Читать книгу Chłopaki Anansiego - Нил Гейман - Страница 7
Rozdział 1
traktujący głównie o imionach i więzach rodzinnych
ОглавлениеJak niemal wszystko, także i ta historia zaczyna się od pieśni.
Ostatecznie na początku było słowo, a słowu towarzyszyła melodia. W ten sposób powstał świat, otchłań została podzielona, a potem pojawiły się ziemia i gwiazdy, i sny, i pomniejsi bogowie, i zwierzęta.
Zostali wyśpiewani.
Wielkie zwierzęta zostały wyśpiewane, gdy Śpiewak skończył tworzyć planety, wzgórza, drzewa, oceany i mniejsze zwierzęta. Potem wyśpiewał urwiska stanowiące granice istnienia, tereny łowieckie i ciemność.
Pieśni trwają, żyją. Odpowiednia piosenka może uczynić z cesarza pośmiewisko i powalić całe dynastie. Pieśń może trwać długo po tym, jak wydarzenia i ludzie, którzy w niej występują, zamienią się w proch i sny, i odejdą. Oto potęga pieśni.
Istnieją też inne możliwości wykorzystywania pieśni – nie tylko tworzenie światów i przekształcanie tego, co istnieje. Na przykład ojciec Grubego Charliego Nancy używał ich po prostu do tego, by dobrze się zabawić.
Nim ojciec Grubego Charliego zjawił się w barze, barman uważał trwający wieczór karaoke za niewypał. Potem jednak do sali wmaszerował nonszalanckim krokiem drobny staruszek. Minął stół otoczony wianuszkiem kilku blondynek o świeżo spieczonych policzkach i uśmiechach turystek, tuż obok niewielkiej, zaimprowizowanej sceny w narożniku. Pozdrowił je, uchylając kapelusza, nosił bowiem kapelusz, nieskazitelnie czystą zieloną fedorę, a także cytrynowożółte rękawiczki. Podszedł do ich stołu. Zachichotały.
– Dobrze się bawicie, moje panie? – spytał.
Wciąż chichocząc, odparły, że bawią się świetnie, bardzo dziękują i że spędzają tu wakacje. On na to, że będzie jeszcze lepiej, same zobaczą.
Był starszy od nich, znacznie starszy, ale stanowił uosobienie uroku, jak ktoś żywcem wzięty z dawno minionych czasów, gdy wciąż przykładano wagę do dobrych manier i uprzejmych gestów. Barman odprężył się – obecność kogoś takiego w barze zapowiadała świetny wieczór.
Zaczęło się karaoke. I tańce. Staruszek wszedł na zaimprowizowaną scenę, by zaśpiewać, i to nie raz, lecz dwukrotnie. Miał piękny głos i czarujący uśmiech, a także stopy, które poruszały się w tańcu jak błyskawice. Podczas pierwszego występu zaśpiewał What’s New Pussycat. Podczas drugiego zrujnował życie Grubemu Charliemu.
* * *
Gruby Charlie był gruby zaledwie kilka lat, od czasów tuż przed dziesiątymi urodzinami – kiedy jego matka oznajmiła całemu światu, że jeśli istnieje coś, czego ma absolutnie dosyć (i gdyby dżentelmen, o którym mowa, miał ochotę zaprotestować, to może wsadzić sobie argumenty sam wie gdzie), to małżeństwa ze starym capem, którego na swoje nieszczęście poślubiła, i zamierza rankiem wyjechać gdzieś bardzo daleko, a on niech się nie waży jechać za nią – do dnia, gdy jako czternastolatek urósł nieco i zaczął więcej ćwiczyć. Nie był gruby – prawdę mówiąc, nie był nawet pulchny – jedynie lekko zaokrąglony, lecz przezwisko Gruby Charlie przylgnęło do niego niczym guma do żucia do podeszwy tenisówki. Przedstawiał się jako Charles, a po dwudziestce Chaz, albo na piśmie jako C. Nancy. Nic to jednak nie dawało. Wkrótce przydomek pojawiał się znikąd, przenikał do nowej części jego życia, jak karaluchy przeciskające się przez szczeliny do świata za lodówką w nowej kuchni. Czy mu się to podobało, czy nie – a zdecydowanie mu się nie podobało – znów stawał się Grubym Charliem.
Gruby Charlie wiedział zupełnie irracjonalnie, że działo się tak, bo przydomkiem obdarzył go ojciec. A kiedy jego ojciec coś nazwał, to już na dobre. Imię przyczepiało się na zawsze.
Weźmy na przykład psa, który mieszkał w domu po drugiej stronie ulicy w miasteczku na Florydzie, gdzie dorastał Gruby Charlie. Był to kasztanoworudy bokser, długonogi, spiczastouchy, z pyskiem wyglądającym, jakby za czasów szczenięcych zwierzak w pełnym rozpędzie zderzył się z murem. Unosił wysoko głowę i kikut ogona. Był bez wątpienia arystokratą wśród zwierząt, uczestniczył w wystawach, posiadał rozetki najlepszego z rasy, najlepszego z klasy, a nawet jedną z napisem Najlepszy Okaz Wystawy. Szczycił się mianem Campbell’s Macinrory Arbuthnot Siódmy, a jego właściciele nazywali go pieszczotliwie Kai. Trwało to do dnia, w którym ojciec Grubego Charliego, siedzący na starej huśtawce na werandzie i sączący piwo, zauważył psa krążącego po podwórku u sąsiadów, na smyczy sięgającej od palmy do słupka ogrodzenia.
– Co za śmieszny, głupkowaty pies – rzekł ojciec Grubego Charliego. – Taki fajtłapa, jak przyjaciel Kaczora Donalda. Cześć, głuptasie.
I w psie, będącym niegdyś Najlepszym na Wystawie, coś się zmieniło. Grubemu Charliemu wydało się, że spojrzał na niego oczami ojca, i niech go diabli, jeśli pies istotnie nie wyglądał głupkowato. Poczciwy fajtłapa.
Wkrótce przezwisko rozeszło się po całej ulicy. Właściciele Campbell’s Macinrory Arbuthnota Siódmego walczyli z nim, ale równie dobrze mogli kłócić się z huraganem. Zupełnie obcy ludzie głaskali niegdyś dumnego boksera po głowie, mówiąc: „Cześć, głuptasku. Jak się miewasz, chłopcze?”. Wkrótce potem właściciele przestali wystawiać psa. Nie mieli serca. „Sympatyczny głuptas”, mówili sędziowie.
Przezwiska, jakie nadawał ojciec Grubego Charliego, przyczepiały się na zawsze. Po prostu.
I nie była to najgorsza rzecz, jeśli chodzi o jego ojca.
W czasach, gdy Gruby Charlie dorastał, działo się wiele rzeczy, które mogły kandydować do miana najgorszej wady ojca: jego niespokojne oko i równie niespokojne palce, przynajmniej wedle młodych dam mieszkających w okolicy, skarżących się matce Grubego Charliego, co nieodmiennie prowadziło do awantur; małe, czarne cygara, nazywane przez niego cygaretkami, których woń przenikała wszystko, czego dotknął; upodobanie do szczególnego połączenia szurania nogami i stepowania (Gruby Charlie podejrzewał, że ta forma tańca była modna najwyżej przez pół godziny w Harlemie lat dwudziestych); absolutna i niezłomna ignorancja dotycząca spraw międzynarodowych, połączona z głębokim przekonaniem, iż sitcomy stanowią półgodzinne obrazy prawdziwego życia i zmagań autentycznych żyjących ludzi. Każda z tych cech w opinii Grubego Charliego nie była jeszcze najgorsza, choć wszystkie przyczyniały się do największego problemu.
Najgorszą wadą ojca Grubego Charliego było to, że Charlie się za niego wstydził.
Oczywiście każdy wstydzi się za swych rodziców, to naturalne. Rodzice samym swym istnieniem budzą wstyd u dzieci, które z kolei naturalnym porządkiem rzeczy w pewnym wieku wzdrygają się z zakłopotania, wstydu i przerażenia za każdym razem, gdy któreś z rodziców odezwie się do nich na ulicy.
Rzecz jasna, ojciec Grubego Charliego wzniósł to na wyżyny sztuki i napawał się tym, tak jak napawał się dowcipami sytuacyjnymi, od najprostszych – Gruby Charlie nigdy nie zapomniał wieczoru, gdy pierwszy raz usiadł na łóżku i odkrył ukrytą w pościeli szarlotkę – aż po niewyobrażalnie skomplikowane.
– Na przykład? – spytała pewnego wieczoru Rosie, narzeczona Grubego Charliego.
Gruby Charlie, który zazwyczaj nie wspominał o swoim ojcu, próbował właśnie wyjaśnić jej nieudolnie, czemu uważa, że zaproszenie ojca na ich zbliżający się ślub stanowi wstrząsająco zły pomysł. Siedzieli w maleńkiej winiarni w południowym Londynie. Gruby Charlie od dawna myślał z sympatią o sześciu tysiącach kilometrów i Oceanie Atlantyckim, które oddzielały go od ojca.
– No cóż – zaczął Gruby Charlie, wspominając całą serię poniżających wydarzeń. Każde z nich sprawiało, że wzdragał się w duchu. W końcu wybrał jedno. – Kiedy w dzieciństwie zmieniałem szkołę, tato powtarzał mi wielokrotnie, jak sam, będąc dzieckiem, nie mógł się doczekać Dnia Prezydenckiego, ponieważ prawo głosi, że jeśli w Dzień Prezydencki dziecko przyjdzie do szkoły przebrane za swego ulubionego prezydenta, dostaje torbę cukierków.
– O, to bardzo przyjemne prawo – zauważyła Rosie. – Szkoda, że nie mamy czegoś takiego w Anglii.
Ona sama nigdy nie opuściła Anglii, jeśli nie liczyć wyjazdu klubowego na jakąś wyspę. Była niemal pewna, że leżała ona na Morzu Śródziemnym. Rosie miała ciepłe brązowe oczy i dobre serce, lecz geografia nie należała do jej mocnych stron.
– To nie jest miłe prawo – odparł Gruby Charlie. – W ogóle nie ma takiego prawa, po prostu je wymyślił. W większości stanów w Dzień Prezydencki nie ma zajęć w szkołach, a nawet w tych pozostałych nie istnieje tradycja przebierania się za ulubionych prezydentów. Dzieci przebrane za prezydentów nie dostają na mocy aktu Kongresu wielkich toreb cukierków, a twoja popularność w szkole i liceum nie opiera się wyłącznie na tym, którego prezydenta wybrałaś. Mówił, że przeciętne dzieciaki przebierają się za tych oczywistych, Lincolnów, Waszyngtonów i Jeffersonów, te zaś, które chcą zyskać popularność, wolą Johna Quincy Adamsa czy Warrena Gamaliela Hardinga, czy też kogoś podobnego. I nie wolno wcześniej z nikim o tym rozmawiać, bo to przynosi pecha. A raczej nie przynosi, tyle że on tak twierdził.
– Wszyscy się przebierają? Chłopcy i dziewczęta?
– O tak, chłopcy i dziewczęta. Przez kilka tygodni poprzedzających Dzień Prezydencki każdą wolną chwilę poświęcałem lekturze notek o prezydentach w Encyklopedii Świata, próbując wybrać właściwego.
– Ani przez chwilę nie podejrzewałeś, że cię nabiera?
Gruby Charlie pokręcił głową.
– Kiedy mój tato bierze cię na celownik, w ogóle nie myślisz o czymś takim. To najlepszy kłamca na świecie. Bardzo przekonujący.
Rosie pociągnęła łyk chardonnay.
– I za którego prezydenta się przebrałeś?
– Tafta. Był dwudziestym siódmym prezydentem. Włożyłem brązowy garnitur, który wynalazł gdzieś mój ojciec, podwinąłem nogawki, na brzuchu przywiązałem sobie poduszkę. Miałem też namalowane na twarzy wąsy. Tego dnia tato sam odprowadził mnie do szkoły. Wszedłem do środka z dumną miną. Pozostałe dzieci zaczęły krzyczeć, wytykać mnie palcami. W pewnym momencie zamknąłem się w toalecie i rozpłakałem. Nie pozwolili mi wrócić do domu i się przebrać. Spędziłem tak cały dzień. To było piekło.
– Trzeba było coś wymyślić – podsunęła Rosie. – Że po szkole wybierasz się na bal kostiumowy albo coś w tym stylu. Albo po prostu powiedzieć prawdę.
– Jasne – odparł ponurym tonem Gruby Charlie, powracając wspomnieniami do owego dnia.
– Co powiedział twój ojciec, gdy wróciłeś do domu?
– Ryknął śmiechem. Zaśmiewał się, chichotał i krztusił. Potem oznajmił, że może w dzisiejszych czasach nie przestrzega się już tradycji Dnia Prezydenckiego. Może zatem pójdziemy razem na plażę i poszukamy syren?
– Poszukacie... syren?
– Chadzaliśmy razem na plażę i wędrowaliśmy wzdłuż niej, a on zachowywał się nieprawdopodobnie krępująco – śpiewał i szurał nogami, odstawiał taniec piasku. Zaczepiał też mijanych ludzi. Ludzi, których nie znał, których nigdy wcześniej nie widział na oczy. A ja tego nie znosiłem. Tyle że on powtarzał mi, że w Atlantyku żyją syreny, i jeśli będę dostatecznie szybki i uważny, to jakąś zobaczę.
– O, tam – mówił. – Widziałeś? Taka gruba, ruda, z zielonym ogonem. A ja patrzyłem i patrzyłem, ale nigdy nie zobaczyłem ani jednej.
Pokręcił głową, potem wziął z miseczki garść orzechów i zaczął wrzucać je pojedynczo do ust, miażdżąc zębami, jakby każdy z nich był liczącą dwadzieścia lat poniżającą sytuacją, której nigdy nie zdoła wymazać z pamięci.
– No cóż – powiedziała wesoło Rosie. – Według mnie to brzmi uroczo. Niezły z niego typ. Musimy ściągnąć go na nasz ślub, będzie duszą towarzystwa.
To właśnie – jak wyjaśnił Gruby Charlie, gdy przełknął już orzech brazylijski, który nagle stanął mu w gardle – byłoby czymś najgorszym, co mogłoby się zdarzyć na przyjęciu weselnym. Absolutnie nie życzył sobie, by jego ojciec zjawił się tam i został duszą towarzystwa. Podkreślił, że ojciec wciąż jest bez wątpienia najbardziej kompromitującym człowiekiem na tym łez padole. Dodał, że on sam niezmiernie się cieszy z faktu, że nie widział starego capa od tak wielu lat, i że najlepszą decyzją, jaką podjęła w życiu jego matka, była ta o opuszczeniu ojca i przeprowadzce do Anglii, do jej ciotki Alanny. Wzmocnił swe argumenty, oznajmiając kategorycznym tonem, że niech go diabli, wszyscy diabli, a może nawet wszyscy przeklęci diabli, jeśli zaprosi swojego ojca.
– Najlepszą rzeczą w małżeństwie jest to – zakończył przemowę Gruby Charlie – że nie trzeba zapraszać taty na wesele.
I wówczas ujrzał wyraz twarzy Rosie i lodowaty błysk w zwykle ciepłych oczach. Natychmiast się poprawił, wyjaśniając pośpiesznie, że chodziło mu o drugą najlepszą rzecz. Było już jednak za późno.
– Będziesz musiał po prostu przywyknąć do tej myśli – oznajmiła Rosie. – Ostatecznie ślub to wspaniała okazja do tego, by odnowić więzy i zbudować mosty. Masz sposobność okazać mu, że nie żywisz urazy.
– Ależ ja żywię urazę – zaprotestował Gruby Charlie. – Mnóstwo urazy.
– Masz jego adres? – spytała Rosie. – Albo numer telefonu? Chyba powinieneś do niego zadzwonić, list jest zbyt bezosobowy. Przecież jego jedyny syn właśnie bierze ślub. Bo jesteś jedynym synem, prawda? Ma może e-mail?
– Tak. Jestem jego jedynym synem. Nie mam pojęcia, czy ma adres e-mail, pewnie nie – odparł Gruby Charlie.
List to niezły pomysł, pomyślał. Choćby dlatego, że może zaginąć po drodze.
– Ale musisz mieć jakiś adres albo numer telefonu.
– Nie mam – odparł szczerze Gruby Charlie. Może ojciec się wyprowadził. Mógł wyjechać z Florydy i przenieść się gdzieś, gdzie nie mają telefonów. I adresów.
– No to kto ma? – zapytała ostrym tonem Rosie.
– Pani Higgler – mruknął Gruby Charlie i uszła z niego cała wola walki.
Rosie uśmiechnęła się słodko.
– A kim jest pani Higgler?
– Przyjaciółką rodziny. Kiedy byłem mały, mieszkała obok nas.
Rozmawiał z panią Higgler kilka lat wcześniej, gdy umierała jego matka. Na jej prośbę zadzwonił do pani Higgler, prosząc, by przekazała wiadomość ojcu Grubego Charliego i powtórzyła, żeby się odezwał. I faktycznie, kilka dni później na sekretarce Grubego Charliego pojawiła się odpowiedź, pozostawiona, gdy był w pracy, znajomym głosem, niewątpliwie należącym do ojca, choć brzmiącym starzej i lekko pijacko.
Ojciec oznajmił, że to nie najlepsza pora i że interesy zatrzymają go w Ameryce. Dodał też, że matka Grubego Charliego to naprawdę wspaniała kobieta. Kilka dni później na oddział dostarczono wazon pełen kwiatów. Matka Grubego Charliego prychnęła na widok dołączonej karty.
– Myśli, że tak łatwo mnie ugłaska? To niech lepiej pomyśli jeszcze raz.
Mimo to kazała pielęgniarce postawić kwiaty na honorowym miejscu obok łóżka i od tego czasu kilkanaście razy pytała Grubego Charliego, czy ma jakieś wieści od ojca i czy ojciec zamierza przyjechać i odwiedzić ją, nim będzie za późno.
Gruby Charlie odpowiadał, że nie. Wkrótce znienawidził to pytanie i swą odpowiedź, a także wyraz jej twarzy, gdy powtarzał, że nie, ojciec nie przyjedzie.
Najgorszy według niego był dzień, w którym lekarz, szorstki drobny mężczyzna, poprosił go na bok i oznajmił, że to nastąpi wkrótce, że matka gaśnie bardzo szybko i mogą już tylko sprawić, by nie cierpiała.
Gruby Charlie przytaknął i poszedł do matki. Ujęła jego dłoń i spytała, czy pamiętał o zapłaceniu rachunku za gaz. Wtedy z korytarza dobiegł hałas – brzdęk, tupot, łoskot, grzechot, pisk, odgłos trąbki i bębna, dźwięki, których zwykle nie słyszy się w szpitalach, gdzie na tabliczkach przy schodach uprasza się o ciszę, a lodowate spojrzenia pielęgniarek ją wymuszają.
Hałas stawał się coraz głośniejszy.
Gruby Charlie przestraszył się, że to terroryści. Natomiast jego matka uśmiechnęła się słabo zasłuchana w kakofonię.
– Żółty ptak – szepnęła.
– Co takiego? – Gruby Charlie pomyślał z lękiem, że chyba zaczyna bredzić.
– Żółty ptak, Yellow Bird – odparła głośniej i bardziej stanowczo. – To właśnie grają.
Gruby Charlie podszedł do drzwi i wyjrzał na zewnątrz.
Korytarzem, ignorując protesty pielęgniarek, zdumione spojrzenia pacjentów w pidżamach i ich rodzin, maszerował mały nowoorleański jazz-band. Były tam saksofon, suzafon i trąbka. Olbrzymi mężczyzna dźwigał zawieszony na szyi potężny kontrabas. Obok niego szedł drugi, taszczący bęben, w który walił rytmicznie. A na czele grupy, odziany w elegancki, kraciasty garnitur, fedorę i cytrynowożółte rękawiczki, maszerował ojciec Grubego Charliego. Nie grał na żadnym instrumencie, lecz stepował lekko na lśniącym linoleum, którym wyłożono szpitalne posadzki, pozdrawiając uniesieniem ronda kapelusza każdego członka personelu, ściskając dłonie wszystkich, którzy znaleźli się w pobliżu i próbowali coś mówić albo się skarżyć.
Gruby Charlie przygryzł wargę. Modlił się do każdego, kto mógłby go słuchać, by ziemia się rozstąpiła i pochłonęła go całego, albo przynajmniej poraził go krótki, litościwy i śmiertelny atak serca. Nic z tego, pozostał wśród żywych. Zespół zbliżał się z każdą chwilą, a ojciec wciąż tańczył, ściskał dłonie i się uśmiechał.
Jeśli na tym świecie istnieje jakakolwiek sprawiedliwość, pomyślał Gruby Charlie, ojciec pójdzie dalej korytarzem, minie nas i trafi na oddział proktologiczno-urologiczny. Jednakże, jak widać, sprawiedliwości nie było, bo ojciec dotarł do drzwi oddziału onkologicznego i zatrzymał się.
– Gruby Charlie – rzekł dość głośno, by wszyscy na oddziale – na piętrze – w całym szpitalu – zrozumieli, że oto zjawił się ktoś, kto zna Grubego Charliego. – Gruby Charlie, przepuść mnie. Przyjechał twój ojciec.
Gruby Charlie przepuścił go.
Zespół, podążając w ślad za jego ojcem, przemaszerował przez oddział do łóżka matki Grubego Charliego. Gdy się zbliżyli, spojrzała na nich i uśmiechnęła się.
– Yellow Bird – powiedziała słabo. – Moja ulubiona piosenka.
– Jakimż byłbym mężczyzną, gdybym o tym zapomniał? – spytał ojciec Grubego Charliego.
Powoli pokręciła głową, wyciągnęła rękę i uścisnęła jego dłoń okrytą cytrynowożółtą rękawiczką.
– Przepraszam – zagadnęła Grubego Charliego drobna biała kobieta z notatnikiem w dłoni. – Czy ci ludzie są z panem?
– Nie. – Gruby Charlie poczuł, że się rumieni. – Nie są. Nie do końca.
– Ale to przecież pańska matka. – Kobieta posłała mu spojrzenie godne bazyliszka. – Muszę prosić, by natychmiast usunął pan stąd tych ludzi, nie wywołując dalszego zamieszania.
Gruby Charlie mruknął coś pod nosem.
– Co pan powiedział?
– Powiedziałem, że jestem niemal pewien, że nie zdołam ich do niczego zmusić – powtórzył Gruby Charlie.
Właśnie pocieszał się myślą, że gorzej już nie będzie, gdy ojciec wziął od perkusisty dużą foliową torbę i zaczął wyciągać z niej puszki ciemnego piwa, rozdając je członkom zespołu, pielęgniarkom i pacjentom. Potem zapalił cygaretkę.
– Przepraszam! – Na widok dymu kobieta z notatnikiem rzuciła się w stronę ojca Grubego Charliego niczym pocisk scud z podkręconym celownikiem.
Gruby Charlie wykorzystał ten moment i uciekł. Uznał, że to najmądrzejsze, co może zrobić.
Tego wieczoru siedział w domu, nasłuchując dzwonka telefonu bądź pukania do drzwi. Czuł się jak człowiek klęczący przy gilotynie i czekający, aż ostrze ucałuje jego kark. Dzwonek jednak się nie odezwał.
Gruby Charlie bardzo kiepsko spał i następnego dnia po południu zakradł się na oddział gotów na najgorsze.
Matka wydawała się szczęśliwa, wręcz promieniała. Od miesięcy nie wyglądała lepiej.
– Wyjechał – poinformowała Grubego Charliego, gdy już się zjawił. – Nie mógł zostać. Muszę powiedzieć, Charlie, że żałowałam, że wyszedłeś. Świetnie się tu bawiliśmy, jak za dawnych, dobrych czasów.
Gruby Charlie nie wyobrażał sobie niczego gorszego niż udział w zabawie wśród chorych na raka, a w dodatku w zabawie urządzonej przez jego ojca z towarzyszeniem jazz-bandu. Nie odpowiedział.
– On nie jest taki zły. – Matka Grubego Charliego spojrzała na syna z błyskiem w oku, potem zmarszczyła brwi. – No, to nie do końca prawda. Owszem, nie można go nazwać dobrym człowiekiem, ale zeszłego wieczoru zrobił dla mnie wiele dobrego. – Uśmiechnęła się prawdziwym, szerokim uśmiechem. Przez moment znów wyglądała młodo.
Stojąca w drzwiach kobieta z notatnikiem pokiwała na niego palcem. Gruby Charlie przemknął przez oddział w jej stronę i zaczął przepraszać, nim jeszcze znalazła się w zasięgu głosu. Gdy się zbliżył, dostrzegł, że kobieta nie patrzy już na niego wzrokiem bazyliszka cierpiącego na wrzody żołądka. Teraz wdzięczyła się niczym kociak.
– Pański ojciec... – zaczęła.
– Bardzo mi przykro – odparł Gruby Charlie. Dorastając, zawsze to powtarzał, gdy ktoś wspominał o jego ojcu.
– Nie, nie, nie – zaprotestował eksbazyliszek. – Nie ma za co przepraszać. Zastanawiałam się tylko co do pańskiego ojca... Gdybyśmy musieli się z nim skontaktować. Nie mamy w dokumentach numeru telefonu ani adresu. Powinnam była go wczoraj zapytać, ale zupełnie wypadło mi to z głowy.
– Wątpię, by miał telefon – odrzekł Gruby Charlie. – Najłatwiej można go znaleźć, jadąc na Florydę i dalej autostradą A1A. To droga nabrzeżna biegnąca wschodnią stroną półwyspu. Po południu zwykle łowi ryby z mostu, wieczorami siedzi w barze.
– Niezwykle czarujący człowiek – rzekła tęsknie. – Czym się zajmuje?
– Już mówiłem. Twierdzi, że to cud ryb, chleba i wina.
Spojrzała na Grubego Charliego nic niepojmującym wzrokiem i poczuł się głupio. Gdy to samo mówił ojciec, ludzie się śmiali.
– No... jak w Biblii. Cud ryb, chleba i wina. Tato mawiał często, że łowi ryby, a jeśli nie ma z tego chleba, to nie jego wina. To taki żart.
Jej oczy zaszły mgłą.
– O tak, opowiada przezabawne dowcipy. – Klasnęła językiem i przybrała oficjalną minę. – Proszę przyjechać o wpół do szóstej.
– Po co?
– Żeby odebrać matkę i jej rzeczy. Doktor Johnson nie mówił, że ją wypisujemy?
– Odsyłacie ją do domu?
– Tak, panie Nancy.
– A co z... z rakiem?
– Najwyraźniej to był fałszywy alarm.
Gruby Charlie nie mógł zrozumieć, jakim cudem to miałby być fałszywy alarm. Jeszcze tydzień temu wspominali o wysłaniu matki do hospicjum. Lekarz w rozmowie wielokrotnie używał sformułowań takich jak: „Nie miesiące, lecz tygodnie” i „Uwolnić ją od bólu i czekać na nieuniknione”.
Mimo wszystko Gruby Charlie wrócił do szpitala o wpół do szóstej i odebrał matkę, która nie zdziwiła się wcale, słysząc, że już nie umiera. W drodze do domu poinformowała go, że zamierza wydać oszczędności całego życia na podróże.
– Lekarze mówili, że mam trzy miesiące – powiedziała. – I pamiętam, że pomyślałam: jeśli kiedykolwiek jeszcze wyrwę się z tego szpitala, pojadę zobaczyć Paryż, Rzym i inne takie miejsca. Wrócę na Barbados i Saint Andrews. Może wybiorę się do Afryki. I Chin. Lubię chińską kuchnię.
Gruby Charlie nie miał pojęcia, co się dzieje, ale, tak czy inaczej, obwiniał o to ojca. Odprowadził matkę, uzbrojoną w potężną wypchaną walizę, na lotnisko Heathrow i pomachał jej na pożegnanie przy bramce odlotów międzynarodowych. Ruszyła przed siebie z szerokim uśmiechem, ściskając w dłoni paszport i bilety. Od wielu lat nie wyglądała równie młodo.
Dostał od niej kartki z Paryża, Rzymu, Aten, Lagos i Kapsztadu. Na pocztówce z Nankingu napisała, że zdecydowanie nie odpowiada jej to, co w Chinach uważa się za chińską kuchnię, i że nie może już się doczekać powrotu do Londynu i wizyty w prawdziwej chińskiej restauracji.
Umarła we śnie, w hotelu w Williamstown na karaibskiej wyspie Saint Andrews.
W czasie pogrzebu w południowolondyńskim krematorium Gruby Charlie cały czas spodziewał się, że lada moment zobaczy ojca. Może staruszek wmaszeruje do środka na czele jazz-bandu, trupy klownów albo kilku jadących na trójkołowych rowerkach i palących cygara szympansów. Nawet podczas mszy co chwila oglądał się przez ramię na drzwi. Jednakże ojciec Grubego Charliego nie przyjechał, zjawili się tylko przyjaciele matki i dalecy krewni, głównie otyłe kobiety w czarnych kapeluszach, głośno wydmuchujące nosy, wycierające chusteczkami oczy i kręcące ze smutkiem głowami.
I dopiero w trakcie ostatniego hymnu, gdy naciśnięto już guzik i trumna z matką Grubego Charliego ruszyła na taśmie ku bramom Królestwa Niebieskiego, Gruby Charlie zauważył stojącego z tyłu mężczyznę mniej więcej w jego wieku. Oczywiście nie był to jego ojciec, Gruby Charlie w ogóle nie znał tego człowieka. I gdyby nie wypatrywał ojca, pewnie by go nie zauważył, stojącego z tyłu, wśród cieni... Stał tam jednak – nieznajomy w eleganckim, czarnym garniturze, ze spuszczoną głową i splecionymi dłońmi.
Gruby Charlie przyglądał mu się o ułamek sekundy za długo i nieznajomy uniósł wzrok. Spojrzał na niego i obdarzył go pozbawionym radości uśmiechem, z rodzaju tych, które sugerują, że obaj tkwią w czymś po uszy. Nie był to uśmiech, jaki widuje się na twarzach nieznajomych, lecz Gruby Charlie nadal nie potrafił sobie skojarzyć tego człowieka. Odwrócił wzrok w głąb kaplicy. Zebrani zaśpiewali Swing Low, Sweet Chariot, pieśń, której – takie przynajmniej miał wrażenie – jego matka szczerze nie znosiła. A potem wielebny Wright zaprosił ich wszystkich do ciotecznej babci Grubego Charliego Alanny na skromny poczęstunek. U ciotecznej babci Alanny nie zjawił się nikt, kogo Gruby Charlie by nie znał. I choć od śmierci matki minęło kilka lat, co jakiś czas powracał myślą do owego nieznajomego. Kim był, po co przyszedł? Czasami Grubemu Charliemu wydawało się, że po prostu go sobie wyobraził.
– A zatem – Rosie opróżniła kieliszek chardonnay – zadzwonisz do tej twojej pani Higgler i dasz jej numer mojej komórki. Powiedz o ślubie i o dacie. A właśnie, sądzisz, że powinniśmy ją zaprosić?
– Możemy to zrobić – odparł Gruby Charlie. – Ale wątpię, by przyjechała. To stara przyjaciółka rodziny, znała mojego tatę jeszcze przed potopem.
– W porządku, wysonduj ją. Sprawdź, czy powinniśmy wysłać zaproszenie.
Rosie była dobrą kobietą, miała w sobie coś ze świętego Franciszka z Asyżu, z Robin Hooda, Buddy i dobrej czarodziejki Gladioli – świadomość, że zbliżający się ślub na nowo połączy jej ukochanego i jego ojca, w jej umyśle nadała uroczystości dodatkowego wymiaru. Nie był to już zwyczajny ślub, przeistoczył się wręcz w misję humanitarną, a Gruby Charlie znał Rosie dość długo, by wiedzieć, że nigdy nie należy stawać pomiędzy narzeczoną a jej pragnieniem Czynienia Dobra.
– Jutro zadzwonię do pani Higgler – oznajmił.
– Wiesz co? – zagadnęła Rosie, uroczo marszcząc nosek. – Zadzwoń jeszcze dzisiaj. W Ameryce jest teraz w miarę wcześnie.
Gruby Charlie przytaknął i razem wyszli z winiarni. Rosie stąpała lekko, sprężyście, a Gruby Charlie powłóczył nogami niczym skazaniec idący na szubienicę. Nie bądź głupi, upomniał się w duchu. Ostatecznie całkiem możliwe, że pani Higgler się wyprowadziła albo wyrejestrowała telefon. Całkiem możliwe. Wszystko było możliwe.
Wrócili do mieszkania Grubego Charliego, górnej połowy niewielkiego domu przy Maxwell Gardens, parę kroków od Brixton Road.
– Która godzina jest na Florydzie? – spytała Rosie.
– Późne popołudnie – odparł Gruby Charlie.
– No to już, do dzieła.
– Może powinniśmy trochę zaczekać. A jeśli wyszła?
– A może powinniśmy zadzwonić już teraz, nim siądzie do obiadu.
Gruby Charlie znalazł swój stary papierowy notatnik z adresami. Pod literą H tkwił oddarty kawałek koperty, na którym widniał nakreślony pismem matki numer telefonu, a pod nim dwa słowa: „Callyanne Higgler”.
Telefon dzwonił i dzwonił.
– Nie ma jej – oznajmił Gruby Charlie, lecz w tym momencie ktoś z drugiej strony podniósł słuchawkę.
– Tak? Kto mówi? – spytał kobiecy głos.
– Uhm... Czy to pani Higgler?
– Kto mówi? – powtórzyła pani Higgler. – Jeśli jesteś jednym z tych cholernych telemarketerów, to natychmiast skreśl mnie ze swojej listy albo zaskarżę was do sądu. Znam swoje prawa.
– Nie, to ja. Charles Nancy. Kiedyś mieszkałem obok pani.
– Gruby Charlie? A to ci dopiero. Cały dzisiejszy ranek szukałam twojego numeru. Wywróciłam dom do góry nogami i myślisz, że coś znalazłam? Podejrzewam, że zapisałam go w starej książce z rachunkami, do góry nogami. I w końcu powiedziałam sobie: „Callyanne, nadeszła pora, by pomodlić się i mieć nadzieję, że Pan zobaczy cię i wysłucha”. Po czym padłam na kolana, a wierz mi, nie są już tak zdrowe, jak kiedyś, i złożyłam dłonie, wciąż jednak nie mogłam znaleźć twojego numeru. A teraz, proszę, sam do mnie zadzwoniłeś. W gruncie rzeczy to nawet lepiej, zwłaszcza że nie opływam w bogactwa i nie stać mnie na telefony do obcych krajów, nawet w takiej sytuacji, choć naprawdę zamierzałam do ciebie zadzwonić. Wierz mi, w tych okolicznościach...
Nagle urwała – albo po to, by odetchnąć, albo by pociągnąć głęboki łyk z kubka gorącej kawy, który zawsze nosiła w lewej ręce. Wykorzystując krótką chwilę przerwy, Gruby Charlie wtrącił szybko:
– Chcę zaprosić tatę na mój ślub. Żenię się.
Z drugiej strony zapadła cisza.
– Ale dopiero pod koniec roku – dodał.
Pani Higgler wciąż milczała.
– Moja narzeczona ma na imię Rosie – dodał.
Zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem ich nie rozłączono. Zazwyczaj rozmowy z panią Higgler były dość jednostronne, często ona sama odpowiadała za rozmówcę. I nagle teraz pozwoliła mu wypowiedzieć bez przeszkód cztery pełne zdania. Odważył się zatem na piąte.
– Jeśli ma pani ochotę, też może pani przyjechać.
– Boże, Boże, Boże – odparła pani Higgler. – Nikt cię nie uprzedził?
– Uprzedził? O czym?
Toteż uczyniła to, opowiadając długo, ze szczegółami, a on stał, milcząc. A kiedy skończyła, rzekł jedynie:
– Dziękuję, pani Higgler. – Zapisał coś na skrawku papieru i dodał: – Dziękuję. Nie, naprawdę.
Odłożył słuchawkę.
– I co? – spytała Rosie. – Masz jego numer?
– Tato nie przyjedzie na ślub – oznajmił Gruby Charlie, po czym dodał: – Muszę lecieć na Florydę. – Jego głos brzmiał głucho, bez cienia emocji. Równie dobrze mógłby rzec: „Muszę zamówić nową książeczkę czekową”.
– Kiedy?
– Jutro.
– Po co?
– Na pogrzeb mojego taty. Nie żyje.
– Och, tak mi przykro, tak bardzo przykro. – Objęła go mocno i przytuliła. Zastygł w jej ramionach niczym manekin sklepowy. – Jak on? To znaczy... Czy chorował?
Gruby Charlie pokręcił głową.
– Nie chcę o tym mówić.
Rosie uścisnęła go mocno, a potem ze współczującą miną skinęła głową. Pomyślała, że jest zbyt zrozpaczony i wstrząśnięty, by rozmawiać.
Ale wcale tak nie było. Zupełnie nie tak. Gruby Charlie się wstydził.
* * *
Z pewnością istnieje sto tysięcy godnych rodzajów śmierci. Na przykład skok z mostu do rzeki, by ocalić tonące dziecko. Albo zgon pod gradem kul podczas samotnego ataku na kryjówkę przestępców. Prawdziwie godna śmierć.
Prawdę mówiąc, istnieją też nieco mniej godne rodzaje śmierci, które jednak nie byłyby takie złe. Przykładowo samozapłon. Lekarze wciąż się spierają, naukowcy twierdzą, że coś takiego nie istnieje, lecz mimo wszystko ludzie od czasu do czasu ni z tego, ni z owego stają w płomieniach, zostawiając po sobie jedynie zwęgloną dłoń wciąż ściskającą niedopałek papierosa. Gruby Charlie czytał o tym w jakimś piśmie. Nie przeszkadzałoby mu, gdyby ojciec odszedł w ten sposób. Albo nawet gdyby dostał ataku serca, goniąc złodziejaszka, który ukradł mu drobne na piwo.
Oto jak umarł ojciec Grubego Charliego:
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.