Читать книгу Hashtag# - Norbert Góra - Страница 4

1

Оглавление

Jason Clowe stał przy otwartym oknie i patrzył na ulicę, która łączyła się z pobliskim parkiem.

Setki ziemskich istnień poruszało się tą betonową drogą teraz, pod jego okiem.

Młoda kobieta popychająca bordowy wózek dziecięcy, ze zmęczoną twarzą i potarganymi, rudymi włosami, idąca gdzieś przed siebie. Wysoki, przystojny i szczupły mężczyzna w grafitowym garniturze, ze skórzaną, czarną teczką w ręce, który akurat rozmawiał przez telefon komórkowy i mocno gestykulował, jak gdyby starał się komuś wytłumaczyć, jak należy prowadzić samochód. Wskutek swojej nieuwagi, zupełnie niechcący, wpadł na starszego mężczyznę stojącego przy stalowych kratach, odgradzających park od zatłoczonej ulicy, czytającego najnowsze wydanie New York Timesa. Siwowłosy człowiek w beżowym prochowcu i okularach na nosie, zdobionych grubymi, czarnymi oprawkami, odepchnął mężczyznę w garniturze. Jason, z układu ust nieznajomego, które wykrzywiły się w niesamowitej furii, rozpoznał słowa w stylu „jak łazisz, łamago?”. W jego oczach królowała nienawiść do, jakby ów elegancki, młody człowiek zabił rodzinę starszego mężczyzny, a ich ciała porozwieszał po całym mieście, podpisując się pod tym nogami i rękami.

Skąd w ludziach tyle agresji, pomyślał Clowe i oderwał swój wzrok od spacerowiczów, przechadzających się po ulicy. Patrzył teraz, zupełnie bez wyrazu, na zieleniejący w świetle słońca park. Intensywność zieleni przyprawiała Jasona o zawrót głowy, hipnotyzując go wygięciami starych, spróchniałych gałęzi, jak gdyby to były człowiecze ręce, uwodzące swoją ofiarę w takt nieokiełznanych, dzikich ruchów. Coś sprawiało, że nie mógł oderwać wzroku od parku. Przez moment utracił z oczu cały, jasny kolor tego miejsca. Otoczony był pustką, bezkresną ciemnością. Dusił się powietrzem, którym oddychali wszyscy przechodnie. Głośno kaszlał, ale wydawało się, że nie może nabrać nawet najmniejszego oddechu. Dopiero po dłuższej chwili zamknął okno i zdał sobie sprawę, że do jego nozdrzy dociera charakterystyczny, ostry zapach benzyny. Zza szyby usłyszał stukot dużych, twardych i piekielnie czarnych opon, ugniatających nawierzchnię pod naporem własnej masy. Ogromny, czerwony tir przejechał pod jego domem z zatrważającą prędkością. Jason zastanawiał się, czy określenie „zatrważającą” byłoby odpowiednim dla tego masywnego ogra w metalowej zbroi. W porównaniu z intensywnością, z jaką pędził ów stalowy diabeł, rozpalany piekielnym gorącem silnika, struś pędziwiatr – cel kojota ze znanej kreskówki – byłby jedynie powolnym, starym żółwiem w jasnozielonej skorupie i to jeszcze znajdującym się na autostradzie, gdzie różnokolorowe diabły są w stanie poruszać się zdecydowanie szybciej.


Clowe doskonale wiedział, że burmistrz zabronił poruszania się po tutejszych drogach tirom. Kogo jednak obchodził, w wieku bezprawia i legalnego posiadania broni – uprawniającej do zabijania kogokolwiek, kto na ciebie krzywo spojrzy – kodeks jakichkolwiek praw, jeśli czas oznaczał pieniądz. Większa prędkość to krótszy czas. Krótszy czas równa się zdecydowanie większemu zarobkowi. Jason domyślał się również, że burmistrz sam może być zamieszany w odwracanie uwagi od nielegalnych tirów, zanieczyszczających swoim, groźnym dla środowiska, paliwem lokalną florę i przyczyniających się do gwałtownej degradacji fauny.

W dobie, gdy zielone, papierowe banknoty zastąpiły ludziom mózg, a kilkucentowe monety zaszywały usta, nie istniały ogólno przyjęte reguły, poza jedną, którą znał na pamięć.

„W dwudziestym pierwszym wieku jedyną regułą jest brak reguł”.

Wszelkie komentarze były zbędne, myślał Clowe. Po kilku, nieudanych próbach, zdołał wreszcie nabrać haust świeżego powietrza i odetchnąć. Przy okazji jego ciałem wstrząsnął dreszcz, na myśl o gwałtownej śmierci z powodu braku tlenu. Trudno o tragiczniejszą agonię. Odwrócił swój wzrok od okna i rozejrzał się po niedużym salonie. Liliowy, uspokajający kolor ścian był pomieszany z intensywnością morskiej bryzy, uwielbianą przez Jasona bez względu na porę roku.

Nieopodal okna znajdował się niewielki, dębowy stolik– antyk, na którym leżała biała, pustka kartka i zielony, dobrze zatemperowany ołówek. Jason, ze wszech miar, chciał napisać wiersz. Kochał twórczość. Ona go uspokajała. Otulała jedwabnym, kremowym kocem wrażliwości skołatane nerwy, zwilżała suchą i twardą glebę w postaci psychiki, pozwalając na głęboki, intelektualny wypoczynek. Obfity w różany potok słów, magnoliowy zalew doznań i skąpanie się w tulipanowych płatkach emocji. Podszedł powolnym krokiem do stolika, delikatnie stąpając po sosnowych klepkach. Odsunął ciemne, dębowe krzesło, idealnie dopasowane do antyku i usiadł na nim. Chwycił w rękę ołówek i zbliżył rysik do pustej, białej kartki. Wiersz o polityce? Za dużo razy musiałby użyć okropnych przekleństw. Jason, pracując na policji, doskonale wiedział, że wymiar sprawiedliwości był jedynie bezwolnym organem, za którego sznurki pociągają przedstawiciele rządu. Nieokiełznany busz afer, łapówek i katastrof. Potok nienawiści, oskarżeń, wyznań z pogranicza prawdy i kłamstwa. Rolą polityki było przykrycie nieświeżego, wręcz cuchnącego i trującego tortu warstwą intensywnej, zabijającej smród czekolady. Wszystko po to, żeby nieświadome społeczeństwo poczuło rozpływający się w ustach smak tej pyszności, poprawiającej humor. Nie było istotne, iż każdy, kto posilił się tym tortem, skończy w toalecie, wstrząsany dreszczami rewolucji żołądkowych z powodu składników.


Wiersz o przyrodzie? To bez sensu. Ziemia zbliża się ku końcowi swojego istnienia. Coraz więcej fauny było zagrożone wyginięciem. Jednak wynajmowani przez dzianych milionerów kłusownicy wciąż polują na rzadkie okazy zwierząt, nie licząc się z konsekwencjami swoich decyzji. W telewizyjnych raportach wzrastała liczba zagrożonych gatunków, a te, które wcześniej były objęte ochroną, odeszły w zapomnienie dzięki ludzkim interwencjom.

Jason przypomniał sobie o koszmarnej decyzji burmistrza, odnośnie wycięcia lokalnego lasu. Swoim, nie bójmy się określenia idiotycznym, rozporządzeniem odebrał dom dziesiątkom pięknych okazów ptaków i wiewiórek. Wiersz o życiu? Cholera jasna.

„Życie nie jest lepsze ani gorsze od naszych marzeń, jest tylko zupełnie inne” – pisał przecież Shakespeare, a wtórował mu Jonathan Carroll – „W życiu najczęstsze są dwie sytuacje: albo coś spieprzyłeś, albo ktoś kazał ci spieprzać”.

Zgadzał się z Paulo Coelho, iż „(…)w życiu istnieją rzeczy, o które warto walczyć do samego końca”, powołując się też w myślach na Antoine de Saint– Exupery’ego „żyć możesz tylko dzięki temu, za co mógłbyś umrzeć”.

Wszyscy, wielcy pisarze tego świata idealnie opisali motyw życia. Było, jest i będzie, ale jakie? Na to pytanie ciężko znaleźć odpowiedź. Rozmyślając o tym motywie, Jason odłożył ołówek na antyczny stół i utkwił wzrok w jednym z kątów mieszkania.

Miał trzydzieści siedem lat. Był policjantem. Mieszkał w tym małym miasteczku – Ogden w stanie Iowa – odkąd tylko dostał posadę asystenta funkcjonariusza – Williama Brandsbury’ego.

Koledzy po fachu nazywali tego człowieka Łysą Sprzedajną Dupą. Chociaż służył wymiarowi sprawiedliwości, tak naprawdę gardził wszystkim, co się wiązało z policją. Brandsbury był wysokim, niezbyt przystojnym mężczyzną, którego budowa była wprost proporcjonalna do Arnolda Schwarzeneggera albo Hulka Hogana. Tytanowe, twarde jak skała bicepsy. Kaloryfer na brzuchu. Jego mięśnie grzbietu były tak imponujące, że mógłby żonglować nimi końskimi podkowami, gdyby tylko chciał. Niestety twarz funkcjonariusza zdradzała absolutną, wręcz niespotykaną głupotę. W głęboko osadzonych, brązowych oczach, bez większych problemów był w stanie dojrzeć całkowity brak inteligencji. William Brandsbury, chociaż miał czterdzieści lat, w chwili, gdy Clowe został przyjęty do pracy jako jego asystent, bezgranicznie wierzył, że kryminaliści mogą pomagać ludziom. Pozbawione podstawowej moralności apatyczne jednostki o skrajnie lodowatych sercach, odnajdujące w mordowaniu ludzi nieopisaną frajdę, były dla Brandsbury’ego celem współpracy. Z czasem pogubił się całkowicie między światem dobra, a zła.


Przyłapano go, jak próbował wplątać się w podejrzane interesy, aby poznać fakty na temat pewnej, mało istotnej sprawy. Łysa Sprzedajna Dupa wyleciała z policji z hukiem, a trzask jego umięśnionego, twardego podwozia słychać było na ulicy tak intensywnie, że szyby w biurowcu nieopodal komisariatu rozprysły się na tysiące maleńkich kawałeczków.

Jason Clowe zajął miejsce Brandsbury’ego jako pełnoetatowy, samodzielny policjant.

Mimo trudnej współpracy z byłym funkcjonariuszem, ten tępy osiłek nauczył go jednak jednej rzeczy – nie noszenia zegarka.

– Posłuchaj no, Clowe – mówił, gdy któryś raz z rzędu zauważył w trakcie prowadzenia śledztwa, iż Jason zerka na swój czasomierz z kwadratową tarczą i brązową, ciemną skórą jako paskiem. – W tej branży nie siedzisz osiem godzin na tyłku przed komputerem, wypełniając foldery drukami, które ostatecznie i tak wylądują w piecu. Tutaj wstajesz razem ze świtem, oświetlającym ci drogę do sprawiedliwości pierwszymi promykami, a pracę kończysz dopiero w momencie, kiedy księżyc woli rzucać jasną poświatę na zakochanych, tańczących w jego świetle, niż na ciebie i twoje sprawy. Może Brandsbury wcale nie był taki tępy? Może rzeczywiście niepotrzebnie go wyrzucono z policji? Jason przypomniał sobie, jak bezproblemowo obezwładniał niebezpiecznych dla otoczenia ludzi. Co najciekawsze, robił to jednym, zdecydowanym ruchem ręki. Siła jego zaciśniętej pięści była porównywalna do prędkości rozpędzanego do granic możliwości pociągu o wadze kilku ton, mającego lada moment zderzyć się z małym samochodem na przejeździe kolejowym. Jeden strzał w twarz mógł, co najmniej, złamać nos. Co najmniej, gdyż w przypadku Brandsbury’ego nigdy na tym się nie kończyło. Pęknięte żuchwy, rozbite łuki brwiowe, połamane nogi, wybite barki. Czasem Łysa Sprzedajna Dupa przestała być funkcjonariuszem policji, a stała się niezawodnym, żądnym krwi zawodnikiem MMA. Jason przerwał rozmyślania o byłym współpracowniku. Nagle, w jego umyśle pojawił się rodzinny dom na obrzeżach Grafton w Północnej Dakocie, niedaleko granicy amerykańsko– kanadyjskiej. Ojciec Jasona – Robert – wraz z żoną prowadził nieduże gospodarstwo rolne. Byli ubodzy, ale szczęśliwi. Żyli z tego, co sami zdołali wyhodować, a mimo wszystko Jason pamiętał swoje dzieciństwo jako najszczęśliwszy okres w życiu. Nigdy nie planował wyprowadzki do Ogden. Miał zamiar zostać tam, na farmie rodziców i pomagać im, a potem, już po śmierci Roberta i Gerdy, żyć w otoczeniu bezkresnych lasów i jezior, w sielskiej atmosferze ciszy. Życie gwałtownie zmieniło jego plany. Nie dało się ukryć, było zaskakujące. Od dziesięciu lat pracował na policji. Mieszkał w niedużym mieście, którego nie lubił, ale i tak się cieszył, że nie trafił do Nowego Jorku, gdzie tłok, smog i tłum ludzi pozbawiłyby go wszelkich zahamowań przed wyjściem na ulicę i strzelaniem do przypadkowych, niewinnych osób, jak do różnokolorowej tarczy na strzelnicy. Otrząsnął się ze wspomnień i skierował się w stronę zabytkowego lustra, jakie nabył razem z antycznym, dębowym stolikiem.

Jego zielone, podkrążone oczy potrzebowały snu, ale Jason nie mógł zasnąć. Chciał pisać, działać, przelewać myśli na papier. Potrzebował twórczej energii, która napędzałaby istnienie, wzbogacając bezbarwny eliksir, zwany życiem o bladoniebieską pigułkę ectasy.

Kilkudniowy, rudy zarost na owalnej, smukłej twarzy, oszpeconej kilkoma bruzdami. Jason i tak był przystojny, lecz nie chciał się wiązać z żadną kobietą. Praca policjanta dawała mu wystarczająco wrażeń, poza tym… co z dziećmi? Co by im powiedziała jego żona, a ich matka, gdyby Clowe pewnego dnia nie wrócił ze śledztwa?

– Przepraszam was, drogie dzieciaczki. Tatuś nie żyje?

– Johnnie, Samanto, wasz ojciec został rozstrzelany przez jakiegoś apatycznego świra?

Ta myśl była nie do zniesienia. Nagle, przez jego umysł przeszła topornym krokiem wena, zostawiając kilka wątków i pomysłów, godnych wydłużenia w postaci cudownego wiersza. Jason podbiegł do antyku, chwycił za ołówek i już miał zamiar napisać pierwsze wersy, gdy działalność weny zakłócił dźwięk telefonu komórkowego. Jason przeklął w myślach kogokolwiek, kto odebrał mu czas na napisanie poezji, po czym zerknął na numer, który się wyświetlał na zielono.

Należał do jednego z kolegów z wydziału – Ralpha Sandozy.

– Clowe, słucham? – zapytał ciężkim, gardłowym głosem.

– Mamy kolejną ofiarę, Jason – odpowiedział mu Sandoza.

– O, cholera – wymamrotał ledwie słyszalnym głosem Clowe, po czym zapewnił, iż zaraz pojawi się na komendzie. Zakończył połączenie. Przez krótki moment miał wrażenie, że na jednej z jego liliowych ścian pojawił się hashtag1.

„#śmierć,# zagłada, #oczyszczenie”.

Pisany ludzką krwią, która jeszcze ociekała świeżością. Mrugnął oczyma i hashtag zniknął. Wzdrygnął się na myśl, z czym będzie miał do czynienia.

1

Popularny w serwisach społecznościowych „znak internetowy”. Umożliwia internautom przeniesienie się, bez konieczności przeszukiwania sieci, do dyskusji na dany temat. Działa na zasadzie hiperłącza do określonego słowa.

Hashtag#

Подняться наверх