Читать книгу Ustrój świata - Neal Stephenson - Страница 6

Оглавление

Księga szósta

Złoto Salomona

Dartmoor

15 stycznia 1714

Nie ma w życiu większej głupoty niż wynalazczość.

James Watt

– Mężczyźni dwakroć od pana młodsi i dwakroć ciężsi ginęli na tych pustkowiach, bezbronni wobec okrutnego zimna – powiedział hrabia Lostwithiel, Lord-Strażnik Złóż Cyny, Opiekun Lasów i Łowczy Dartmoor. Wiatr akurat ucichł, jakby Boreaszowi chwilowo zabrakło powietrza w płucach i musiał zaczerpnąć tchu gdzieś nad Islandią. Dzięki temu młody hrabia mógł mówić swoim zwykłym, spokojnym, konkretnym tonem. – Pan Newcomen i ja jesteśmy zaszczyceni pańskim towarzystwem, ale...

Podmuch ich ogłuszył. Poczuli się jak płomyki świec, które za chwilę zostaną zdmuchnięte. Zatoczyli się, zaparli zawietrznymi nogami o czarny, kamienisty grunt i pochylili pod wiatr. Lostwithiel zawołał:

– Nie uznamy pańskiego zachowania za nieuprzejme, jeśli wróci pan do mego powozu!

Skinieniem głowy wskazał czarny powóz, stojący nieopodal na trakcie i rozkołysany na francuskich resorach. Jego konstruktorzy bardzo się postarali, by wyglądał na lżejszy niż był w rzeczywistości, i teraz miało się wrażenie, że jedynym, co powstrzymuje go od koziołkowania skroś wrzosowiska, jest zaprzęg niedobranych koni pociągowych, którym grzywy stawały dęba na wietrze.

– Jestem szczerze zdumiony, że mówisz o okrutnym zimnie – odparł starszy mężczyzna. – Jak doskonale wiesz, w Bostonie taka pogoda nie wzbudziłaby żywszych emocji, a ja jestem ubrany po bostońsku właśnie. – Rozgarnął poły prostego skórzanego płaszcza, odsłaniając podszewkę ze skór szopów. – Po przebyciu krętego jak ludzkie wnętrzności wąwozu Lyd wszyscy chętnie zaczerpniemy świeżego powietrza, a zwłaszcza, jeśli mnie wzrok nie myli, pan Newcomen.

Thomas Newcomen nie potrzebował dalszej zachęty. Jego twarz, blada jak księżyc, poruszyła się z entuzjazmem w dół i w górę, co w wypadku kowala z Dartmouth było najlepszym przybliżeniem dworskiego ukłonu. Wymówiwszy się w ten sposób od dalszej konwersacji, odwrócił się plecami do pozostałej dwójki, żwawo ruszył z wiatrem i wkrótce trudno go było odróżnić od licznych w tej okolicy stojących pionowo głazów – co można interpretować jako aluzję do jego barczystej postury, ponurej pogody albo słabego wzroku Daniela.

– Druidzi uwielbiali stawiać kamienie na sztorc – zauważył hrabia. – Nie mam pojęcia po co.

– Zadając to pytanie, już sobie na nie odpowiedziałeś.

– Jak to?

– Ponieważ żyli w takiej zakazanej okolicy, stawiali głazy pionowo, by ludzie, którzy znajdą je dwa tysiące lat po ich śmierci, wiedzieli, że ktoś tu mieszkał. Książę Marlborough zachowuje się dokładnie tak samo, wznosząc stertę kamieni znaną jako pałac Blenheim.

Hrabia Lostwithiel uznał, że najrozsądniej będzie pozostawić to twierdzenie bez komentarza. Odwrócił się i, brodząc w sztywnej, zasuszonej trawie, podszedł do niezwykłego, pokrytego porostami kamienia, który jakby wyrastał z ziemi. Idąc za nim, Daniel zdał sobie sprawę, że ma przed sobą narożnik jakiegoś budynku. Ziemia uginała im się miękko pod stopami: cienka warstwa gleby spoczywała na resztkach spróchniałych belek stropowych i gnijącej darni. Narożnik dawał jako taką ochronę przed wiatrem.

– Jako Lord-Strażnik Złóż Cyny witam pana w Dartmoor, Danielu Waterhouse, w imieniu Przewodniczącego Zgromadzenia.

Daniel westchnął.

– Gdybym spędził ostatnie dwadzieścia lat w Londynie, nie zaniedbując lektury herbarza i popijając herbatę z królewskim heraldykiem, wiedziałbym, co to, do licha, znaczy. Jednakże w mojej obecnej sytuacji...

– Od roku tysiąc trzysta trzydziestego ósmego Dartmoor stanowi integralną część Księstwa Kornwalii, wobec czego wchodzi w skład posiadłości księcia Walii, który to tytuł stworzył król Edward w celu...

– Czyli w taki niebezpośredni sposób powitałeś mnie w imieniu księcia Walii – wtrącił Daniel w rozpaczliwej próbie zwabienia hrabiego z powrotem do rzeczywistości, zanim ten zapuści się zbyt głęboko w labirynty feudalnej hierarchii.

– I księżnej, którą, jeśli nastanie dynastia hanowerska, będzie...

– Księżniczka Karolina z Ansbach. Wiem o tym. Jej nazwisko często się przewija w tym kontekście. Czy to ona kazała ci wytropić mnie na ulicach Plymouth?

Hrabia chyba poczuł się urażony.

– Jestem synem pańskiego starego przyjaciela. Spotkaliśmy się przez przypadek. Moje zaskoczenie było całkowicie prawdziwe, a gościnne przyjęcie, jakie zgotowały panu moja żona i dzieci, szczere. Jeżeli pan w to wątpi, proszę przyjechać na święta za rok.

– Czemu zatem tak desperacko starasz się wpleść w naszą rozmowę wątek księżniczki?

– Wyłącznie dlatego, że chcę być szczery. Tam, dokąd teraz się pan wybiera, doktorze, na każdym kroku czyhają intrygi. Tych, którzy zbyt długo bawią w Londynie, dopada choroba umysłu, która każe ludziom, skądinąd całkiem rozsądnym, nadawać wymuszone i niedorzeczne znaczenie przypadkowym faktom.

– Widziałem, na czym polega ta przypadłość – przyznał Daniel, mając na myśli pewnego bardzo konkretnego człowieka.

– Nie chcę, żeby za pół roku, kiedy sobie pan to uświadomi, myślał pan o mnie tak: „Aha, hrabia Lostwithiel był tylko narzędziem w rękach Karoliny. Kto wie, jakich jeszcze kłamstw mi naopowiadał?”.

– Doskonale. Fakt, że mówisz mi o tym teraz, dowodzi twej rozumności, mimo młodego wieku.

– Inni nazwaliby ją strachliwością i doszukiwali się jej źródła w porażkach, jakich doznał mój ojciec, a przed nim jego ojciec.

– Ja tak nie uważam – odparł krótko Daniel.

Kątem oka dostrzegł jakiś ruch i przez moment bał się, że to któryś ze stojących głazów przewraca się pod naporem wichury, ale to tylko wrócił Thomas Newcomen, znacznie bardziej różowy niż przed chwilą.

– Jak mi Bóg miły, obym nigdy w życiu nie przeżył niczego bardziej przypominającego rejs po morzu niż ta przejażdżka! – powiedział.

– Oby nasz Pan cię wysłuchał – odparł Daniel. – Podczas sztormów, które przeżyłem przez ubiegły miesiąc, statkiem miotało na wszystkie strony tak okrutnie, że nikt ze złożonych chorobą morską marynarzy nie był w stanie nawet jeść. Zamiast modlić się, żebyśmy nie rozbili się na skałach, zacząłem błagać Boga, by jednak tak się stało.

Zawiesił głos, słuchając, jak jego towarzysze się śmieją. Newcomen przed chwilą wyjął z kieszeni glinianą fajkę, a teraz Lostwithiel poszedł w jego ślady. Hrabia zaklaskał, zwracając na siebie uwagę stangreta, i dał znać, że należy mu podać ogień.

Daniel gestem podziękował za tytoń.

– Pewnego dnia to indiańskie ziele zabije więcej białych, niż biali zabiją Indian.

– Ale jeszcze nie dzisiaj – zauważył Newcomen. Bezpośredniość i swoboda, z jakimi pięćdziesięcioletni kowal zachowywał się w obecności hrabiego, mogłyby dziwić kogoś, kto nie wiedziałby, że od roku wspólnie nad czymś pracują. – Jak mniemam, reszta podróży miała przyjemniejszy przebieg, doktorze Waterhouse?

– Kiedy sztorm ustał, chmury się uniosły, odsłaniając te straszliwe skały. Mijając je, modliliśmy się za dusze sir Cloudesleya Shovella i dwóch tysięcy żołnierzy, którzy roztrzaskali się na nich, wracając z frontu hiszpańskiego, gdy nagle ujrzeliśmy pracujących na brzegu mężczyzn. Podając sobie perspektywę z rąk do rąk, stwierdziliśmy, że przeczesują plażę grabiami.

Hrabia pokiwał głową, jakby wiedział o co chodzi, Daniel spojrzał więc na Newcomena, na którego obliczu malowało się zaciekawienie – chociaż, na dobrą sprawę, jego twarz zawsze tak wyglądała, o ile nie przyłapało się go akurat na rzyganiu.

– Trzeba wam wiedzieć, że wiele statków rozbija się u brzegów Scilly, wioząc ładunek reali – ciągnął Daniel. – I zdarza się, że podczas wściekłego sztormu morze wymiotuje tam srebrem.

Kowal skrzywił się odruchowo, słysząc niezbyt szczęśliwie dobrany czasownik, hrabia postanowił więc wtrącić mały żarcik:

– To chyba jedyne srebro, jakie trafia do Anglii, odkąd królewska mennica płaci fortunę za dostawy złota.

– Że też o tym nie wiedziałem, schodząc w Plymouth na ląd! – wykrzyknął Daniel. – Miałem sakiewkę pełną reali. Tragarze, woźnice, karczmarze – wszyscy rzucali się na nie jak wygłodniałe psy. Obawiam się, że z początku przepłacałem za wszystko dwu- lub nawet trzykrotnie.

– To, co w Plymouth wprawiało pana w zakłopotanie, tutaj, kilka mil dalej na północ, może pana wzbogacić.

– To chyba nieszczególnie fortunne miejsce. Tym biedakom, którzy tu mieszkali, nie udało się nawet powstrzymać dachu domu przed zawaleniem.

– Nikt tu nigdy nie mieszkał – odparł hrabia. – To tak zwany żydowski dom, miejsce wytapiania cyny. Niedaleko musi być złoże.

– Przy strumyku widziałem pozostałości młota spadowego – dodał Newcomen. – Do rozdrabniania rudy. – Zapaliwszy fajkę, włożył wolną rękę do kieszeni. Wyjął stamtąd czarny kamień wielkości pięści i podał go Danielowi. Kamień był ciężki i wydawał się zimniejszy niż powietrze. – Proszę go zważyć w dłoni, doktorze Waterhouse. To czarna cyna. Zwożono ją tu, gdzie stoimy, i przetapiano w piecu opalanym torfem. U dołu biała cyna spływała do wykutego z granitu zbiornika. Po schłodzeniu otrzymywało się sztabę czystego metalu.

Hrabia również zapalił. Z fajką w ręce przywodził na myśl jowialnego bibliofila, mimo że (1) miał zaledwie dwadzieścia trzy lata, oraz (2) nosił ubrania, które wyszły z mody przed trzystu laty, nie mówiąc już o tym, że był cały obwieszony przedziwnymi, zabytkowymi artefaktami: oprócz ozdobnych znaków heraldycznych miał przy sobie na przykład cynową piłę do torfu oraz wiązkę gałązek karłowatej dębiny.

– I w tym miejscu ja wkraczam na scenę – oznajmił. – A właściwie wkraczali moi przodkowie. Sztaby cyny przewożono takim samym żałosnym traktem, jak ten, którym tu przybyliśmy, do jednego z czterech miast Stannary[2]. – Spośród zawieszonych na szyi pobrzękujących fetyszów hrabia wybrał stary, zardzewiały młotek z obuchem zakończonym na kształt dłuta i pomachał nim złowieszczo; w odróżnieniu od większości hrabiów wyglądał przynajmniej na takiego, który wie, do czego służy młotek. – Probierca odłupywał rożek sztaby i badał czystość metalu. Stare słowo na określenie narożnika brzmi „coign”. Od niego pochodzi, na przykład, „quoin”, czyli „węgieł”...

Daniel pokiwał głową.

– Albo klin, który artylerzyści na okręcie podkładają pod działo, kiedy chcą je unieść wyżej na łożu.

– Właściwa nazwa to quoinage. Stąd wywodzi się nasze słowo „coin”, dość niezwykłe, oznaczające monetę i niespokrewnione z żadnym określeniem francuskim ani łacińskim. Z niemieckim zresztą też nie. Nasi przyjaciele z kontynentalnej Europy mówią, w wolnym przekładzie, o „kawałku pieniędzy”, lecz my, Anglicy...

– Wystarczy.

– Czyżby mój wywód pana denerwował, doktorze Waterhouse?

– Tylko dlatego że szczerze cię lubię, Willu. Polubiłem cię od razu, gdy pierwszy raz ujrzałem cię jeszcze jako chłopca. Zawsze miałeś poukładane w głowie, obawiam się jednak, że teraz podążasz drogą alchemików i samouków. Chciałeś właśnie oznajmić, że angielski pieniądz jest inny niż wszystkie i że ta jego inność wiąże się nierozłącznie z czystością metalu, z którego powstaje, i zawiera się w słowie „coin”. Zapewniam cię jednak, że Francuzi i Niemcy doskonale znają się na pieniądzach i jeżeli ktoś twierdzi inaczej, znaczy to, że toryzm przyćmiewa u niego zdrowy rozsądek.

– Rzeczywiście, kiedy tak to ująć, brzmi to niezbyt mądrze – przyznał pogodnie hrabia. – Może właśnie dlatego chciałem odbyć tę podróż w towarzystwie kowala i sześćdziesięciosiedmioletniego doktora: by nadać mojej propozycji stosowny ciężar gatunkowy.

Kilkoma gestami – tak dyskretnymi i zarazem gustownymi, że wydawały się wręcz niezauważalne – dał swoim towarzyszom do zrozumienia, że pora ruszać w dalszą drogę. Wrócili do powozu. Hrabia przystanął jeszcze na stopniu i zamienił parę uprzejmych słów z grupą konnych, którzy właśnie wyjechali z wąwozu i rozpoznali herb na drzwiach pojazdu.

Przez kwadrans jechali w milczeniu. Hrabia wyglądał w zadumie przez otwarte okno na odległy horyzont, gładki i prawie niezmienny, poza miejscami, w których jego linię przełamywały ostańce, nazywane tu „torami” i podobne z kształtu do szkunerów, pieców alchemicznych, zamkowych baszt albo żuchw nieżyjących potworów.

– Przerwał mi pan, doktorze Waterhouse – powiedział w którymś momencie młody hrabia. – I słusznie. Popadałem w miałkość i pustosłowie. Trudno jednak byłoby zarzucić nijakość dartmoorskiemu krajobrazowi, zgodzi się pan ze mną?

– Całkowicie.

– Niech zatem on przemówi zamiast mnie.

– Co nam powie?

Zamiast odpowiedzieć, Will sięgnął do kieszeni na piersi i wyjął z niej zapisany arkusz papieru. Przechylił go do światła i zaczął czytać:

– Prastare kopce, pogańskie kurhany, pola bitew Pendragona, ołtarze druidów, rzymskie wieże strażnicze i rowy w ziemi wyżłobione przez dawnych ludzi, przemierzających ten kraj z zachodu na wschód śladem Potopu w poszukiwaniu cyny; to wszystko jest jak odbicie Londynu w krzywym zwierciadle. Dzięki nim wiemy, że przed wigami i torysami, przed Kawalerami i Krągłogłowymi, przed katolikami i protestantami... Ba! przed Normanami, Anglami i Sasami, a nawet na długo przed tym, jak Juliusz Cezar przybił do brzegu tych wysp, ziemia ta kwitła, płynęły podziemne rzeki, tętnił chtoniczny puls metalu w złożach, które nabrzmiały w trzewiach Ziemi, zanim człowiek postawił na niej swą stopę. I rozumiemy, że jesteśmy zaledwie pchłami, które usiłują zaspokoić swój nic nieznaczący głód, żerując na najcieńszych i najbardziej odsłoniętych żyłach.

Podniósł wzrok znad kartki.

– Kto to napisał? – zapytał Daniel.

– Ja – odparł Will Comstock.

Tor Crockern

Później, tego samego dnia

Z rzadkiej i rozmiękłej murawy wyrastało w tym rejonie tak wiele kamieni, że w końcu musieli się zatrzymać i wysiąść z powozu – dalsza jazda nie była warta zachodu. Nie pozostało im nic innego, jak albo ruszyć dalej pieszo, albo dosiąść uchodzących za udomowione dartmoorskich kuców. Newcomen postanowił iść. Daniel wolał jechać konno, chociaż był gotowy zmienić zdanie, gdyby wierzchowiec naprawdę okazał się tak wredny, na jakiego wyglądał. Na szczęście, grunt stanowił wyjątkowo zdradziecką mieszankę kamieni i kęp trawy miękkiej jak puchowe poduchy i kuc musiał nieustannie koncentrować się na tym, gdzie za chwilę postawić które ze swoich czterech kopyt, dzięki czemu kompletnie zapomniał o dosiadającym go starszym panu. Trakt prowadził na północ, równolegle do płynącego nieco niżej strumienia; przez większość czasu pozostawał niewidoczny, ale był wyraźnie wytyczony – jak droga Jasia i Małgosi przez las okruszkami – parującymi odchodami wierzchowców, które pokonały tę drogę wcześniej.

Kamienne mury, sterczące w okolicy bez ładu i składu, były tak stare, że ziały w nich dziury po brakujących kamieniach, a ich szczyty, skruszone i pokrzywione w uskokach, daleko odbiegały od jakiejkolwiek poziomej czy choćby równej linii. Daniel mógłby pomyśleć, że znalazł się na całkowitym odludziu, gdyby nie zasuszone owcze bobki, roztrącane butami Newcomena i chrzęszczące mu pod podeszwami. Na niektórych pagórkach rosły jodłowe zagajniki, piękne, gęste i miękkie jak skóry arktycznych ssaków. Smagane wiatrem wydawały odgłos przywodzący na myśl lodowatą wodę burzącą się na ostrych kamieniach. Większość ziemi była jednak porośnięta wrzosem, który na zimę przybrał kolor starych zwłok. Tam wiatr milczał, jeśli nie liczyć zgiełku, który wzbudzał, tłukąc się po serpentynach małżowin usznych Daniela, jak pijany włamywacz po ciemnym domu.

Spośród rzadko rozsianych na widnokręgu torów Crockern był najniższy i najmniej rzucał się w oczy, ale za to znajdował się najbliżej traktu – i pewnie dlatego został wybrany. Właściwie nie wyglądał nawet jak tor z prawdziwego zdarzenia, bardziej jak kikut i garść gruzu, pozostałych po prawdziwym, godnym tego miana torze, który ktoś ściął i wziął sobie na pamiątkę. Wspięli się na płaskowyż wznoszący się nad wrzosowiskiem – i dopiero wtedy zobaczyli, jak bardzo tor nad nimi góruje. Ludzie i konie, skuleni po jego zawietrznej stronie, dawali pewne pojęcie o jego rzeczywistych rozmiarach i dzielącej ich odległości: było dalej i bardziej pod górę niż się spodziewali – jak to zwykle bywa, gdy cel podróży jest trudno dostępny. Mieli wrażenie, że mozolą się całymi godzinami i wcale nie posuwają naprzód, ale kiedy Daniel obejrzał się przez ramię na przebytą drogę, serpentyny, których wcześniej nie zauważał, wydały mu się ściśnięte jak palce dwu splecionych pięści.

Tory były kamiennymi ostańcami, zbudowanymi z tego rodzaju warstwowych skał, jakie zdaniem Leibniza powstawały na dnie rzek. Wiatr powygryzał z nich co miększe warstwy, pozostawiając obłe dyski, ułożone jeden na drugim w pozornie chwiejne stosy, jakby szukające oparcia w sobie nawzajem; przywodziły na myśl sterty zaczytanych książek w bibliotece, które szukający w nich czegoś mędrzec niedbale odłożył na bok. Pozostałości po tych, które runęły, leżały rozwłóczone na stokach wzgórz, na wpół zagrzebane w ziemi i wbite pod najdziwniejszymi kątami, niczym odrzucone z niesmakiem trzytomowe traktaty. Na tej wysokości wiatr się wzmógł. Małe brunatne ptaszki machały skrzydełkami ze wszystkich sił, ale spychane niewidzialnym prądem powietrza mijały Daniela w powolnym locie wstecznym.

Wyglądało na to, że około dwustu pięćdziesięciu ludzi odpowiedziało na wezwanie hrabiego i stłoczyło się pod osłoną tora. Na tym bezludziu dwieście pięćdziesiąt osób wyglądało jak dziesięć tysięcy. Mało kto zsiadł z konia; kimkolwiek byli ich przodkowie, ci, którzy dziś przybyli pod Crockern, byli ludźmi na wskroś nowoczesnymi i, podobnie jak Daniel, czuli się zgoła nieswojo w tym miejscu. Jedynym, który tu pasował, był kowal Thomas Newcomen – kiedy tak stał na uboczu z rękami w kieszeniach, ustawiając szerokie plecy pod wiatr, wyglądał jak odprysk starego, większego tora. Danielowi wydał się nagle najprawdziwszym karłem z jakiejś saksońskiej sagi o pierścieniu.

Gdyby rozumował jak alchemicy, musiałby dojść do wniosku, że smaganym wiatrem kamiennym ostańcem rządzą żywioły ziemi i powietrza, ale dla niego było to nade wszystko królestwo Wody. Wichura wysysała ciepło z jego ciała jak stopiony śnieg. Powietrze – w porównaniu z wyziewami miast – było czyste i klarowne, dzięki czemu krajobraz wyglądał jak oglądany przez oszlifowany klejnot. Daniel miał wrażenie, że jest wiosna, a on stoi na dnie jakiejś przeczystej rzeki w Nowej Anglii i patrzy, jak pękają skuwające ją lody. Dlatego jego zdaniem Woda rządziła torem, a obecność Thomasa Newcomena nie pozwalała zapomnieć o Ogniu: karzeł nigdy nie oddala się od swojej kuźni.

– Nie zrozum mnie źle, chętnie przysłużyłbym się Właścicielom Maszyny Dźwigającej Wodę za Pomocą Ognia – mówił dwunastego dnia pobytu u Comstocków, po tym, jak Newcomen dołożył do ognia pod kotłem i skonstruowana przez niego machina, mlaszcząc i sycząc jak smok, zaczęła przepompowywać wodę ze stawu przy młynie Lostwithielów do zbiornika umieszczonego na dachu domu. – Nie mam jednak pieniędzy.

– Proszę zwrócić uwagę na kurek, którym pan Newcomen puszcza swoją maszynę w ruch. – Hrabia wskazał ręcznie kuty zawór na rurze. – Czy to on wytwarza parę?

– Oczywiście, że nie. Para powstaje w kotle.

– W tym kraju handel jest kotłem, z którego bucha cała para, jakiej będziemy potrzebowali. Inaczej mówiąc: cały niezbędny kapitał. Potrzebujemy zaworu, który pozwoli nam skierować część tej pary w tryby maszyny wykonującej użyteczną pracę.

***

Zrzucone z barków tora kamienne płyty potworzyły naturalne ławki, postumenty, mównice i loże, służące cynowym ludzikom nie gorzej niż podobne sprzęty w prawdziwym domu zgromadzeń. Pod Crockernem zebrało się Zgromadzenie Stannary, tak jak – posłuszne pewnemu dekretowi króla Edwarda I – zbierało się od pół tysiąca lat. Najstarszy z członków tego Cynowego Parlamentu wystąpił naprzód i zaproponował niezwłoczne przeniesienie obrad do pobliskiej gospody „Pod saraceńskim łbem”, gdzie (jak domyślał się Daniel) można było liczyć na napitek i przekąski. Autor propozycji nawet nie podejrzewał, że ktoś mógłby ją odrzucić; przypominało to chwilę podczas ślubu, kiedy ksiądz pyta zgromadzonych, czy znają powody, dla których małżeństwo nie powinno zostać zawarte. Tym większe było więc powszechne zdumienie, gdy hrabia Lostwithiel odmówił. Do tej pory siedział na omszałej kamiennej ławie, teraz zaś stanął na niej i odezwał się w te słowa:

– Jego Wysokość król Edward I zarządził, że to zgromadzenie ma się spotykać w tym właśnie miejscu. Domniemywano później, że król po prostu wskazał palcem na mapie punkt równo odległy od wszystkich czterech miast Stannary, rozrzuconych na obrzeżach tych wrzosowisk, nie mając pojęcia o tym, że w ten sposób wybiera jedno z najbardziej odludnych i przerażających miejsc w całej Brytanii. Dlatego zwyczajowo obrady przenosi się do ciepłego i wygodnego Tavistocku, zakładając, że nasz dawny monarcha nie życzyłby swoim podwładnym prowadzenia dysput w takiej okolicy. Ja jednak mam o Jego Wysokości wyższe mniemanie i śmiem twierdzić, iż będąc z natury podejrzliwym wobec przeróżnych zgromadzeń, chciał, aby jego poddani spędzali czas na wytapianiu metalu, nie zaś na niekończących się dyskusjach, albo nawet, kto wie, formowaniu klik i koterii. Wybrał więc dla nas takie miejsce spotkań, które gwarantuje skrócenie obrad do minimum. Dlatego wydaje mi się, że powinniśmy tu zostać i skorzystać z królewskiej roztropności. Hutnictwo cyny i miedzi przeżywa trudny okres, kopalnie są pozatapiane, a my, jeżeli chcemy zarabiać, musimy sami rozkręcić interes. O tym właśnie zamierzałem mówić i już przechodzę do rzeczy. Moim dziadkiem był John Comstock, hrabia Epsom, potomek tego odgałęzienia naszego starożytnego rodu, które znane jest pod pospolitym mianem Srebrnych Comstocków. Jak wiecie, John Comstock zbankrutował. Jego syn, a mój ojciec, Charles, też nie miał szczęścia. Ba, po obaleniu króla Jakuba musiał wręcz zrzec się tytułu i udać na wygnanie do Ameryki. Nie ma sensu zaprzeczać faktom; tak było. Ale nawet ci z was, którzy podejrzewają, że jesteśmy jakobitami (co nie jest prawdą), nazywają nas zdeklarowanymi torysami (co jest prawdą) i twierdzą, że królowa Anna nadała mi tytuł hrabiowski tylko po to, żeby zapełnić Izbę Lordów torysami i przy ich pomocy wygrać walkę o wpływy z księciem Marlborough (co może być prawdą) – nawet ci, którzy mają o mnie i moim rodzie jak najgorsze (choć z gruntu fałszywe) mniemanie, musieli słyszeć o Towarzystwie Królewskim. Jeżeli – jak przystało na rozumnych dżentelmenów – cenicie jego dokonania, nie będziecie mi chyba mieli za złe, że przypomnę w tym miejscu związki mojego dziadka z tą zacną instytucją. John Comstock, choć z natury konserwatywny, był także prawdziwym naturalistą, otwartym na wszelkie nowe idee. To on pierwszy zaczął produkować w Anglii proch strzelniczy; został również pierwszym przewodniczącym Towarzystwa Królewskiego. W Roku Zarazy wspomógł członków Towarzystwa, udzielając im schronienia w swojej rodowej posiadłości w Epsom, gdzie świętej pamięci John Wilkins i nieodżałowany Robert Hooke dokonali odkryć zbyt wielu, by je tu wyliczać, a towarzyszył im człowiek, który dziś stoi po mojej prawicy: doktor Daniel Waterhouse, wykładowca w Kolegium Trójcy Świętej w Cambridge, członek Towarzystwa Królewskiego, kanclerz Instytutu Sztuk Technicznych Kolonii Zatoki Massachusetts. Doktor Waterhouse właśnie wrócił zza oceanu z zamiarem udania się do Londynu i spotkania z sir Isaakiem Newtonem...

Wzmianka o Danielu wywołała skromne poruszenie, które przebiegło przez skostniały, zirytowany tłumek jak zmarszczka po powierzchni wody, za to nazwisko Newtona spotkało się z bardzo ożywioną reakcją. Daniel domyślał się, że jej powodem tylko w niewielkim stopniu jest wynalezienie przez Newtona rachunku różniczkowego, w znacznie większym zaś fakt, że kieruje królewską mennicą. Dalsze słowa Williama Comstocka, hrabiego Lostwithiel, potwierdziły jego przypuszczenia.

– Srebrne monety od lat już nie goszczą na angielskich targowiskach. Te, które bije się w mennicy, natychmiast trafiają do tygli złotników, którzy po przetopieniu wysyłają srebro na wschód. Dziś obowiązującą w Anglii walutą są złote gwinee, ale zwykłych ludzi nie stać na rozliczenia w złocie. Potrzebne są drobne monety. Czy będą bite z miedzi? A może z cyny?

– Z miedzi! – rozległo się kilka głosów, które jednak zaraz utonęły w tłumnym: – Z cyny! Z cyny!

– Spokojnie, spokojnie! To i tak bez znaczenia, bo nasze kopalnie nie dostarczą ani jednego, ani drugiego. Gdyby było inaczej, nie mielibyśmy o czym tu rozprawiać. Przenieślibyśmy się „Pod saraceński łeb”, aby podczas spotkania nie marznąć i nie przymierać głodem. Ponieważ jednak nasze kopalnie są zatopione, miedź albo cyna na nowe angielskie monety zostanie sprowadzona z zagranicy. Nie będzie to naszym zmartwieniem i nic na tym nie zarobimy. Obrady naszego czcigodnego zgromadzenia pozostaną ciekawostką dla historyków. Dlaczego więc spotykamy się tu, na smaganym lodowatą wichurą wrzosowisku? Otóż, drodzy panowie, rzecz w tym, że sytuacja zmieniłaby się diametralnie, gdybyśmy zdołali osuszyć nasze sztolnie. Wiem, co powiecie: próbowaliśmy pomp ręcznych, a także napędzanych przez konie, koła wodne i wiatraki; wszystko na próżno. Nie muszę być górnikiem, aby rozumieć wasze zastrzeżenia. Jest zresztą ze mną ktoś, kto rozumie je jeszcze lepiej niż ja. Mężczyzna stojący po mojej lewej stronie to pan Thomas Newcomen z Dartmouth, który, jako człowiek z natury skromny, mówi o sobie, że jest zwykłym kowalem. Ci spośród was, którzy kupują od niego narzędzia górnicze, znają go z tej właśnie strony. Ja jednak widziałem go przy pracy nad cudownymi mechanizmami, które tak się mają do górniczego oskarda, jak koncerty Herr Haendla do poskrzypywania zardzewiałych kół. Dlatego tytułuję pana Newcomena inżynierem. Zdaję sobie sprawę, że ci, którzy widzieli maszynę pana Savery’ego, mają niskie mniemanie o urządzeniach mających podnosić wodę za pomocą ognia. Tymczasem machina pana Newcomena, mimo że kwalifikuje się do tego samego patentu co przyrząd pana Savery’ego, działa na zupełnie innej zasadzie, czego najlepszym dowodem jest fakt, że naprawdę działa. Ale doktor Waterhouse pociąga mnie tu dyskretnie za rękaw... Nie mogę dłużej zwlekać. Oddaję mu głos.

Daniel zdumiał się niepomiernie, ale, o dziwo, zdołał coś powiedzieć:

– W Roku Zarazy wykładałem filozofię naturalną ojcu hrabiego Lostwithiel, młodemu Charlesowi Comstockowi. Całymi godzinami obserwowaliśmy sprężanie i rozrzedzanie gazu w urządzeniach obmyślonych przez pana Boyle’a i udoskonalonych później przez pana Hooke’a. Młody Charles wziął sobie te lekcje do serca i czterdzieści lat później na farmie w Connecticut przekazał tę wiedzę młodemu Willowi. Z przyjemnością ich tam odwiedzałem i patrzyłem, jak mój dawny uczeń naucza innych, a czynił to tak znakomicie, że żaden z szacownych członków Towarzystwa Królewskiego nie mógłby ani nic dodać do jego wykładów, ani wytknąć mu żadnego uchybienia. Will świetnie przyswoił sobie ojcowskie nauki. Los rzucił go do Anglii, Opatrzność dała mu piękną Devonkę za żonę, królowa nadała mu tytuł hrabiowski, ale to chyba Fortuna, tak mi się przynajmniej wydaje, postawiła na jego drodze inżyniera, pana Newcomena. W machinie skonstruowanej przez pana Newcomena w Lostwithiel zakiełkowało ziarno posiane w Epsom podczas Zarazy, w najciemniejszej dla Anglii godzinie. Zakiełkowało i wyrosło w piękne drzewo, którego gałęzie uginają się dziś pod ciężarem niedojrzałych jeszcze owoców. Jeżeli chcecie ich skosztować, proszę bardzo: wystarczy, że podlejecie drzewo, a wkrótce piękne jabłka spadną wam prosto do rąk.

Z tych słów większość dżentelmenów wywnioskowała, że za chwilę zostaną poproszeni o datek – czy też, jak to w owych czasach nazywano, inwestycję. Gdyby nie postępujące wychłodzenie i dokuczliwe odparzenia od siodła, ich reakcja byłaby zapewne bardziej entuzjastyczna, ale Will Comstock i tak umiał przykuć ich uwagę.

– Teraz chyba stało się jasne, dlaczego nie chciałem przenosić obrad do gospody. Chcielibyśmy ustalać ceny kruszcu i nadzorować bicie monet z cyny. Ponieważ dawni mieszkańcy tych ziem byli pod pewnymi względami wyłączeni spod jurysdykcji prawa zwyczajowego i uprawnieni do niepłacenia niektórych podatków, Zgromadzenie zbierało się, by oddalać i kontestować przepisy obowiązujące poza tym w całej Anglii. Bez kapitału machina pana Newcomena będzie tylko ciekawostką, która opróżnia staw przed moim domem, kopalnie pozostaną zalane, nie wydobędziemy z nich ani odrobiny miedzi i cyny, a nasze Zgromadzenie straci rację bytu, ponieważ nie będzie mogło prowadzić żadnych interesów. Jeśli jednak wy, szlachetni mieszkańcy Devonu, okażecie nam zainteresowanie, czyli, mówiąc wprost, nabędziecie udziały w spółce akcyjnej znanej jako Właściciele Maszyny Dźwigającej Wodę za Pomocą Ognia, beznadziejna sytuacja, jaką tu opisałem, zmieni się raz na zawsze. Sfinansujecie rewolucję, a nasze Zgromadzenie w obliczu natłoku obowiązków nie będzie miało innego wyjścia, jak przenieść się do tej wesołej gospody przy trakcie. Tam zaś pierwsze dwie kolejki będzie stawiał wasz pokorny i uniżony sługa.

„Pod saraceńskim łbem”

Wieczorem tego samego dnia

– Teraz dla niektórych wigów będziesz torysem – ostrzegł go Will. – I celem najjadowitszych ataków Partii Złej Woli.

– Dla mnie to nie nowina. To samo przeżyłem podczas Zarazy, kiedy opuściłem rodzinny dom przy Holborn i udałem się szukać schronienia w Epsom – odparł znużonym tonem Daniel. – Albo kiedy zostałem dworzaninem króla Jakuba... Między innymi pod wpływem nacisków ze strony twojego ojca. Zawsze tak to wychodzi, kiedy zadaję się z Comstockami...

– Ze Srebrnymi Comstockami – podkreślił Will. – Albo z Cynowym Comstockiem, jak zaczęto mnie nazywać w parlamencie.

– Ale bycie torysem ma swoje zalety – przyznał Daniel. – Pan Threader był tak uprzejmy, że zaproponował, że podwiezie mnie do Londynu, dokąd wybiera się w interesach. Jutro wyruszamy.

Hrabia skrzywił się.

– A pan z wdzięcznością przyjął jego propozycję, tak?

– Nie widziałem powodu, żeby mu odmawiać.

– Powinien pan zatem wiedzieć, że i wśród torysów są różne frakcje, partie w partii...

– Takie jak Partia Złej Woli?

– Takie jak Partia Złej Woli. Z tym że w obrębie macierzystej partii jest jak w rodzinie: zła wola przejawia się na różne dziwne, często bardzo groźne sposoby. Jak pan wie, doktorze Waterhouse, jestem trzecim synem mojego ojca. Przez znaczną część życia obrywałem od starszych i z wiekiem zupełnie straciłem do tego zamiłowanie. Nie chciałem być torysowskim lordem, bo wiedziałem, że skończy się to tak samo...

Will oderwał wzrok od Daniela i przez chwilę błądził nim po sali, aż wypatrzył pana Threadera, który, stojąc w rogu pomieszczenia, przysłuchiwał się rozmowie kilku mężczyzn. Sam nie brał w niej udziału, tylko słuchał i notował.

– Ale nie odmówiłem królowej – ciągnął Will. – Ponieważ była, i nadal jest, moją królową. Od tamtej pory nieraz zbierałem cięgi, zarówno od wigów, jak i od jakobitów wśród torysów, ale dwieście mil kiepskiej drogi łączącej Dartmoor z Londynem trochę łagodzi ich siłę. Na razie też korzysta pan z tego kojącego efektu. Kiedy jednak wsiądzie pan do powozu pana Threadera i mil zacznie ubywać...

– Rozumiem – powiedział Daniel. – Te ciosy nie wyrządzą mi jednak krzywdy, ponieważ od dzieciństwa towarzyszy mi, choć niektórzy powiedzieliby raczej, że mnie prześladuje, długi korowód cudownych wydarzeń. To tłumaczy, jakim sposobem dożyłem tak podeszłego wieku, i chyba wyjaśnia, dlaczego zostałem wybrany do tego zadania: albo chronią mnie aniołowie, albo mój czas na tej planecie dobiega końca. Tak czy inaczej, muszę jechać do Londynu.

[2] Stannary – rejon złóż i kopalń cyny w południowo-zachodniej Anglii (przyp. tłum.).

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Ustrój świata

Подняться наверх