Читать книгу Kroniki tej jedynej - Нора Робертс - Страница 7
ROZDZIAŁ DRUGI
ОглавлениеJonah Vorhies, trzydziestodwuletni ratownik medyczny, poczuł zapach gotującej się zupy i wyłączył gaz pod garnkiem, nim on i jego partnerka, Patti Ann, zabrali MacLeoda z domu i wnieśli nosze do ambulansu.
Kobieta wskoczyła do szoferki i włączyła sygnał alarmu, on zaś został z tyłu, starając się ustabilizować stan pacjenta, czemu przyglądała się jego żona.
Jonah pomyślał, że dobrze się trzyma. Nie histeryzuje. Niemal słyszał, jak w myślach błaga męża, żeby się obudził.
Jonah potrafił rozpoznać śmierć, gdy ją widział. Czasami ją wyczuwał. Starał się tego nie robić, bo się bał, że zaszkodzi mu to w pracy – usilnie blokował tę wiedzę. Czasami jednak wiedział, że facet, który na niego wpadł na ulicy, ma nowotwór. Albo że jakiś przebiegający dzieciak jeszcze tego samego popołudnia spadnie z roweru i złamie prawy nadgarstek.
Niekiedy nawet znał imię tego dzieciaka, wiedział, ile ma lat i gdzie mieszka.
Ta wiedza bywała tak konkretna, że przez jakiś czas traktował ją jak formę zabawy. Szybko jednak przestał, bo go wystraszyła.
W przypadku MacLeoda ogarnęło go tak silne przeczucie, że nie pozwalało się zablokować. Co gorsza, towarzyszyło mu coś nowego: jasnowidzenie. Atak minął, nim on i Patti Ann dojechali na miejsce, ale kiedy zajmował się MacLeodem i podawał Patti Ann szczegóły, żeby przekazała je dyspozytorom, Jonah widział pacjenta w łóżku: jak się obraca, jak wymiotuje na podłogę. Jak przed upadkiem z łóżka i atakiem konwulsji wzywa pomocy.
Widział też wbiegającą żonę, słyszał jej głos, gdy krzyknęła. Słyszał i widział wszystko, jakby oglądał to na wielkim ekranie.
I cholernie tego nie lubił.
Kiedy wjechali na podjazd dla karetek, starał się wyłączyć ten obraz, robić co w jego mocy, by ratować życie, o którym wiedział, że dobiega końca.
Jednym tchem wyrecytował parametry życiowe, podał szczegóły objawów i zastosowane działania ratunkowe, podczas gdy doktor Rachel Hopman (w której poważnie się durzył) oraz jej ekipa pędem wieźli pacjenta do sali zabiegowej.
Gdy dotarli na miejsce, nim żona pacjenta pchnęła dwuskrzydłowe drzwi, ujął ją za ramię. I natychmiast je puścił, jakby go parzyło, zobaczył bowiem, że i ona jest martwa.
Powiedziała „Ross” i chcąc otworzyć drzwi, położyła dłoń na klamce.
– Proszę pani. Pani MacLeod, musi pani tutaj zaczekać. Doktor Hopman jest znakomitym lekarzem. Zrobi dla pani męża wszystko, co możliwe.
I dla pani, już niedługo, przeszło mu przez głowę. Choć to nie wystarczy.
– Ross. Muszę…
– Może pani usiądzie? Życzy pani sobie kawy?
– Ja… nie. – Przycisnęła dłoń do czoła. – Nie, dziękuję. Nie. Co mu jest? Co się stało?
– Doktor Hopman z pewnością to sprawdzi. Chce pani, żebyśmy do kogoś zadzwonili?
– Nasz syn jest w Londynie. Wróci dopiero za kilka dni. Moja córka… Jest w ciąży, spodziewa się bliźniąt. Nie wolno jej denerwować. Moja przyjaciółka Marjorie…
– Chce pani, żebym zadzwonił do Marjorie?
– Ja… – Spojrzała niepewnie na ściskaną torebkę, którą złapała odruchowo, tak samo jak chwyciła płaszcz i włożyła buty. – Mam telefon.
Wyjęła urządzenie i nie wiedząc, co robić, wbiła w nie wzrok.
Jonah oddalił się i złapał jedną z pielęgniarek.
– Ktoś musi się nią zająć. – Wskazał na panią MacLeod. – Jej mąż jest w sali w ciężkim stanie. Ona chyba też jest chora.
– Tu jest dużo chorych osób, Jonah.
– Ma gorączkę. Nie wiem, jak wysoką. – Wiedział: 38,5 i rośnie. – Pacjent też ma gorączkę. A ja muszę wracać do ambulansu.
– Dobrze, dobrze. Zaraz się nią zajmę. Bardzo źle? – spytała, wskazując brodą na salę zabiegową.
Wbrew woli Jonah widział, co się dzieje w sali, czuł, jak kobieta, której nadal nie miał odwagi zaprosić na randkę, zerka na zegarek i podaje czas zgonu.
– Źle – bąknął tylko i uciekł, nim Rachel wyszła poinformować żonę o śmierci męża.
* * *
Po drugiej stronie cieśniny East River, w lofcie w Chelsea, Lana Bingham krzyknęła, gdy zaczął w niej wzbierać długi, rozwijający się falami orgazm. Gdy krzyk przeszedł w jęk, a jęk w westchnienie, przestała zaciskać palce na pościeli i uniosła ręce, by objąć szczytującego Maksa.
Westchnęła ponownie – zaspokojona, rozluźniona i zadowolona. Cieszyła się z ciężaru leżącego na niej kochanka, którego serce nadal biło jak szalone przy jej piersi. Przesunęła leniwie palcami po jego włosach.
Powinien je przystrzyc, pomyślała, ale lubiła, kiedy były dłuższe i mogła zawijać je na palce.
Mieszkali razem od sześciu miesięcy i było coraz lepiej.
Spokojna i odprężona zamknęła oczy i znów westchnęła.
Krzyknęła, gdy coś dzikiego i cudownego przetoczyło się przez nią, jakby w niej eksplodowało. Coś o wiele silniejszego niż orgazm, głębszego, będącego zarazem mieszaniną rozkoszy i wstrząsu, którego nie umiałaby opisać. Uczucie to przypominało eksplozję światła, błyskawicę przeszywającą ją na wskroś, płonącą strzałę, która trafiła ją w samo serce i rozgorzała blaskiem w ciele. Prawie czuła, jak krew jej się jarzy.
Leżące na niej i tkwiące wciąż w niej ciało Maksa drgnęło. Usłyszała, jak wstrzymał oddech, gdy na moment znowu stwardniał.
A potem wszystko się uspokoiło, wyrównało i złagodniało. W jej oczach migotały tylko drobne iskierki, a w końcu i one zniknęły.
Max podniósł się na łokciach i spojrzał na nią w świetle pełgających świec.
– Co to było?
Jeszcze nieco oszołomiona wypuściła powietrze.
– Nie wiem. Największy postkoitalny wstrząs świata?
Zaśmiał się i zniżył głowę, żeby musnąć wargami jej usta.
– Myślę, że musimy kupić jeszcze jedną butelkę tego nowego wina, które otworzyliśmy.
– Weźmy całą skrzynkę, jejku. – Przeciągnęła się pod nim, podnosząc ręce. – Czuję się niesamowicie.
– I tak samo wyglądasz, moja śliczna, śliczna czarownico.
Teraz ona się zaśmiała. Wiedziała – podobnie jak on – że w najlepszym razie jest amatorką. I była rada, w zupełności wystarczały jej próby rzucania niewielkich uroków i odprawianie rytuałów ze świecami oraz przestrzeganie świąt.
Od czasu, kiedy w trakcie przesilenia zimowego poznała Maksa Fallona, w którym zakochała się – i to bardzo – jeszcze zanim nadeszła Ostara, równonoc wiosenna, próbowała poważniej popracować nad czarostwem.
Nie miała jednak iskry i szczerze mówiąc, znała niewiele osób, które ją miały. Większość – właściwie wszyscy – których znała lub spotkała na festiwalach, rytuałach, spotkaniach, zaliczali się do amatorów, tak samo jak ona. A niektórzy mieli, według niej, po prostu nierówno pod sufitem, inni zaś zwyczajnie mieli obsesję.
Niektórzy pewnie nawet byliby niebezpieczni, gdyby rzeczywiście mieli moc.
A prócz nich, och tak, prócz nich był jeszcze Max.
On miał talent. Czyż nie rozpalał świec w sypialni oddechem, co zawsze ją podniecało? A gdy się porządnie skupił, potrafił unosić siłą woli małe przedmioty.
Niesamowite.
I kochał ją. A ten rodzaj magii był dla Lany najważniejszy.
Pocałował ją i przetoczywszy się na bok, wziął do ręki niezapaloną świecę.
Lana przewróciła oczami i jęknęła z udawaną przesadą.
– Zawsze idzie ci lepiej, kiedy jesteś zrelaksowana. – Powoli przesunął wzrokiem po jej ciele. – Wyglądasz na zrelaksowaną.
Leżała, nie wstydząc się nagości, z ramionami skrzyżowanymi za głową i rozrzuconymi na poduszce, długimi włosami barwy karmelu. Miała pełne usta o wydatnej dolnej wardze.
– Gdybym była jeszcze bardziej zrelaksowana, to chyba straciłabym przytomność.
– No to spróbuj. – Sięgnął po jej dłoń i pocałował palce. – Skup się. Masz w sobie energię.
Cóż, chciała, żeby tak było, ponieważ Max tego pragnął. A ponieważ nie znosiła go rozczarowywać, usiadła i odgarnęła włosy.
– Dobrze.
Szykując się, zamknęła oczy i wyrównała oddech. Starała się, zgodnie z tym, co próbował jej tłumaczyć, przyciągnąć energię, którą jego zdaniem w sobie miała.
O dziwo, poczuła, jak coś w niej lekko drga i zaskoczona tym wrażeniem, otworzyła oczy i odetchnęła.
Świeca zapłonęła.
Wpatrywała się w nią ze zdumieniem, a on uśmiechnął się szeroko.
– Brawo! – krzyknął z dumą.
– Ale… ale ja nawet nie… – Dotąd zdołała ledwie zapalić kilka świec po paru minutach wytężonej koncentracji. – Nawet nie byłam gotowa zacząć i… ty to zrobiłeś.
Czując rozbawienie i lekką ulgę, stuknęła go palcem w klatkę piersiową.
– Chcesz dodać mi pewności siebie.
– Niczego nie zrobiłem – zaprzeczył i położył dłoń na jej nagim kolanie. – Nie zrobiłbym czegoś takiego i nigdy cię nie okłamuję. Lano, ty to sprawiłaś.
– Ale ja… Naprawdę nie ty? Nie dałeś mi, bo ja wiem… jakiegoś wsparcia?
– Zrobiłaś to absolutnie sama. Spróbuj jeszcze raz. – Zdmuchnął świecę i tym razem włożył ją w jej dłonie.
Zdenerwowana zamknęła oczy, bardziej, żeby się uspokoić niż w jakimkolwiek innym celu. Kiedy jednak pomyślała o świecy, poczuła, że coś w niej wzbiera. Gdy otworzyła oczy i po prostu pomyślała o płomieniu, ten wystrzelił w górę.
– Och, o Boże – westchnęła. W jej oczach barwy letniego nieba odbijało się światło świecy. – Naprawdę to zrobiłam.
– Co czułaś?
– Jakby… jakby się coś we mnie wznosiło. Wznosiło, pęczniało, sama nie wiem. Ale Max, to było naturalne. Nie żaden tam wielki błysk i bum. Tylko jak… cóż… jak by to ująć? Jak oddech. Ale to, wiesz, jest dość straszne. Nie mówmy o tym nikomu, dobrze? – Popatrzyła na niego nad płomieniem.
Ujrzała na jego przystojnej, uduchowionej twarzy dumę i błysk zainteresowania. Pokrywał ją dwudniowy zarost. Jego oczy w świetle świecy wydawały się szare.
– Nie pisz o tym ani nic takiego. Przynajmniej dopóki się nie upewnimy, że to nie przypadek.
– Otworzyły się w tobie drzwi, Lano. Dostrzegłem to w twoich oczach, tak samo jak dostrzegłem w nich możliwość, że się otworzą, kiedy się poznaliśmy. Widziałem to, zanim cię pokochałem. Ale jeżeli chcesz, by zostało to między nami, niech tak będzie.
– Dobrze. – Wstała i dostawiła świecę do poprzednio przez niego zapalonych. Pomyślała, że to symbol ich jedności. Odwróciła się, drgały za nią płomyki. – Kocham cię, Max. Oto moje światło.
Poderwał się gibki niczym kot i przyciągnął ją do siebie.
– Nie potrafię wyobrazić sobie życia bez ciebie. Chcesz jeszcze wina?
– To jakiś eufemizm? – Odchyliła głowę.
– Myślę o winie i o zamówieniu czegoś, bo umieram z głodu. – Uśmiechnął się i ją pocałował. – A potem zajmiemy się eufemizmami.
– Zgadzam się na wszystko. Choć mogę coś ugotować.
– Na pewno, tylko że robiłaś to cały dzień. Masz wolne. Umówiliśmy się, że zjemy coś na mieście…
– Wolałabym zostać. Z tobą. – Zdała sobie sprawę, że zdecydowanie bardziej woli być z nim sam na sam, niż wyjść na miasto.
– Dobrze. Na co masz ochotę?
– Zaskocz mnie – powiedziała, odwracając się, żeby podnieść czarne spodnie i koszulkę, którą nosiła pod bluzą szefa kuchni, zastępcy szefa kuchni, mówiąc dokładniej, które zdarł z niej, gdy wróciła z restauracji. – W tym tygodniu dwa razy pracowałam na dwie zmiany, więc chętnie zostanę w domu i zjem coś – cokolwiek – co ktoś inny ugotuje.
– Załatwione. – Wciągnął dżinsy i ciemny sweter, w których pracował, czyli pisał w gabinecie. – Otworzę wino i zaskoczę cię resztą.
– Zaraz wracam – obiecała, idąc do garderoby.
Kiedy wprowadziła się do Maksa, starała się zająć nie więcej niż pół szafy, ale… uwielbiała ubrania i modę – a ponieważ większość czasu spędzała w białej tunice i czarnych spodniach, nadrabiała to po wyjściu z pracy.
Pomyślała, że ubranie codzienne nadal może być ładne, a nawet romantyczne, gdy się je włoży na wieczór spędzony w domu. Wybrała granatową sukienkę z czerwonymi zawijasami, kończącą się tuż nad kolanami. I też go zaskoczy: seksowną bielizną, gdy już zajmą się eufemizmami.
Ubrała się, po czym przyjrzała się krytycznie swojej twarzy w lustrze. Światło świec jest korzystne, pomyślała, ale… Położyła dłonie na twarzy i używając czarów, przydała sobie nieco uroku – miała do tego talent od czasów licealnych.
Często się zastanawiała, czy talent, jakikolwiek miała, nie zależał bardziej od próżności niż rzeczywistej mocy.
To jej jednak zupełnie nie przeszkadzało. Ani trochę się nie wstydziła, że jest lub czuje ładniejsza niż bardziej pełna mocy. Zwłaszcza że jej przymioty w obu tych dziedzinach przyciągnęły takiego mężczyznę jak Max.
Już miała do niego pójść, kiedy przypomniała sobie o świecach.
– Lepiej nie zostawiać ich bez nadzoru – mruknęła i odwróciła się, by je zgasić.
Zatrzymała się i chwilę zastanowiła. Skoro może je zapalić, to czy może je zgasić?
– To samo, tylko w drugą stronę, no nie? – Powiedziawszy to, a zwłaszcza pomyślawszy o tym, wskazała na jedną ze świec i podeszła bliżej, by spróbować.
Świeca zgasła.
– Ach… Jeju. – Zaczęła wołać Maksa, ale zaraz zdała sobie sprawę, że prawdopodobnie tylko go to nakręci i zamiast zjeść spokojną kolację w domu, będą ćwiczyć i się uczyć.
Zamiast tego skoncentrowała uwagę na świecach, najpierw jednej, potem drugiej, aż w końcu w pokoju zapanowała ciemność. Nie potrafiła wyjaśnić, co czuje ani jakie drzwi, o których mówił Max, się nagle otworzyły.
Uznała, że później o tym pomyśli. Najpierw wino.
* * *
Podczas gdy Max i Lana pili wino – i jedli przystawkę w postaci rozpuszczonego brie na grzankach z bagietki, przed których zrobieniem Lana nie była w stanie się powstrzymać – Katie MacLeod Parsoni spieszyła do szpitala na Brooklynie.
Nie płakała jeszcze, gdyż nie wierzyła – nie chciała wierzyć – że jej ojciec nie żyje, a matka nagle zachorowała tak, że musiano ją położyć na OIOM-ie.
Z dłonią podtrzymującą brzuch i mężem obejmującym ją w nieistniejącej już talii szła do windy prowadzącej na oddział intensywniej opieki medycznej.
– To się nie dzieje. To jakaś pomyłka – mamrotała. – Mówiłam ci, rozmawiałam z nią kilka godzin temu. Tata źle się czuł – jakieś przeziębienie czy coś takiego – a ona robiła zupę.
Powtarzała te słowa całą drogę do szpitala. Tony tylko ją obejmował.
– Wszystko będzie dobrze – powiedział, nie umiejąc wymyślić nic innego.
– To jakaś pomyłka – powtórzyła. Ale kiedy dotarli do dyżurki pielęgniarek, nie potrafiła wykrztusić słowa i spojrzała tylko bezradnie na Tony’ego.
– Powiedziano nam, że Angie – Angela – MacLeod została przyjęta na oddział. To jej córka, Kathleen. Moja żona, Katie.
– Muszę się zobaczyć z mamą, muszę się z nią zobaczyć. – Coś w oczach tej pielęgniarki sprawiło, że w Kate zaczęła narastać panika. – Muszę zobaczyć się z mamą! – zawołała. – Chcę rozmawiać z doktor Hopman. Powiedziała… – Katie załamał się głos.
– Pani mamą zajmuje się doktor Gerson – oznajmiła pielęgniarka.
– Nie chcę widzieć doktora Gersona. Chcę zobaczyć się z mamą! Chcę rozmawiać z doktor Hopman.
– Spokojnie, Katie, no już. Spróbuj się uspokoić. Musisz myśleć o dzieciach.
– Skontaktuję się z doktor Hopman. – Pielęgniarka wyszła zza biurka. – Może poczeka pani tutaj, proszę usiąść. Który miesiąc?
– Dwadzieścia dziewięć tygodni, cztery dni – odpowiedział Tony.
Z oczu Kate popłynęły łzy.
– Liczysz też dni – wymamrotała.
– Oczywiście, że tak, kochanie. Jasne, że liczę. Będziemy mieli bliźnięta – poinformował pielęgniarkę.
– Fajnie. – Pielęgniarka uśmiechnęła się, ale, gdy odwróciła się z powrotem w stronę biurka, jej twarz natychmiast spoważniała.
Rachel zareagowała na wezwanie pagera najszybciej, jak umiała i na widok pary w ułamku sekundy trafnie oceniła sytuację. Wkrótce będzie miała do czynienia z ciężarną w żałobie.
Dobrze, że dotarła tu przed Gersonem. To doskonały internista, ale potrafił być tak szorstki, że aż nieuprzejmy.
Pielęgniarka dała Rachel znak kiwnięciem głowy. Lekarka zebrała siły i podeszła do Parsonich.
– Jestem doktor Hopman. Bardzo mi przykro z powodu pani ojca.
– To jakaś pomyłka.
– Pani jest Katie?
– Tak. Katie MacLeod Parsoni.
– Katie. – Rachel usiadła. – Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Pani mama zrobiła wszystko, co w jej mocy. Zadzwoniła po karetkę, tata znalazł się u nas tak szybko, jak się dało. Ale był zbyt chory.
Oczy Katie, takiego samego koloru ciemnej zieleni co oczy jej matki, wpatrywały się w Rachel błagalnie.
– Jest tylko przeziębiony. To jakiś łagodny wirus. Mama gotowała mu rosół.
– Pani mama nie była w stanie nam wiele powiedzieć. Byli w Szkocji? Ale pani z nimi nie pojechała?
– Mam jak najwięcej leżeć, nie wolno mi latać samolotem.
– Bliźnięta – wtrącił Tony. – Dwadzieścia siedem tygodni, cztery dni.
– Wiecie, gdzie dokładnie w Szkocji?
– W Dumfries. Jakie to ma znaczenie? Gdzie jest moja mama? Muszę się z nią zobaczyć.
– Jest w izolatce.
– Jak to w izolatce?!
Spojrzenie Rachel było tak spokojne i opanowane, jak jej głos.
– To środek ostrożności, Katie. Jeżeli ona i pani tata nabawili się jakiejś infekcji lub jedno z nich zaraziło drugie, musimy przeciwdziałać epidemii. Może pani się z nią zobaczyć przez kilka minut, ale musi się do tego przygotować. Mama jest bardzo chora. Musi pani włożyć maseczkę, rękawiczki i strój ochronny.
– Wszystko mi jedno, co mam włożyć, muszę zobaczyć mamę.
– Nie będzie pani mogła jej dotknąć – dodała Rachel. – I może pani spędzić tam tylko kilka minut.
– Idę z żoną.
– Dobrze. Najpierw muszą mi państwo opowiedzieć o ich wyjeździe do Szkocji. Pani mama wspominała, że wrócili dopiero dziś rano i bawili tam od drugiego dnia świąt. Wie pani może, czy pani tata był chory, zanim wyjechali?
– Nie, nie, czuł się dobrze. Spotkaliśmy się w Boże Narodzenie. Na drugi dzień zawsze wyjeżdżamy na farmę. Pojechali wszyscy z wyjątkiem mnie i Tony’ego, bo nie wolno mi podróżować w tym stanie.
– Rozmawiała pani z nimi, kiedy byli w Szkocji?
– Oczywiście. Prawie codziennie. Mówię pani, że nic im nie dolegało. Może pani spytać wuja Roba, brata bliźniaka mojego ojca. Wszyscy tam zebrani dobrze się czuli. Może pani go spytać. Jest w Londynie.
– Może mi pani dać do niego numer telefonu?
– Ja to zrobię. – Tony ścisnął dłoń Katie. – Podam pani wszystko, czego sobie pani życzy. Ale Katie musi zobaczyć się z mamą.
Gdy oboje włożyli szpitalne kitle i rękawiczki, Rachel pomyślała, że musi ich przygotować na to, co zastaną.
– Przeciwdziałamy odwodnieniu. Pani mama ma wysoką gorączkę, którą staramy się zbić. – Zatrzymała się przed salą o szklanej ścianie: drobnokoścista kobieta z burzą czarnych loków, bezlitośnie zaczesanych do tyłu i spiętych. Wskutek zmęczenia jej oczy koloru ciemnej czekolady zapadły się w głąb, ale głos emanował energią. – Plastikowa zasłona służy ochronie przed infekcją.
Katie mogła tylko patrzeć przez plastikową szybę, oddzielającą kobietę leżącą na wąskim szpitalnym łóżku od reszty pokoju.
Jak pusta skorupa po mojej matce, pomyślała.
– Dopiero co rozmawiałyśmy ‒ wybełkotała. ‒ Dopiero co rozmawiałyśmy. – Chwyciła dłoń Tony’ego i weszła do środka.
W sali było słychać dźwięki monitorów. Po ekranach przesuwały się jakieś zielone szlaczki, jedne przypominały bazgraninę, inne szpikulce. Wentylator szumiał niczym rój pszczół. Nad wszystkimi tymi dźwiękami górował chrapliwy oddech jej matki.
– Mamo – powiedziała, ale Angie ani drgnęła. – Czy mama dostała jakieś środki uspokajające?
– Nie.
– Mamo, to ja, Katie. Mamo.
Angie poruszyła się i jęknęła.
– Zmęczona… taka zmęczona… Zrobić zupę… Trzeba zostać w domu, wszyscy jesteśmy chorzy i musimy zostać w domu… Mamuusiu, chcę piżamkę w owieczki. Nie mogę dziś iść do szkoły.
– Mamo, to Katie.
– Katie, Katie. – Głowa Angie przewracała się na poduszce to w prawo, to w lewo. – Mamusia mówi: Katie, zarygluj drzwi. Zarygluj drzwi, Katie. – Powieki Angie zamrugały i uniosły się, a błyszczące od gorączki oczy rozejrzały się po sali. – Nie pozwól temu dostać się do środka. Słyszysz, jak szeleści w krzakach? Katie, zarygluj drzwi!
– Nie martw się, mamo. Nie martw się.
– Widzisz te wrony? Wszystkie krążą.
Wtem jej rozgorączkowane, niewidzące spojrzenie spoczęło na Katie. Zamigotało w nich coś matczynego.
– Katie. Moja dziewczynka.
– Jestem tu, mamo. Jestem przy tobie.
– Tata i ja nie czujemy się najlepiej. Zjemy rosół w łóżku na tacach i pooglądamy telewizję.
– Dobrze. – Wzbierające łzy ścisnęły jej gardło, zdołała jednak wymamrotać: – Wkrótce poczujesz się lepiej. Kocham cię.
– Musisz trzymać mnie za rękę, kiedy przechodzimy na drugą stronę ulicy. I trzeba się rozejrzeć w obie strony, to bardzo ważne.
– Wiem.
– Słyszałaś? – Oddech Angie przyśpieszył, a głos opadł do szeptu. – Coś szeleści w tych krzakach. Coś na nas patrzy.
– Niczego tu nie ma, mamo.
– Jest! Kocham cię, Katie. Kocham cię, Ian. Moje dzieci.
– Kocham cię, mamo – powiedział Tony, zdając sobie sprawę, że teściowa bierze go za brata Katie. – Kocham cię – powtórzył, ponieważ była to prawda.
– Później zrobimy sobie piknik w parku, ale… Nie, nie, idzie burza. Razem z tym. Czerwona błyskawica, ogień i krew. Uciekaj! – Usiłowała się podnieść. – Uciekaj!
Dostała gwałtownego ataku kaszlu. Na plastikową zasłonę poleciały kropelki śliny i flegmy.
– Proszę ją stąd zabrać! – nakazała Rachel, wciskając guzik przywołujący pielęgniarkę.
– Nie! Mamo!
Mimo protestów Katie Tony wyciągnął ją z sali.
– Przykro mi. Naprawdę mi przykro, ale musisz im pozwolić jej pomóc. Chodź. – Dłonie mu drżały, kiedy pomagał jej zdjąć kitel. – Powinniśmy zostawić te rzeczy tutaj, pamiętasz?
Zdjął jej rękawiczki, ściągnął swoje i wyrzucił, kiedy pielęgniarka wpadła do sali, by pomóc lekarce.
– Katie, musisz usiąść.
– Co jej jest, Tony? Ona bredziła.
– To pewnie gorączka. – Czując jak drży, poprowadził ją z powrotem na fotele. – Zbiją tę gorączkę.
– Mój ojciec nie żyje. On nie żyje, a ja nie mogę o nim myśleć. Muszę myśleć o niej. Ale…
– W porządku. – Cały czas ją obejmował i przyciągając jej głowę do ramienia, głaskał po kręconych kasztanowych włosach. – Musimy o niej myśleć. Ian będzie tu tak szybko, jak to możliwe. Może nawet jest już w drodze. On też będzie nas potrzebował, zwłaszcza że Abby i dzieci nie mogą z nim przylecieć, jeżeli nie zdołał kupić biletów.
Mów, pomyślał Tony, dużo mów, żeby Katie nie zastanawiała się nad tym, co się dzieje po drugiej stronie tej potwornej plastikowej zasłony.
– Pamiętasz, napisał, że udało mu się znaleźć przelot do Dublina, a stamtąd już leci bezpośrednio. Pamiętasz? I stara się znaleźć lot dla Abby i dzieci, żeby jak najszybciej wylecieli z Londynu.
– Wzięła cię za Iana. Ona cię kocha, Tony.
– Wiem. Już dobrze. Wiem.
– Przykro mi.
– Och, daj spokój, Katie.
– Nie, przykro mi. Mam skurcze.
– Czekaj, co? Ile?
– Nie wiem. Nie wiem, ale mam. I czuję…
Zakołysała się w fotelu. Podniósł ją, wstał, objął żonę i ich nienarodzone dzieci i czując, że świat wali mu się na głowę, wezwał pomoc.
Przyjęto ją natychmiast i po pełnej napięcia godzinie skurcze ustały. Po koszmarze z rodzicami i zaleceniu pozostania w szpitalu na obserwacji oboje byli wyczerpani.
– Zrobimy listę tego, czego potrzebujesz, z domu, a ja pojadę i to przywiozę. Zostanę tu z tobą do rana.
– Nie jestem w stanie jasno myśleć. – Choć Katie miała wrażenie piasku pod powiekami, nie mogła przymknąć oczu.
Wziął jej dłoń i okrył ją pocałunkami.
– Coś wymyślę. A ty musisz robić to, co powiedział lekarz. Musisz odpoczywać.
– Wiem, ale… Tony, możesz tylko iść sprawdzić? Możesz zobaczyć, jak się czuje mama? Chyba nie będę mogła odpoczywać, póki się tego nie dowiem.
– Dobrze, ale żadnego wstawania i kręcenia się po sali, kiedy mnie nie będzie.
Zdobyła się na wątły uśmiech.
– Uroczyście przyrzekam.
Wstał, nachylił się i pocałował ją w brzuch.
– A wy, dzieciaki, siedźcie tu grzecznie. Dzieci – przewrócił oczami – zawsze dokądś pędzą.
Kiedy wyszedł, oparł się o drzwi, walcząc z przemożną chęcią poddania się rozpaczy. Pomyślał, że to Katie jest silna, Katie jest twarda. A teraz to on musi być silny. Więc będzie.
Przeszedł przez oddział intensywnej opieki – który przypominał labirynt – i znalazłszy drzwi do poczekalni i recepcji, dotarł do wind. Podejrzewał, że żeby przestał się gubić, Katie będzie musiała zostać tu o wiele dłużej.
Kiedy podszedł do windy, wyszła z niej drobna, ładna Afroamerykanka w białym laboratoryjnym fartuchu i czarnych nike’ach. Rozpoznał ją.
– Doktor Hopman. – Rozpromienił się.
– Pan Parsoni. Jak Katie?
– Proszę mi mówić Tony. Katie stara się odpoczywać. Wszystko w porządku. Od godziny nie miała skurczy, a dzieci czują się dobrze. Chcą ją zatrzymać przynajmniej na noc, pewnie na kilka dni. Pyta o mamę, więc szedłem sprawdzić.
– Może usiądziemy tutaj?
Od dziecka pracował w rodzinnym sklepie z artykułami sportowymi – teraz kierował główną filią. Znał się na ludziach.
– To nie może być prawda.
– Naprawdę mi przykro, Tony. – Wzięła go pod ramię i poprowadziła do foteli. – Powiedziałam doktorowi Gersonowi, że zejdę, ale mogę go przywołać pagerem, żeby z panem porozmawiał.
– Nie, nie znam go, nie ma takiej potrzeby. – Opadł ciężko i schował głowę w dłoniach. – Co się dzieje? Nie rozumiem, co się dzieje. Dlaczego oni zmarli?
– Sprawdzamy to, usiłujemy ustalić, co to za infekcja. Sądzimy, że zarazili się w Szkocji, skoro pański teść poczuł się źle przed wylotem. Katie wspominała, że byli na farmie. W Dumfries…?
– Tak, to rodzinna farma prowadzona przez kuzyna – potwierdził. – Cudowne miejsce.
– Kuzyna?
– Tak, Hugh, Hugh MacLeoda. I Millie. Boże, muszę ich powiadomić. I Roba, i Iana. Co ja powiem Katie?
– Chce pan kawy?
– Nie, dziękuję. Przydałby mi się porządny, mocny drink, ale… – Musi być silny, napomniał siebie w duchu i obtarł łzy przegubami dłoni. – Wystarczy mi cola.
Zaczął się podnosić, gdy Rachel położyła mu dłoń na ramieniu.
– Ja przyniosę. Zwykła?
– Tak.
Podeszła do automatów i wydobyła drobne. Farma, pomyślała. Świnie, kurczaki. Czyżby jakiś szczep świńskiej albo ptasiej grypy?
Nie jej dziedzina, ale postanowiła, że zdobędzie informacje i przekaże je dalej.
Przyniosła Tony’emu colę.
– Gdyby podał nam pan telefon do Hugh i Rossa MacLeodów, brata, mogłoby nam to pomóc w ustaleniu faktów.
Zapisała w telefonie wszystkie numery podane przez Tony’ego. Kuzyn, brat bliźniak, syn, nawet bratankowie.
– Proszę wziąć mój numer. – Wzięła jego telefon i wpisała się do listy kontaktów. – Proszę do mnie zadzwonić, gdybym mogła się na coś przydać. Zamierza pan zostać z Katie do rana?
– Tak.
– Zajmę się tym. Przykro mi, Tony. Bardzo mi przykro.
Odetchnął głęboko.
– Ross i Angie, byli… kochałem ich jak własnych rodziców. Dobrze wiedzieć, że w ostatnich chwilach byli z kimś dobrym, z kimś, wie pani, troskliwym. Żonie też ta świadomość pomoże.
Powłócząc nogami, ruszył do sali Katie. Raz nawet umyślnie źle skręcił, by dać sobie więcej czasu.
Kiedy do niej wszedł i zobaczył, jak leży i wpatruje się w sufit, a dłońmi tuli rosnące w niej dzieci, wiedział, co musi zrobić.
Po raz pierwszy, odkąd się poznali, okłamał ją.
– Mama?
– Śpi. Ty też powinnaś się przespać. – Nachylił się nad łóżkiem i pocałował ją. – Pojadę do domu i przywiozę trochę rzeczy. Na pewno mają tu paskudne jedzenie, wezmę więc lazanię z twojej ulubionej restauracji. Dzieciaki muszą jeść. – Poklepał ją delikatnie po brzuchu. – I potrzebują mięsa.
– Okej, masz rację, moja ty opoko.
– Wrócę, nim się zorientujesz. Żadnych dzikich imprez pod moją nieobecność.
Oczy jej zalśniły, a usta zadrżały. Jego Katie zawsze była dzielna.
– Już zamówiłam striptizerów.
– Powiedz im, żeby na mnie poczekali.
Wyszedł i powlókł się do samochodu. Zaczął padać śnieg, ale tak rzadki, że ledwo go czuł na skórze. Wsiadł do minivana, którego kupili zaledwie przed dwoma tygodniami, szykując się na narodziny bliźniąt.
Nachylił głowę nad kierownicą i rozpłakał się z rozpaczy.