Читать книгу Oswajanie świata - Nicolas Bouvier - Страница 6
ОглавлениеZapach melona
Belgrad
Wybiła północ, gdy zatrzymałem samochód przed kawiarnią „Majestic”. Na jeszcze ciepłej ulicy panowała przyjemna cisza. Przez szydełkowe firanki obserwowałem Thierry’ego siedzącego w środku. Narysował na obrusie dynię naturalnej wielkości, którą dla zabicia czasu wypełniał maleńkimi pesteczkami. Fryzjer w Travniku pewnie go za często nie widywał. Z kosmykami włosów opadającymi na uszy i błękitnymi oczkami wyglądał jak swawolny i znużony młody rekin.
Długo stałem z nosem przyklejonym do szyby, zanim podszedłem do jego stolika. Trąciliśmy się kieliszkami. Ja byłem szczęśliwy, że ten dawny projekt nabiera kształtu, on zaś – że do niego dołączyłem. Trudno mu się było wyrwać. Uprawiał bez treningu zbyt długie marsze i padał ze zmęczenia. Przemierzając z poocieranymi stopami i spoconym czołem te wsie zaludnione przez chłopów mówiących niezrozumiałym językiem, przeżywał głębokie rozterki. To przedsięwzięcie wydawało mu się niedorzeczne. Głupio romantyczne. W Słowenii pewien karczmarz, zauważywszy jego markotną minę i zbyt ciężki plecak, bynajmniej go nie pocieszył, mówiąc uprzejmie: Ich bin nicht verrückt, Meister, ICH bleibe zu Hause.
Następny miesiąc spędzony w Bośni na rysowaniu przywrócił mu dobre samopoczucie. Kiedy wylądował w Belgradzie ze szkicami pod pachą, malarze z ULUS-u[1] przyjęli go jak brata i wyszukali mu na przedmieściu pustą pracownię, gdzie będziemy mogli obaj zamieszkać.
Wsiedliśmy do samochodu. To było daleko za miastem. Przekroczywszy most na Sawie, należało jechać koleinami, które biegły wzdłuż brzegu aż do działki porośniętej ostami, na której wznosiło się parę odrapanych pawilonów. Thierry kazał mi się zatrzymać przed największym. W milczeniu zataszczyliśmy bagaż na ciemną klatkę schodową. W nos uderzał zapach terpentyny i kurzu. Tu i ówdzie przez uchylone drzwi dobiegało potężne chrapanie i niosło się echem po korytarzu. Thierry jak metodyczny kloszard rozgościł się pośrodku ogromnego i pustego pokoju, na kawałku zamiecionej podłogi, w bezpiecznej odległości od potłuczonych szyb. Podniszczony materac, przybory malarskie, lampa naftowa, a obok prymusa, na liściu klonowym – arbuz i kozi ser. Na rozciągniętym sznurku wisiało świeże pranie. Wszystko było skromne, ale tak naturalne, że miałem wrażenie, jakby czekał tam na mnie od lat.
Zrzuciłem plecak na podłogę i w ubraniu położyłem się spać. Cykuta i baldaszki podchodziły aż do okien, otwartych na letnie niebo. Gwiazdy błyszczały niesamowicie.
Leniuchowanie w nowym otoczeniu to najbardziej absorbujące zajęcie.
Między dużym łukiem mostu na Sawie a jej ujściem do Dunaju przedmieście pyliło się w letnim skwarze. Swoją nazwę: Sajmiszte (targowisko), zawdzięczało pozostałościom wystawy rolniczej przekształconej przez nazistów w obóz koncentracyjny. Przez cztery lata marli tam setkami Żydzi, partyzanci i Cyganie. Gdy zapanował pokój, władze miejskie pobieżnie otynkowały te ponure budynki i przeznaczyły je dla artystów na stypendiach państwowych.
Nasz – wypaczone drzwi, wybite szyby, zepsuta spłuczka – liczył pięć pracowni zamieszkanych zarówno przez skrajną nędzę, jak przez nadzianą cyganerię. Najubożsi z lokatorów, ci z pierwszego piętra, spotykali się codziennie rano, z pędzlem w dłoni, przy umywalce na korytarzu, gdzie dołączał do nich dozorca – inwalida wojenny w kaszkiecie przyrośniętym do czaszki – któremu trzeba było naciągać skórę na brodzie, podczas gdy on swą jedyną ręką przesuwał po niej ostrożnie brzytwą. Był to człowiek chorowity, nieufny, który nie miał nic innego do roboty poza pilnowaniem dziewczęcia w wieku, gdy łatwo zejść na złą drogę, i zbieraniem w ubikacjach – tureckich klozetach, w których przed kucnięciem trzeba opróżnić kieszenie – różnych drobiazgów: chusteczek do nosa, zapalniczek, wiecznych piór, które pogubili roztargnieni użytkownicy. Milovan, krytyk literacki, Anastazy, ceramik, i Vlada, malarz ludowy, zajmowali pracownie na parterze. Zawsze gotowi nam pomóc, służyć za tłumaczy, pożyczyć maszynę do pisania, odłamek lustra, garść gruboziarnistej soli albo – gdy sprzedali akwarelę lub artykuł – zaprosić wszystkich domowników na gwarną ucztę: białe wino, papryka, ser, po której następowała zbiorowa sjesta na gołej i nasłonecznionej podłodze. A przecież Bóg jeden wie, że żyli w niedostatku, lecz mroczne lata okupacji i wojny domowej nauczyły ich cenić drobne przyjemności, toteż Sajmiszte, w braku wygód, odznaczało się swojską serdecznością. Była tu dżungla maków, chabrów, chwastów, które pięły się po tych niszczejących budynkach i pogrążały w zielonej ciszy magazyny żywności oraz prowizoryczne obozowiska, które wyrosły wokół. W pawilonie sąsiadującym z naszym mieszkał rzeźbiarz. Z niechlujnym zarostem, młotkami zatkniętymi za pas jak kolty, spał na sienniku u stóp posągu, który właśnie wykańczał: partyzanta z obnażonym torsem i pięścią zaciśniętą na karabinie maszynowym. To był najbogatszy człowiek w okolicy. Czasy mu sprzyjały: pomniki poległych, gwiazdy z czerwonego granitu, wizerunki partyzantów zmagających się z wiatrem o prędkości dwustu kilometrów na godzinę – zamówień miał przynajmniej na cztery lata. Taka była naturalna kolej rzeczy; rewolucje wykluwają się w tajnych komitetach, po czym powszednieją, kostnieją i szybko stają się własnością rzeźbiarzy. W kraju takim jak Serbia, gdzie wciąż wybuchały powstania i toczyły się walki, rozporządzają oni już szerokim repertuarem heroicznym – spienione konie, obnażone szable, komitadżi – do którego wystarczy sięgnąć. Ale tym razem sprawa była trudniejsza. Wyzwoliciele zmienili styl, zeszli z rumaków i stali ostrzyżeni, zatroskani, odpychający, a łyżeczka konfitur, którymi rzeźbiarz częstował nas, zgodnie z serbskim zwyczajem, gdy się go odwiedzało, sugerowała świat łagodniejszy i mniej wojowniczy.
Na drugim krańcu dzikiego terenu lodziarnia z przylegającym do niej szynkiem służyła za skrzynkę pocztową i miejsce spotkań tych, którzy żyli tutaj, między niebem a zaroślami wśród swoich kur i kociołków. Chodziło się tam po ciężkie ziemiste bloki gruboziarnistego lodu i sorbety z koziego mleka, których kwaskowaty smaczek pozostawał w ustach aż do wieczora. Knajpka miała tylko dwa stoliki. Szmaciarze z okolicy – starcy z czerwonymi rozbieganymi oczami, którzy węsząc pospołu za śmieciami, przybrali wygląd łasic, wychowanych w jednym worku – obsiadali je w najgorętszych godzinach, aby przy nich spać lub sortować swoje żniwo.
Za lodziarnią ciągnęła się posesja ukraińskiego handlarza starzyzną, który mieszkał w schludnej budce pośród swoich skarbów; człowiek ten, cieszący się poważaniem, w nieodłącznej czapce z uszami, miał jedną górę butów nienadających się do użytku, drugą – przepalonych lub pękniętych żarówek, i prowadził swój biznes z rozmachem. Stos dziurawych baniek i przebitych dętek uzupełniał jego zasoby. Najbardziej zadziwiająca była liczba klientów, którzy opuszczali jego składzik z „zakupami” pod pachą. Gdy się przekroczy pewien próg ubóstwa, nie ma rzeczy, która by się nie nadawała do handlu. W Sajmiszte j e d e n but – nawet dziurawy – mógł stanowić dobry interes, toteż na górę Ukraińca często wspinali się bosonodzy, sondując ją błyszczącymi spojrzeniami.
W kierunku zachodnim, przy drodze do Zemunu, ponad morzem ostów sterczały fundamenty miasteczka satelickiego stolicy, które rząd postanowił zbudować, wbrew opiniom geologów, na źle wydrenowanym gruncie. Ale władza – choćby i cesarska – nic nie poradzi na gąbczasty teren i Nowy Belgrad zamiast wychodzić z ziemi, uparcie się w niej pogrążał. Opuszczony przed dwoma laty, wznosił między prawdziwą wsią a nami swoje ramy okienne i powyginane belki, na których posiadywały sowy. To była granica.
O piątej rano sierpniowe słońce wypalało nam powieki i szliśmy się kąpać w Sawie po drugiej stronie mostu w Sajmiszte. Miękki piasek pod stopami, kilka krów w olszynie, dziewczynka w chusteczce, pasąca stadko gąsiąt, a w leju po bombie śpiący żebrak, przykryty gazetami. Z nastaniem dnia przychodzili tam prać bieliznę marynarze z barek i ludzie z dzielnicy. I tak w doborowym towarzystwie szorowaliśmy nasze koszule, przykucnięci w gliniastej wodzie, a wzdłuż całego brzegu, naprzeciw uśpionego miasta, odbywało się gremialne wyżymanie, szły w ruch szczotki i rozbrzmiewały tęskne piosenki, podczas gdy wielkie ławice piany spływały z wodą ku Bułgarii.
W lecie Belgrad budzi się wcześnie, o szóstej godzinie miejska polewaczka wymiata mierzwę końską pozostawioną przez wozy z warzywami i trzaskają okiennice w sklepikach, o siódmej wszystkie bistra są już zatłoczone. Wystawa otwierała się o ósmej. Co drugi dzień doglądałem jej, podczas gdy Thierry ścigał po domach opornych nabywców lub rysował na mieście. Wstęp za dwadzieścia dinarów dla tych, co je mieli. Kasa zawierała jedynie garść monet i, zapomniane przez ostatniego wystawcę, Variétés V Valéry’ego, którego wyszukany styl nabierał tutaj posmaku egzotycznego, potęgującego przyjemność lektury. Pod pulpitem połowa arbuza i flaszka wina czekały na przyjaciół z ULUS-u, którzy przychodzili późnym popołudniem i proponowali nurkowanie w Sawie lub przetłumaczenie jakiejś recenzyjki zamieszczonej w wieczornej gazecie.
– ...Pan Verrrnettt... z pewnością dobrze podpatrzył nasze wioski, a jego szkice są zabawne... ale on sam jest zbyt uszczypliwy i brakuje mu jeszcze... brakuje mu jeszcze, jak to powiedzieć? – zastanawiał się tłumacz, pstrykając palcami – ...ach! już mam: powagi!
Prawda jest taka, że powaga to najbardziej pokupny towar demokracji ludowych. Mieli go w nadmiarze dziennikarze z prasy komunistycznej, którzy zjawiali się wcześnie rano, aby wysmażyć jakiś artykuł. Byli to młodzi ważniacy w skrzypiących butach, ukształtowani przeważnie w titowskiej partyzantce i czerpiący ze swej świeżo uzyskanej rangi całkiem uzasadnioną satysfakcję, która jednak czyniła ich nieco aroganckimi, a zarazem niezdecydowanymi. Przechodzili od rysunku do rysunku, marszcząc czoło: surowi, lecz zakłopotani cenzorzy, bo skąd się dowiedzieć, czy ironia jest wsteczna, czy postępowa?
Między godziną jedenastą a południem plakat na drzwiach – żółte słońce na niebieskim tle – przyciągał całą dzieciarnię z alei Terazije, wracającą ze szkoły. Nawet wystawa smakowitych kanapek nie cieszyłaby się większym powodzeniem: roześmiane szczerbate dziewczynki skakały na jednej nodze pod ścianami, umorusane Cyganiątka stroiły miny, ścigały się z jednej sali do drugiej i zostawiały na wypastowanym parkiecie ślady maleńkich bosych stópek.
Od piątej do szóstej, w porze zmniejszonego ruchu, nawiedzało nas kilka duchów z zamożnych dzielnic. Żałosnych i łagodnych ludzi „z urodzeniem”, których swobodna francuszczyzna i tchnące uprzejmością twarze zdradzały pochodzenie mieszczańskie: byli to starcy o trzęsących się wąsach, dźwigający ogromne torby, i matrony w tenisówkach, opalone jak chłopki, które przyciągały krzesło pod kasę, energicznie podawały nam dłoń i sondowały nas ostrożnie, aby znaleźć oddźwięk na swoje melancholijne wspominki. Wielu z nich, którzy wrócili po amnestii z października 1951 r., zajmowało najmniejszy pokój w swoim dawnym mieszkaniu i wykonywało najbardziej nieoczekiwane zajęcia. Pewien stary adwokat meloman przepisywał partytury dla orkiestry jazzowej, niegdysiejsza salonowa muza pedałowała o brzasku do odległych koszar, by uczyć tam solfeżu lub angielskiego. Rzucali tylko na ścianę roztargnione spojrzenia, ale zbyt samotni, by od razu odejść, i zbyt dumni, by się do tego przyznać, wygłaszali – byle doczekać do zamknięcia – wyczerpujące monologi o grobowcu króla Aleksandra lub o opuszczonych klasztorach Macedonii, które my, „mogący zrozumieć”, powinniśmy koniecznie zobaczyć. I siedzieli tam namolni, znużeni, konfidencjonalni, nie szczędząc rad. Ale nie mieli już do tego serca. Łatwiej z siebie wykrzesać odwagę niż zapał.
Gdy zapadał zmierzch, przez wystawę przeciągała cała ulica. Belgradczycy mieli za mało rozrywek, by jakąkolwiek pominąć. Życie było jeszcze na tyle skromne, że każdy odczuwał głód wszystkiego, a ten apetyt przyczyniał się do wielu odkryć. Teologowie chodzili na wyścigi motocyklowe, chłopi – po całym dniu zakupów na ulicy Marszałka Tity – przychodzili tu odkrywać akwarele. Zostawiali przy drzwiach worek nawozu, nową uździenicę, nóż ogrodniczy o natłuszczonym ostrzu, łypali badawczo na bilety i wyciągali pieniądze zza pasa albo z furażerki. Następnie sadzili od rysunku do rysunku wielkimi krokami, z rękami splecionymi na plecach, i przypatrywali się uważnie, aby mieć świadomość, że nie wyrzucili w błoto swoich dinarów. Ich oko, przywykłe do zamazanych zdjęć z „Gazety Mostarskiej” lub „Cetinjskiego Echa”, miało trudności z uchwyceniem od razu tego linearnego szkicu. Gdy jakiś znajomy szczegół – indyk, minaret, kierownica roweru – pozwalał im zorientować się w temacie, wybuchali śmiechem lub zaczynali mówić do siebie, wyciągając szyję, aby się przekonać, czy rozpoznają swoją stację kolejową, miejscowego garbusa, swoją rzekę. Przed rozmamłaną postacią sprawdzali, czy mają zapięty rozporek. Podobało mi się, że tak odnoszą rzeczy do siebie, powolnie, cierpliwie je zgłębiają, doceniając wkład pracy. Zazwyczaj zostawali do ostatniej chwili, swobodni w swych obszernych spodniach i rozsiewający wiejską woń, następnie grzecznie przechodzili do kasy, by uścisnąć dłoń artyście lub skręcić mu papierosa, którego sklejali szerokim pociągnięciem języka. O siódmej wpadał po nowiny prezes ULUS-u, Prvan. Nie, nabywcy państwowi, którzy stanowili jego główną klientelę, jeszcze się nie namyślili.
– No cóż – mówił – jutro przyprzemy ich do muru – i zabierał nas do swojej matki na placek ze szpinakiem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki