trzy pasy, by jeszcze przed nami wepchnąć się na prawy zjazd. Ja pierdolę, w Iraku się tak nie bałem.
Opony zmienione. Jedziemy wreszcie na zakupy. Już mam zły nastrój. Pewnie rozwijający się prężnie rynek dóbr szybko zbywalnych dołożył na półki kolejne rodzaje maseł i margaryn! Już ostatnio po powrocie z Zatoki Perskiej miałem problem z wybraniem tej idealnej, w takim, a nie innym opakowaniu, z konkretną zawartością tłuszczu, konkretnej marki. Jebuuuut – głośny dźwięk wyrwał mnie z rozmyślań o możliwościach, jakie daje wolny rynek. Co to za cholera?! Tu wcale nie jest bezpieczniej niż w Bagdadzie! Dopiero co wysiadłem z samochodu na parkingu przy hipermarkecie, a już zwaliło mnie z nóg i kucam za kołem. WTF?! Kto, do jasnej cholery, wali do nas z moździerza pod Warszawą? Gośka stoi nade mną. „Ma nerwy ta dziewczyna”, myślę sobie, „a może jest nieświadoma zagrożenia?”. Po chwili całkiem blisko pierdolnął kolejny. Gośka dalej stoi i ani drgnie, patrząc na mnie z politowaniem. No tak! To nie moździerz, tylko starszy pan trzasnął za mocno klapą od bagażnika, a ten odgłos niesie się w moich uszach jak salwa artyleryjska po prawie pustym parkingu.
Na zakupach nawet nie jest źle, skupiłem się tylko na pchaniu wózka: świetnie prowadzę HMV, więc poradzę sobie z wózkiem w markecie, choć tu prym w manewrowaniu bezapelacyjnie wiodą emerytki, które nie zważając na zwalniacze przed kasą, wciskają swój wózek przede mnie. Przydałaby się im lekcja pokory, którą zapewne dostałyby w kolejce dla cywili przed bramą wjazdową do Camp Victory, który przylega do Międzynarodowego Portu Lotniczego w Bagdadzie. Tam trzeba było mieć nerwy ze stali, żeby spokojnie czekać w kolejce na wjazd: zdarzyło się, że ktoś bardzo niecierpliwy się wysadził… i to dosłownie. Dlatego my przemykaliśmy jak najszybciej pasem dla wojska, jak ona teraz pasem dla emerytów bierze mnie z boku i pcha się na taśmę z jabłkami, bananami… cholera, ma i granaty.
Ale tu kolorowo. Tyle że ludzi za dużo i każdy najwyraźniej obrał sobie mnie za cel i chce się o mnie otrzeć. Kurde, nie można jakoś tak szerzej, luźniej stać w tej kolejce? Przecież nigdy nie wiesz, kogo masz za plecami – no, chyba że to kumpel z sekcji. W drodze powrotnej z zakupów znowu wściekam się na jadące zbyt blisko nas inne samochody. Żeby odciągnąć uwagę od tego, co na zewnątrz, skupiam się na radiu. Kanał pierwszy odkryty, na drugim kontakt z dowódcą szturmu, trzeci to Drago i faktycznie leci coś po angielsku, czwarty to my, fajnie, nadają po naszemu. I czego się na tym kanale dowiedziałem? Że „Baśka miała fajny biust” już w 2002 roku! Komentuje Gośka, bo to hit, który zna cała Polska. Jak ja przeżyłem dwa lata bez tej ważnej dla żołnierza nowiny? Dopiero teraz uczę się szybko tekstu wyśpiewanego przez zespół Wilki.
Piękne jak okręt (uuuuuu)
Pod pełnymi żaglami
Jak konie w galopie (uuuuuu)
Jak niebo nad nami
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
1 Nonel (od ang. non electric) – sposób nieelektryczny odpalania ładunków materiałów wybuchowych przy zastosowaniu specjalnych przewodów detonujących.