Читать книгу Kroniki tej jedynej - Нора Робертс - Страница 6

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Оглавление

Dumfries, Szkocja

Kiedy Ross MacLeod pociągnął za spust i zestrzelił bażanta, nie mógł wiedzieć, że zabija także siebie. I miliardy innych osób.

W zimny, wilgotny dzień, ten ostatni dzień roku, który miał być dla niego rokiem ostatnim, wybrał się wraz z bratem i kuzynem na polowanie. Maszerowali raźno po oszronionym, chrzęszczącym pod stopami polu pod niebem barwy wyblakłego, zimowego błękitu. Ten wysportowany sześćdziesięcioczterolatek, który trzy razy w tygodniu chodził do siłowni i uwielbiał grać w golfa (miał handicap dziewięciu uderzeń), czuł się zdrów i pełen życia.

Z Robem, bratem bliźniakiem, stworzyli – i wciąż prowadzili – dobrze prosperującą firmę marketingową z siedzibami w Nowym Jorku i Londynie. Jego trzydziestodziewięcioletnia żona z żonami Roba oraz Hugh, ich kuzyna, zostały w uroczym, starym wiejskim domu. W kamiennych kominkach buzował ogień, w czajniku wrzała woda, kobiety postanowiły więc gotować, piec i szykować potrawy na nadchodzące przyjęcie sylwestrowe. Mężczyźni zaś, włożywszy kalosze, udali się na przechadzkę po polach.

Farma MacLeodów, od przeszło dwustu lat przekazywana z ojca na syna, zajmowała ponad osiemdziesiąt hektarów. Hugh kochał ją niemal równie mocno, jak swoją żonę, dzieci i wnuki. Z pola, które przecinali, widać było ciągnące się na wschodzie odległe wzgórza. Nieopodal zaś, na zachodzie, falowało Morze Irlandzkie.

Mimo że bracia i ich rodziny często podróżowali razem, ten coroczny zjazd na farmie był dla wszystkich najważniejszym wydarzeniem roku. Jako chłopcy latem często spędzali miesiąc na farmie, biegając po polach z Hugh i jego bratem Duncanem – nieżyjącym już, wskutek żołnierskiego życia, jakie obrał. Ross i Rob, mieszczuchy, zawsze rzucali się na prace rolne wyznaczone im przez wuja Jamiego i ciotkę Bess. Nauczyli się łowić ryby, polować, karmić kurczaki i zbierać jajka. Z pasją przemierzali lasy i pola, pieszo i konno.

W bezksiężycowe noce nierzadko wymykali się z domu, żeby odwiedzić właśnie to pole, które teraz przemierzali. Wewnątrz małego kamiennego kręgu, który miejscowi zwali sgiath de solas – tarczą światła – odbywali tajne spotkania i wywoływali duchy.

Co do tych ostatnich, nigdy tak naprawdę nie udało im się ich przywołać, podobnie jak nie odnaleźli zjaw ani duszków, które – tego chłopcy byli pewni – przemierzały te lasy. Chociaż podczas pewnej wyprawy o północy, kiedy – jak się zdawało – nawet powietrze wstrzymało oddech, Ross mógłby przysiąc, że wyczuł mroczną obecność jakiejś istoty, usłyszał szelest jej skrzydeł, a nawet poczuł cuchnący oddech.

Zwłaszcza poczuł – czego niezmiennie się potem trzymał – ten smrodliwy oddech, który go nagle owionął. Ogarnęła go panika; pragnąc uciec z kręgu, potknął się i obtarł nasadę dłoni o jeden z leżących tam kamieni. Na ziemię kapnęła kropla jego krwi.

Jakże to było dawno temu… Nadal śmiali się z tamtej nocy i dokuczali sobie, pielęgnując wspomnienia.

Jako dorośli mężczyźni przywozili na farmę swoje żony, a potem i dzieci, urządzając w ten sposób coroczne zjazdy rodzinne, rozpoczynające się w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia i trwające do drugiego stycznia.

Ich synowie z żonami dopiero co wyjechali do Londynu, gdzie mieli powitać Nowy Rok z przyjaciółmi i spędzić kilka dni w interesach. Tylko córka Rossa, Katie, która była w siódmym miesiącu ciąży i spodziewała się bliźniąt, została w Nowym Jorku.

Planowała przywitać rodziców kolacją, która miała nigdy się nie odbyć.

Jednak w ten rześki ostatni dzień roku Ross MacLeod czuł się tak sprawny i szczęśliwy, jak chłopak, którym niegdyś był. Dlatego zdumiał go przebiegający po plecach dreszcz oraz kołujące nad kamiennym kręgiem kraczące wrony. Otrząsnął się z tego jednak w mig, kiedy samiec bażanta, barwna smuga na bladym niebie, poderwał się do lotu.

Ross przyłożył do oka śrutówkę, którą dostał od wuja na szesnaste urodziny, i powiódł lufą za lecącym ptakiem.

Możliwe, że obtarty przed pięćdziesięciu laty nadgarstek zakłuł go przez chwilę pulsującym bólem.

Jednak…

Pociągnął za spust.

Gdy rozległ się huk wystrzału, przestraszone wrony zakrakały, ale nie odleciały. Zamiast tego jedna z nich oderwała się od stada, jakby zamierzając pochwycić zabitego ptaka. Któryś z mężczyzn parsknął śmiechem, gdy lecąca niczym strzała wrona zderzyła się ze spadającym bażantem. Ten, martwy, uderzył w środek kamiennego kręgu. Jego krew rozbryznęła po zmarzniętej ziemi.

Rob klepnął Rossa w ramię i trzej mężczyźni uśmiechnęli się, gdy jeden z labradorów Hugh popędził zaaportować ptaka.

– Widzieliście tę zwariowaną wronę? – zapytał Rob.

Ross pokręcił głową i znowu się zaśmiał.

– Nie zje bażanta na kolację.

– Ale my owszem – powiedział Hugh. – Każdy z nas upolował po trzy sztuki, czeka nas uczta.

Mężczyźni zebrali upolowane ptaki, a Rob wyciągnął z kieszeni kijek do robienia selfie.

– Zawsze przygotowany.

Ustawili się do zdjęcia – trzech mężczyzn z zaczerwienionymi od zimna policzkami i jarzącymi się błękitem MacLeodów oczami – po czym szczęśliwi i roześmiani wrócili do starego domu.

Tymczasem ptasia krew, zupełnie jakby gotowała się od niewidzialnego ognia, bąblując, przesiąkła przez zmarzniętą ziemię.

Zadowoleni z siebie myśliwi, minąwszy stado owiec pasących się na wzgórzu, pomaszerowali wzdłuż pól jęczmienia poruszanego lekkim wietrzykiem. Jedna z krów, którą Hugh tuczył na mięso, zaryczała leniwie.

Idąc, Ross pomyślał, że ma ogromne szczęście, mogąc skończyć jeden rok i zacząć kolejny tu, na farmie, w otoczeniu tych, których kocha.

Z kominów solidnego, kamiennego domu unosiły się dymy. Kiedy się do niego zbliżali, wyprzedziły ich psy, pędziły, żeby się siłować i bawić. Ich dzień pracy dobiegł końca. Mężczyźni musieli jeszcze zajrzeć do małej szopy.

Żona Hugh, Millie, zarazem córka farmera, stanowczo odmawiała oprawiania ptactwa. Musieli się tym zająć sami. Usadowili się przy długim stole, który Hugh zbudował specjalnie do tego celu.

Podczas pracy leniwie gawędzili o polowaniu i zbliżającym się posiłku. Ross wziął ostre nożyce, żeby odciąć skrzydła bażanta. Oporządzał go tak, jak nauczył go tego wuj, tnąc blisko ciała. Niektóre części będą na zupę; włożył je do grubej plastikowej torby, którą zamierzał zanieść do kuchni, pozostałe do torby na odpadki.

Rob podniósł odcięty łepek i zaczął wydawać z siebie skrzekliwe dźwięki. Zerknąwszy na brata, Ross zaśmiał się wbrew sobie. Nieoczekiwanie zadrasnął kciuk o odciętą kość.

– Cholera – wymamrotał i zatamował krew palcem wskazującym.

– Trzeba na to uważać – zacmokał Hugh.

– Tak, tak. To wina tego przygłupa tutaj.

Krew ptaka zmieszała się z jego krwią.

Skończywszy, umyli wypatroszone ptaki w lodowatej wodzie ze studni, po czym zanieśli je do domu, wchodząc kuchennym wejściem.

Kobiety zebrały się w dużej wiejskiej kuchni. Powietrze przesycały zapachy wypieków i palących się drew z paleniska.

Ross na widok tej idealnej sceny domowej poczuł drżenie w sercu. Położył ptaki na szerokim kuchennym blacie, pochwycił żonę wpół i okręcił ją tak, że się roześmiała.

– Powrót myśliwych – oświadczyła Angie i ucałowała go mocno w usta.

Rudowłosa Millie, z upiętą na czubku głowy burzą loków, popatrzyła z aprobatą na stos ptaków.

– Wystarczy ich do upieczenia na naszą ucztę – oznajmiła – i jeszcze zostanie na przyjęcie. Może zrobimy trochę pasztecików z bażanciną i orzechami? O ile pamiętam, bardzo je lubisz, czyż nie, Robbie?

Ten wyszczerzył zęby w uśmiechu, klepiąc się po wystającym znad paska brzuchu.

– Może powinienem wyjść i ustrzelić jeszcze kilka, żeby starczyło dla wszystkich.

Żona Roba, Jayne, udała, że wkręca palec w brzuch męża:

– Skoro zamierzasz zamienić się w prosię, to może nam trochę pomożesz.

– No właśnie – odezwała się Millie. – Hugh, wyciągnij proszę z chłopakami ten długi stół do salonu na przyjęcie i nakryj go długim, koronkowym obrusem mojej mamy. I ustaw porządne świeczniki. Przynieś też dodatkowe krzesła z gabinetu i je rozstaw.

– Gdziekolwiek je postawimy, i tak będziecie je przesuwały.

– No to bierzcie się już do roboty. – Millie zmierzyła wzrokiem ptaki i zatarła dłonie. – Dobrze, moje panie, dotrzymajmy panom kroku i też weźmy się do pracy.

Niedługo potem, zasiadłszy do uczty, szczęśliwa rodzina zajadała ze smakiem dzikiego bażanta doprawionego estragonem, nadziewanego pomarańczami, jabłkami, szalotkami i szałwią, upieczonego z marchewkami i ziemniakami. Oprócz pieczeni był groszek, pełnoziarnisty chleb z piekarnika i domowe masło.

Dobrzy przyjaciele z lat dziecinnych i rodzina cieszyli się ostatnim w starym roku posiłkiem. Na stole stały dwie butelki szampana Cristal, które Ross i Angie specjalnie na tę okazję przywieźli z Nowego Jorku.

Kiedy sprzątali i zmywali, nadal rozkoszując się dniem i ciesząc na myśl o nadchodzącym przyjęciu noworocznym, za oknami wiatr zawiewał drobny, rzadki śnieg.

A wieczorem świętowali Hogmanay – były zapalone świece i trzaskający w kominkach ogień. Na stół wjechało mnóstwo jedzenia – przygotowanie go zajęło dwa dni – wino, whisky i szampan, a także tradycyjne kordiały, bakalie w cieście, haggis i sery.

Niektórzy sąsiedzi i przyjaciele pojawili się wcześniej, zanim wybiła północ. Przyszli jeść, pić i plotkować oraz wybijać stopą rytm do grających dud i skrzypek. Gdy stary zegar na ścianie obwieścił północ, dom pełen był muzyki i wesela.

Odszedł stary rok, nowy zaś powitano wiwatami, pocałunkami i chóralnym odśpiewaniem Auld Lang Syne. Wszystko to niezmiernie radowało serce Rossa, który stał z wtuloną w niego Angie z jednej strony i z bratem z drugiej.

Gdy skończyli śpiewać, wznieśli toast. Wtem otworzyły się szeroko drzwi.

– Pierwszy, który przekroczy próg! – wykrzyknął ktoś.

Ross przeniósł wzrok na drzwi, spodziewając się w nich ujrzeć jednego z chłopaków Frazierów albo może Delroya MacGrudera, ciemnowłosego młodzieńca o łagodnym usposobieniu. Zgodnie z tradycją wierzył, że gdy taka osoba pierwsza przekroczy próg w Nowy Rok, przyniesie domowi szczęście.

Do środka wpadły jednak tylko wiatr, rzadki śnieg i głęboka ciemność.

Stojący najbliżej wejścia Ross wyszedł na zewnątrz i się rozejrzał. Poczuł dreszcz, który przypisał szalejącemu wiatrowi. Mimo jego pojękiwań panowała dziwna cisza.

Powietrze wstrzymywało oddech.

Czy był to szelest skrzydeł, długi, niewyraźny cień – mrok w mroku?

Ross MacLeod – człowiek, który miał już nigdy nie cieszyć się wspólną biesiadą ani nie witać następnego Nowego Roku – zadrżał gwałtownie i wszedł do środka, stając się jednocześnie tym, który pierwszy przekroczył próg.

– Musiałem nie zamknąć ich na zasuwkę – mruknął, zamykając drzwi.

Nadal czując dreszcze, Ross podszedł do ognia i wyciągnął dłonie ku płomieniom. Przy kominku siedziała stara kobieta opatulona szalem. Jej laska opierała się o fotel. Ross wiedział, że to prababcia młodych Frazierów.

– Może przyniosę pani whisky? – zagadnął.

Wyciągnęła do niego chudą, pokrytą plamami starczymi dłoń i kiedy podał jej rękę, ścisnęła ją z zadziwiającą siłą. Utkwiła w nim spojrzenie ciemnych oczu.

– Zapisano to tak dawno temu, że większość zapomniała.

– Co takiego?

– Że tarcza pęknie, a materia świata zostanie rozdarta przez krew Tuatha de Dananna. Więc teraz koniec i ból, niesnaski i strach – początek i światło. Nigdy nie sądziłam, że tego dożyję.

Położył łagodnie rękę na jej dłoni. Wiedział, że niektórzy nazywali ją jasnowidzką. Inni powiadali, że zdziecinniała ze starości.

Czuł się wciąż źle, ustawicznie wstrząsały nim dreszcze, tak jakby ktoś wbił mu w kręgosłup szpikulec do lodu.

– Zacznie się od was, potomkowie starożytnych.

Jej oczy pociemniały, głos się obniżył. Zebranych w sali ogarnęło uczucie grozy.

– A więc teraz pomiędzy czasem narodzini śmierci budzi się ze snu potęga – i ciemności, i światła. Zaczyna się przesiąknięta krwią bitwa między nimi. A z błyskawicami i bólami porodowymi matki nadchodzi Jedyna, która dzierży miecz. Grobów jest wiele, a twój pierwszy. Wojna będzie długa, jej koniec nie został zapisany. – Na twarzy starej kobiety odmalowało się współczucie, gdy głos znowu przybrał wyższe tony, a oczy rozbłysły światłem. – Ale nie ma w tym niczyjej winy, a błogosławieństwa nadejdą, gdy długo skrywana magia znowu odetchnie. Po łzach może nadejść radość. – Westchnęła i lekko ścisnęła jego dłoń. – Poproszę whisky.

– Już przynoszę.

Ross skarcił się w duchu, że to niemądre, by przejmował się jej nonsensownymi słowami i świdrującymi oczami. Ale musiał się uspokoić, zanim nalał jej whisky – i drugą dla siebie.

Gdy rozległo się gwałtowne pukanie do drzwi, zapanowała pełna oczekiwania cisza. Hugh otworzył je przed jednym z chłopaków Fraziera; Ross ich nie rozpoznawał. Gość przestąpił przez próg z szerokim uśmiechem na twarzy i bochenkiem chleba w dłoni. Powitano go gromkimi brawami i okrzykami zadowolenia.

Jednak czas, w którym mógł zwiastować szczęście, minął.

Mimo to kiedy prawie o czwartej nad ranem dom opuścili ostatni goście, Ross zapomniał o niepokoju. „Może wypił nieco za dużo”, pomyślał. Co tam, ta noc służyła przecież biesiadowaniu. Musiał już tylko dotrzeć chwiejnym krokiem do łóżka.

Po zmyciu makijażu i nałożeniu kremu na noc Angie wsunęła się pod kołdrę koło męża i westchnęła.

– Szczęśliwego Nowego Roku, kochanie – wymamrotała.

W ciemności objął ją ramieniem.

– Szczęśliwego Nowego Roku, kochanie.

I Ross zapadł w sen, w którym krwawiący bażant spadał z nieba do małego kamiennego kręgu, a czarnookie wrony krążyły w takiej masie, że zasłaniały słońce. We śnie dręczyły go wilcze wycie wiatru, przenikliwe zimno i straszliwy upał. Słychać było czyjś płacz i zawodzenie, kuranty wyznaczające pędzący czas.

Zapanowała nagła, przerażająca cisza.

Obudził się dobrze po południu, z pękającą głową i mdłościami. Ponieważ zapracował na kaca, zmusił się, żeby wstać, dotrzeć do łazienki i znaleźć aspirynę w apteczce żony.

Połknął cztery tabletki i chcąc ukoić podrażnione gardło, popił je dwiema szklankami wody. Po krótkim wahaniu zdecydował się na wzięcie gorącego prysznica, po którym poczuł się nieco lepiej, ubrał się i zszedł na dół.

Skierował kroki do kuchni, gdzie pozostali zebrali się już wokół stołu, jedząc późne śniadanie złożone z jajek, ciepłych bułeczek, bekonu i sera. Zapach, zwłaszcza zaś widok jedzenia sprawił, że żołądek podszedł mu do gardła.

– Och, zobaczcie, żyje – powitała go z uśmiechem Angie, po czym przechyliła głowę i przyjrzała mu się uważnie, odgarniając za ucho sięgające brody jasne kosmyki. – Nie wyglądasz najlepiej, kochanie.

– Rzeczywiście, jesteś jakiś nieswój – zgodziła się Millie i wstała od stołu. – Usiądź, naleję ci kawy.

– Daj mu napój imbirowy – zaordynował Hugh. – Nic tak dobrze nie robi na kaca.

– Wszyscy wypiliśmy sporo. – Rob podniósł do ust kubek z herbatą. – Też nie jestem w najlepszej formie. Ale jedzenie postawiło mnie na nogi.

– Na razie może nie. – Wziął napój imbirowy od Millie, podziękował i upił łyczek. – Chyba pójdę się przewietrzyć. I przypomnieć sobie, że jestem za stary, by pić do świtu.

– Mów za siebie. – I choć Rob sam nieco pobladł, to nie stracił apetytu i wbił zęby w bułkę.

– Zawsze będę od ciebie starszy o cztery minuty.

– Trzy minuty i czterdzieści trzy sekundy.

Ross wciągnął kalosze i narzucił na siebie grubą kurtkę. Z myślą o obolałym gardle owinął szyję szalikiem i wcisnął na głowę czapkę. Wziął przygotowaną przez Millie herbatę w grubym kubku i wyszedł na zimne, rześkie powietrze.

Kiedy podbiegł do niego Bilbo, czarny labrador, ruszył na przechadzkę, popijając łyczkami mocną, gorącą herbatę. Przeszedłszy spory kawał drogi, uznał, że czuje się już lepiej. Pomyślał, że kac to okropne cholerstwo, ale przecież nie trwa wiecznie. I na pewno nie spędzi ostatnich godzin w Szkocji na żałowaniu, że przesadził z whisky i winem.

Kac nie zepsuje spaceru z psem.

Nie wiadomo kiedy znalazł się na tym samym polu, na którym zastrzelił ostatniego bażanta podczas polowania. Podszedł do małego kamiennego kręgu, do którego spadł ptak.

Czy to jego krew czerniała na pozbawionej koloru trawie, pokrytej warstewką śniegu? Taka smoliście czarna?

Nie chciał się do tego zbliżać ani tego oglądać. Gdy już miał odchodzić, usłyszał szelest.

Pies warknął cicho, kiedy Ross odwrócił się, by spojrzeć na zagajnik starych, sękatych drzew na skraju pola. Tam coś jest, pomyślał i znowu zadrżał. Coś się poruszało, coś tam szeleściło.

Uznał, że to pewnie jeleń. Jeleń albo lis. Może turysta.

Jednak pies odsłonił zęby i zjeżył sierść na karku.

– Halo?! – zawołał Ross, ale usłyszał tylko zagadkowy szmer. – To wiatr – oznajmił stanowczo. – To tylko wiatr.

Wiedział jednak, tak samo jak wiedział ongiś, jako młody chłopak, że to nie wiatr.

Przeszedł kilka kroków, przeczesując wzrokiem drzewa.

– Chodź, Bilbo. Chodź, piesku, wracajmy do domu.

Odwrócił się i ruszył szybkim krokiem, czując ucisk w piersi. Zerknął za siebie i zauważył, że pies nadal stoi na sztywnych łapach ze zjeżoną sierścią.

– Bilbo! Do nogi! – Ross klasnął w dłonie. – Już!

Pies odwrócił łeb i przez moment spoglądał na niego wściekłymi, oszalałymi ślepiami. Po czym ruszył pędem do swego pana z wywieszonym językiem.

Ross nie zwalniał kroku, póki nie dotarł na skraj pola, po czym położył drżącą dłoń na psim łbie.

– Dobra, stary, obaj jesteśmy idiotami. Nigdy do tego nie wracajmy.

W domu ból głowy nieco zelżał, a żołądek uspokoił się na tyle, że do kolejnego kubka herbaty mógł już zjeść grzankę.

Przekonany, że najgorsze minęło, zasiadł z innymi mężczyznami przed telewizorem, by obejrzeć mecz. Momentami zapadał w drzemkę wypełnioną dziwacznymi snami.

Ocknął się wzmocniony. Miska prostej zupy, którą zjadł na obiad, smakowała jak najwykwintniejsze danie. Po posiłku poszli z Angie się pakować.

– Położę się dziś wcześnie – oznajmił żonie. – Jestem zmordowany.

– Wyglądasz… rzeczywiście nieswojo. – Angie położyła mu dłoń na policzku. – Wydaje mi się, że masz podwyższoną temperaturę.

– Chyba łapie mnie przeziębienie.

Kiwnęła energicznie głową i poszła do łazienki poszukać czegoś w kosmetyczce. Wróciła z dwiema jaskrawozielonymi tabletkami i szklanką wody.

– Weź to i połóż się spać. To lek na przeziębienie na noc, pomoże ci się też wyspać.

– Myślisz o wszystkim. – Połknął lek. – Powiedz wszystkim dobranoc, zobaczę się z nimi rano.

– Wypocznij.

Otuliła go kołdrą i pocałowała w czoło. Uśmiechnął się.

– Oj tak, masz ciepłe czoło.

– Prześpię się i będzie dobrze.

– Koniecznie.

* * *

Rano wydawało się, że jest już lepiej. Nie miał stuprocentowej pewności – wrócił tępy, dokuczliwy ból głowy i męczyło go rozwolnienie – ale zjadł porządne śniadanie w postaci owsianki i wypił kubek mocnej czarnej kawy.

Ostatni spacer i wstawienie bagaży do samochodu sprawiły, że krew zaczęła w nim szybciej krążyć. Przytulił Millie, uścisnął Hugh.

– Przyjedźcie na wiosnę do Nowego Jorku.

– Możliwe, że wpadniemy. Jamie mógłby przez kilka dni popilnować farmy.

– Pożegnaj go od nas.

– Dobrze. Pewnie niedługo wróci, ale…

– Samolot nie będzie czekać. – Rob uściskał gospodarzy.

– Och, będę za wami tęskniła – powiedziała Millie, przytulając do siebie obie kobiety. – Szczęśliwej podróży!

– Przyjedź do nas! – zawołała Angie, wsiadając do samochodu. – Koniecznie! – Posłała im całusa.

* * *

Oddali samochód do wypożyczalni, zarażając pracownika firmy i biznesmena, który wziął po nich auto. Zarazili też bagażowego, który dźwignął ich torby; wirus przeskoczył w momencie podawania napiwku z ręki do ręki. Nim przeszli przez punkty kontrolne na lotnisku, infekcja przeszła na co najmniej dwadzieścia osób.

A także na kolejne dwadzieścia w poczekalni dla pasażerów pierwszej klasy, gdzie popijali krwawą mary i wracali myślami do świątecznych chwil.

– Już czas, Jayne. – Rob podniósł się, cmoknął Angie w policzek i poklepał brata po plecach. – Do zobaczenia za tydzień.

– Daj mi znać, co z tym kontem Colridge’a.

– Jasne. Niedługo będę w Londynie. Jeżeli jest coś, o czym powinieneś wiedzieć, to otrzymasz informację najpóźniej, gdy wylądujesz w Nowym Jorku. Odpocznij teraz. Nadal jesteś blady.

– Też nie wyglądasz za dobrze.

– Zaraz się ożywię – powiedział Rob, jedną ręką chwytając za teczkę, a drugą pozdrawiając bliźniaka. – Do zobaczenia wkrótce, braciszku.

Rob i Jayne MacLeodowie zawlekli wirusa do Londynu. Po drodze zarazili nim pasażerów udających się do Paryża, Rzymu, Frankfurtu, Dublina i dalej. Na Heathrow to, co miało otrzymać nazwę apokalipsa, dotknęło pasażerów czekających na loty do Tokio i Hongkongu, Los Angeles, Waszyngtonu i Moskwy.

Kierowca, który zawiózł ich do hotelu, ojciec czwórki dzieci, zabrał go do domu i podczas kolacji skazał na śmierć całą rodzinę.

Recepcjonistka w hotelu Dorchester zameldowała ich z uśmiechem. Naprawdę była wesoła. W końcu rano wyjeżdżała na tygodniowe wakacje na Bahamy.

Zabrała apokalipsę ze sobą.

Tego wieczoru przy drinkach i kolacji z synem, synową, bratankiem i jego żoną przekazali śmierć kolejnym członkom rodziny i dorzucili ją do hojnego napiwku dla kelnera.

Tej nocy, przypisując ból gardła, zmęczenie i rozstrój żołądka czemuś, co złapał od brata – i nie mylił się – Rob łyknął paracetamol, żeby odzyskać siły.

* * *

Podczas lotu nad Atlantykiem Ross usiłował skupić się na książce, ale nie był w stanie się skoncentrować. Włączył więc muzykę, mając nadzieję, że ukołysze go do snu. Obok niego Angie oglądała film – komedię romantyczną, lekką i beztroską jak szampan w jej kieliszku.

W połowie drogi obudził go gwałtowny atak kaszlu. Angie z troską zaczęła klepać go plecach.

– Przyniosę ci wody – zaoferowała się, ale Ross pokręciwszy głową, podniósł rękę na znak, że dziękuje.

Odpiął pasy, wstał i pośpiesznie udał się do łazienki. Objął dłońmi umywalkę, wykaszliwując gęstą, żółtą flegmę, która wydawała się płynąć wprost z bolących, płonących płuc. Usiłował złapać oddech, kiedy zaczął się kolejny atak kaszlu.

Odkrztusiwszy jeszcze więcej flegmy, zwymiotował i w absurdalnym przebłysku świadomości przypomniał sobie film, w którym tytułowy Ferris Bueller zastanawia się, czy można wykaszleć płuco.

A potem poczuł w brzuchu ostry, przeszywający skurcz, tak że ledwie zdążył ściągnąć spodnie. Gdy na jego rozgrzanej twarzy wystąpił kroplami pot, przeszło mu przez myśl, że zaraz wypadną mu jelita. Poczuł, że dopadły go potworne zawroty głowy, więc przycisnął jedną dłoń do ściany, i gdy jego ciało brutalnie się wypróżniało, zamknął oczy.

Kiedy skurcze i zawroty głowy minęły, omal nie popłakał się z ulgi. Wyczerpany doprowadził się do porządku, wypłukał usta miętowym płynem i ochlapał twarz zimną wodą. Poczuł się lepiej.

Przyjrzawszy się swojej twarzy w lustrze, uznał, że nadal ma nieco podkrążone oczy, ale wygląda lepiej. Doszedł do wniosku, że jakikolwiek wirus wywołał ten stan, trafił do kanalizacji.

Gdy wyszedł, stewardesa obrzuciła go zaniepokojonym spojrzeniem.

– Wszystko w porządku, panie MacLeod?

– Chyba tak. – Przykrył zakłopotanie mrugnięciem i żartem. – Zjadłem za dużo haggisu.

Zaśmiała się grzecznie, nieświadoma, że za niecałe dwadzieścia cztery godziny sama będzie chorować równie gwałtownie.

Wrócił do Angie i usadowił się w fotelu przy oknie.

– W porządku, kochanie?

– Tak, tak. Chyba tak.

Przyjrzała mu się krytycznym okiem i potarła jego dłoń.

– Wróciły ci kolory. Co powiesz na herbatę?

– Owszem, chętnie.

Wypił małymi łykami herbatę i nabrał apetytu na kurczaka z ryżem. Godzinę przed lądowaniem dostał kolejnego ataku kaszlu, wymiotów i biegunki, ale uznał, że jest łagodniejszy niż poprzedni.

Zdał się na Angie, kiedy przechodzili przez odprawę celną i paszportową, pchając wózek z bagażami na zewnątrz, gdzie czekał umówiony kierowca z firmy.

– Miło państwa widzieć! Ja to wezmę, panie Mac.

– Dziękuję, Amidzie.

– Jak się państwu udał wyjazd?

– Cudownie – odparła Angie, manewrując między tłumami na lotnisku Kennedy’ego. – Ale Ross nie czuje się najlepiej. Złapał jakiegoś wirusa.

– Przykro mi to słyszeć. Zabierzemy pana jak najszybciej do domu.

Ross przebył drogę do domu kompletnie zamroczony. Przeszli drogę od lotniska do samochodu, załadowali bagaże, minęli korek wokół lotniska i wreszcie dojechali na Brooklyn do pięknego domu, w którym wychowali dwójkę dzieci.

Zdał się znów na Angie, pozwalając, by zajęła się szczegółami. Czuł wdzięczność, gdy objęła go w pasie i prowadząc na górę, poprosiła, by się na niej wsparł.

– Idziesz prosto do łóżka – zarządziła.

– Nie będę się z tobą sprzeczał, ale najpierw muszę wziąć prysznic. Czuję się… muszę się umyć.

Pomogła mu się rozebrać, co wzbudziło w nim kolejną falę czułości. Oparł głowę na jej piersi.

– Co ja bym bez ciebie zrobił?

– Nawet nie próbuj tego sprawdzać.

Pod prysznicem, pewien, że najgorsze za nim, poczuł się znów lepiej. Gdy wyszedł z łazienki i zobaczył, że odsunęła kołdrę, a na stoliku nocnym postawiła butelkę wody, napój imbirowy i jego telefon, do oczu napłynęły mu łzy wdzięczności.

Pilotem zasunęła żaluzje w oknach.

– Wypij trochę wody albo lemoniady, żebyś się nie odwodnił. A jeżeli rano nie poczujesz się lepiej, to nie ma zmiłuj, jedziemy do lekarza.

– Już mi lepiej – stwierdził, ale posłusznie wypił napój i z uczuciem błogości wsunął się do łóżka.

Otuliła go i z niepokojem położyła mu rękę na czole.

– Zdecydowanie masz gorączkę. Pójdę po termometr.

– Później – powiedział. – Daj mi wpierw kilka godzin.

– Będę na dole.

Zamknął oczy i westchnął.

– Potrzebuję tylko wyspać się we własnym łóżku.

Zeszła na dół, wyjęła z zamrażarki mięso kurczaka i porcję rosołową, po czym wstawiła je pod zimną wodę, żeby przyśpieszyć rozmrażanie. Zrobi duży garnek rosołu ‒ lek na całe zło. Jej też się przyda, czuła się wykończona, za plecami Rossa wzięła kilka tabletek na ból gardła.

Nie ma powodu go martwić, kiedy tak źle się czuje. Poza tym zawsze miała silniejszy organizm niż Ross i pewnie zwalczy to coś, nim się rozwinie.

Krzątając się po kuchni, włączyła tryb głośnomówiący w telefonie i zadzwoniła do córki. Gawędziły wesoło, gdy Angie nalewała wody do czajnika i robiła herbatę.

– Masz pod ręką tatę? Chciałam się przywitać – spytała Katie.

– Śpi. Rozchorował się w Nowy Rok.

– Ojej!

– Nie martw się. Właśnie gotuję rosół. Do niedzielnego obiadu wyzdrowieje. Nie mogę się doczekać spotkania z tobą i Tonym. Och, Katie, znalazłam przecudowne ubranka dla dzieci! No dobra, kilka ubranek. Zobaczysz. Muszę kończyć. – Mówienie męczyło jej obolałe gardło. – Zobaczymy się za kilka dni. Na razie tu nie przychodź, Katie, mówię serio. Tata prawdopodobnie zaraża.

– Powiedz mu, że mam nadzieję, że szybko wróci do zdrowia i żeby zadzwonił, gdy już poczuje się lepiej.

– Dobrze. Kocham cię, słonko.

– Ja ciebie też.

Angie włączyła kuchenny telewizor i uznała, że kieliszek wina zrobi jej lepiej niż herbata. Wrzuciła do garnka mięso i korpus, po czym pobiegła na górę, żeby sprawdzić, co u męża. Cicho pochrapywał, uspokojona wróciła więc obrać ziemniaki i marchewki oraz pokroić seler.

Skoncentrowana na zadaniu, jednym uchem słuchała bezmyślnej telewizyjnej paplaniny. Uparcie ignorowała ból głowy, który ćmił za oczami.

Pomyślała, że gdy Ross poczuje się lepiej – i spadnie mu gorączka – będzie mógł przenieść się z sypialni do pokoju dziennego. I na Boga, sama też przebierze się w piżamę, bo zaczyna się parszywie czuć, a potem będą się przytulać, jeść rosół i oglądać telewizję.

Robiła zupę jak automat – wyjęła korpus i wrzuciła go do śmieci, po czym pokroiła mięso na duże kawałki, dodała warzywa, zioła, przyprawy i domowej roboty bulion drobiowy.

Przykręciła gaz, wróciła na górę i ponownie zajrzała do Rossa. Nie chciała mu przeszkadzać, ale aby być jednak w pobliżu, poszła do dawnego pokoju córki, który służył teraz za miejsce zabaw dla wnuków. Gdy poczuła nagłe mdłości, rzuciła się do gościnnej łazienki i zwymiotowała makaron zjedzony w samolocie.

– Cholera, Ross, coś ty złapał… – stęknęła.

Wyjęła termometr, włączyła go i włożyła końcówkę do ucha. Kiedy piknął, spojrzała na wyświetlacz z przerażeniem: 38,5.

– W takim razie oboje zjemy w łóżku na tacy.

Połknęła jeszcze kilka tabletek advilu i zeszła po napój imbirowy z lodem. Wśliznąwszy się do sypialni, wyciągnęła bluzę i flanelowe spodnie oraz grube skarpetki, bo już wstrząsały nią dreszcze. Wróciła do drugiej sypialni, przebrała się, położyła na łóżku, owinęła piękną kapą i niemal natychmiast zasnęła.

Śniła o czarnych błyskawicach i czarnych ptakach, o rzece, którą płynęła spieniona, czerwona woda.

Obudziła się gwałtownie. Paliło ją gardło, a w głowie huczało. Czyżby słyszała krzyk, wołanie? Usiłując się wyplątać z kapy, usłyszała jakiś łoskot.

– Ross! – Pokój zawirował, gdy wyskoczyła z łóżka. Zaklęła pod nosem, pędząc do sypialni i krzycząc.

Leżał na podłodze przy łóżku w konwulsjach. Obok niego znajdowała się kałuża wymiocin i kolejna wodnistych odchodów. W obu widziała krew.

– O mój Boże! – zawołała. Uklękła i spróbowała przewrócić go na bok. Cholera, tak chyba należało zrobić. Nie miała pewności. Chwyciła jego telefon ze stolika nocnego i wystukała numer pogotowia.

– Potrzebuję karetki. Natychmiast. Potrzebuję pomocy. Boże. – Wyrecytowała szybko adres. – Mój mąż, mój mąż… Tak, ma atak… Jest rozpalony, cały rozpalony… Wymiotował… Z krwią.

– Karetka już do pani jedzie.

– Szybko, proszę, pośpieszcie się!

Kroniki tej jedynej

Подняться наверх