Читать книгу W co się bawić ? - Odeta Moro - Страница 6
ОглавлениеŁUKASZ NOWICKI
Twoje przedszkole to lata 70.?
Tak, środkowe roczniki, zdecydowanie najlepsze wina. Przedszkole Sióstr Urszulanek w Krakowie, tuż obok dawnego budynku Szkoły Teatralnej. Oczywiście wtedy nie wiedziałem, że oba te miejsca połączą się ze sobą w moim życiu.
Pierwsze wrażenie?
Ogromne! Miałem pewnie lat cztery. Od razu zauważyłem dwa olbrzymy w niebieskich chałatach stojące na podwórku. Bardzo wysokiego i przystojnego mężczyznę oraz piękną dziewczynę. Byli ogromni, wielcy, dorośli, dojrzali i właściwie nieosiągalni!
Odkryłeś, kto to?
To byli uczniowie pierwszej klasy podstawówki, którzy przyszli odwiedzić swoje dawne, czyli moje wtedy przedszkole. Wciąż pamiętam ten szok. A później jeszcze kilka momentów: jak wygrywam gwizdek w jednym z konkursów, jak wymiotuję po wątróbce, jak tańczę krakowiaka. Pamiętam Anię, nie podam nazwiska, chociaż też pamiętam, która się rozbiera do naga, jako jedyna, na leżakowanie… I pamiętam, jak z tego przedszkola subtelnie mnie usuwają za przeklinanie. To było takie brzydkie słowo, jak zakręt we Włoszech, które słyszałem czasem na ulicy, więc wydawało mi się dość zwyczajne… Pamiętam też, jak czasem ojciec mnie odwoził do przedszkola. Miał czerwonego forda, a w tych czasach posiadanie forda było czymś wyjątkowym.
Robiło wrażenie!
No i po drodze śpiewaliśmy różne piosenki. Zawsze pojawiał się w tekstach Niki Lauda. To był kierowca rajdowy Formuły 1, niezwykle popularny. I te piosenki brzmiały mniej więcej tak: „senta puru kulka i poro poro poro, senta poro poro i jadę do przedszkola penta poro kora” i tutaj się improwizowało.
Czyli bawiliście się w naukę włoskiego po polsku. Miałeś jakieś ciągoty ku motoryzacji?
Mam w domu zdjęcie: siedzę na kolanach ojca i trzymam w rękach piękny wóz strażacki. Od czasu do czasu tata jeździł za granicę i przywoził mi takie prezenty. Wtedy się miało taki jeden samochodzik przez trzy, cztery lata. Ale ten strażacki nie był od taty, był łapówką, niedawno się o tym dowiedziałem. To historia mojego debiutu filmowego. Miałem zagrać w filmie Márty Mészáros, nie pamiętam tytułu. Z główną aktorką musiałem położyć się do łóżka, bo ona była moją mamą. I miała mnie przytulać. Ale powiedziałem, że mnie nie przytuli, bo mnie może przytulać tylko mama. Wpadłem w histerię, że się nie położę, a już nie było czasu, żeby ściągać inne dziecko na plan, więc kupiono mi tę straż pożarną.
Kto grał twoją mamę?
Teraz już nie jestem pewien, ale chyba Marina Vlady, żona Wysockiego. Gdybym dzisiaj wiedział, to oczywiście nie można by mnie było z tego łóżka wyciągnąć. A wtedy jak ten kretyn do niego nie chciałem wejść!
Czy chcesz powiedzieć, że zadebiutowałeś z Mariną Vlady?!
No tak, a może nawet z Isabelle Huppert, nie pamiętam, ale z wysokiej półki. Ten samochód mnie przekonał i się położyłem, czyli byłem trochę przekupny.
W co się bawiłeś? Pamiętasz?
Życie przedszkolaka jest nudne, nie oszukujmy się, całkowicie uwarunkowane przez rodziców. Decydują o tobie nianie, babcie… Dopiero potem rozwinąłem skrzydła. Przede wszystkim byłem dzieckiem podwórka, dzieckiem mamy wołającej na balkonie o dziewiątej, kiedy zmierzcha, że czas wracać do domu: Łukaaasz!
Myj szyję, umyj zęby. W ogóle wykonaj jakąkolwiek czynność cywilizowaną. Miałem wtedy rower Wigry 3 i organizowałem Wyścig Pokoju. Startowało się z ul. Asnyka, wzdłuż Plant, Basztową, w lewo w Krowoderską, potem w Sereno Fenna, teraz już się nazywa inaczej. Potem założyłem z kumplem, Rafałem Sobotą, Tajne Stowarzyszenie Tajemniczych Niewidzialnych. Byłem Wilczym Pająkiem, on był Krwiożerczym Ptakiem.
Co robiliście?
Nieustannie krążyliśmy po uliczkach Starego Miasta, znajdując różne opuszczone miejsca. Uwielbiałem to! Chodziliśmy po dachach, bo Kraków był wtedy często remontowany i do tych ruder można było dostać się przez dziury w płocie. I wchodziliśmy na ostatnie piętra, na dachy i tam się głównie siedziało i wymyślało się tak zwane przygody. Notes z „Listą przygód” mam do dzisiaj. Chyba nawet jest w nim krew…
Braterstwo krwi?
Jasne, braterstwo krwi, nie jakieś byle co! Kumple na zabój. Rafał miał telefon, a wtedy mało kto miał, dlatego do niego ciągle dzwoniłem, co potwornie denerwowało moją mamę, jako że Rafał mieszkał piętro niżej. No, ale kto by schodził. A wtedy połączenia były drogie.
Należeliście do tego Stowarzyszenia we dwóch?
Krwiożerczy Ptak i Wilczy Pająk, tak. Mieliśmy nawet hymn, ale w sumie to się dość szybko rozsypało. Potem nastała piłka. A jako że na ul. Asnyka było mało miejsca, to grało się, kto kopnie wyżej, a nie dalej. Mój budynek, piękna kamienica z lat 30., w bocznej ścianie miał paski. I te paski świetnie odmierzały wysokość, było ich trzydzieści. Nigdy nie udało mi się kopnąć aż na dach…
Nikt nie wybił okna? Jakieś akty wandalizmu?
Kiedyś napisałem na ścianie farbą: „Sobota to huj”, kiedy się z nim pokłóciłem. Ale przez samo h, tak że się nie liczy. I on to chyba zaraz skreślił. Mój był również napis „Kaczor Donald też był Polakiem” – to już wyższa półka intelektualna. Tak, ale z rozrywek pamiętam coś jeszcze. Co niedziela jeździliśmy na Osiedle Stalowe, pod samym kombinatem Nowa Huta. Wydawało się to końcem świata. Odbywały się tam turnieje ping-ponga. Nawet kiedyś zająłem czwarte miejsce w rankingu miesiąca. Dzięki regularnym przyjazdom, nie osiągnięciom. Bo ja tam byłem zawsze, w związku z czym zająłem czwarte miejsce. Dostałem model do sklejania SP RU 74, taki samolocik.
Sami tam jeździliście?
Tak, tramwajami, z dwiema przesiadkami. Najgorzej było zimą: -20 stopni, ciemno, bo żeby tam dojechać na 10, trzeba było wstać o 6.00. Wyobraź sobie – jedyny dzień wolny, kiedy można sobie pospać… Był tam też jedyny w Krakowie kiosk Ruchu, w którym można było kupić czasopismo komputerowe „Bajtek”. I potrafiłem jeździć tam tylko i wyłącznie po to, żeby a nuż trafić nowy numer. Raz udało mi się kupić jeden z pierwszych egzemplarzy. Boże! Jaki człowiek był wtedy szczęśliwy!
Dzieciństwo lat 70. i 80. bardzo często polegało na kombinowaniu, bo nie było niczego. Wszyscy bawili się tym, co było pod ręką.
Wiem, bo z braku rozrywki organizowaliśmy wyścigi ślimaków. W Cetniewie moja chrzestna była dyrektorką Ośrodka Sportu i tam jeździłem na wakacje. Zbierałem ślimaki, miałem takie pudełka po serkach homo, wkładało się trochę mchu, trochę kamyczków, trochę piasku… I nauczyłem się przez parę tygodni odnajdywać najlepsze ślimaki, takie z żółtą skorupką. One były nieprawdopodobnie szybkie. Ścigały się w nieczynnej fontannie na dystansie 30 cm – start i meta między patyczkami. To dla ślimaka było odcinkiem na dwie godziny. I one goniły. Czasami schodziły na bok, tak lubią, to wtedy się patyczkiem delikatnie przesuwało. Pamiętam też wakacje u babci nad Jeziorem Stęszewskim pod Poznaniem. Babcia mnie zawsze brała na łódkę i wpływaliśmy głęboko w trzciny, tak że cała łódka się chowała. I to mi się strasznie podobało. Tam mieliśmy kanapeczki, dla mnie wędka z rybkami. Babcia lubiła zaśpiewać „Barkę”. Trochę fałszowała, no ale węgorzy to nie płoszyło.
Jak zapamiętałeś stan wojenny?
Miałem siedem lat. 13 grudnia, budzę się rano, śnieży telewizor. A przecież „Teleranek” i „Załoga G”! Tak naprawdę to była jedyna bajka w tygodniu. Nie było piętnastu kanałów dziecięcych od rana do nocy. Pamiętam swoje rozczarowanie. Przez dwie godziny patrzyłem na śnieżący ekran i waliłem w tego Beryla z całej siły, bo myślałem, że się zepsuł. A potem o 11 ten facet się w okularach pojawił, zaczął coś gadać o stanie wojennym.
Coś z tego zrozumiałeś?
Dla mnie największym problemem była zabrana mi „Załoga G”. Ale któregoś wieczoru wracaliśmy od cioci i nagle mama mówi: „Od bramy do bramy!”. Wyszliśmy za późno i zaczęła się godzina policyjna. Z placu Biskupiego niedaleko do nas, ale na Asnyka 300 metrów biegliśmy z bramy do bramy! Jak na wojnie. A tu amfibia przejechała, jakiś wóz opancerzony.
Miałeś stracha?
Dla mnie to była zabawa, nic z tego nie rozumiałem, ale żadna trauma. Większym przeżyciem było badanie ilości jąder. Staliśmy w kolejce w majtkach i pani mówiła: „ple, ple, ple”, odginając majteczki. Uciekłem, schowałem się przed tymi badaniami. Dziewczynki też coś takiego miały? Teraz sobie myślę, że to może przez to gorsze powietrze w Krakowie?
Pamiętasz, żeby czegokolwiek ci wtedy brakowało?
Przypominam sobie, jak kiedyś mama norweskie masło załatwiła, takie słone trochę. I zrobiła kanapki z tym masłem i z pomidorem. No to przyznam szczerze, że chciałbym częściej jadać takie rarytasy. Wtedy też trochę podróżowałem, w wieku pięciu lat byłem już we Francji pierwszy raz. Pamiętam zapach sklepów…
Kolory?
Nawet bardziej od Sokoła Millenium, o którym marzyłem, i figurek z „Gwiezdnych Wojen”, pamiętam zapachy. Zachód pachniał, PEWEX pachniał. Nie wiem czym, bawełną, Donaldami, po prostu pachniał. I tego zapachu mi trochę brakowało. Kiedy jakiś wujek dał dolara albo bon, bo wtedy też były bony i mogłem kupić Donaldy, to byłem najszczęśliwszym dzieckiem na świecie. Pamiętam pierwszą płytę analogową Drupiego „La Piu Bella”. Mimo że nie byliśmy jakoś specjalnie zamożni, mieszkałem w pięknym mieście, wychowywałem się wśród niesamowicie interesujących ludzi. Przychodziły do nas do domu różne oryginały, artyści. Wtedy się w domach paliło, więc ja ich nawet nie widziałem, tak było zadymione…
Smak dzieciństwa to…?
Kuchnia mamy, najlepsza na świecie. Jako że długo mieszkała we Włoszech i we Francji, potrafiła genialnie oszukiwać brak produktów. Na przykład pomidory z mozzarellą, którą zastępował bunc. Oliwy nie było, tylko olej, który można było czosneczkiem podgonić. Robiła fantastyczną fasolkę szparagową. Genialną! Ta bułeczka tarta… Ojciec zawsze patrzył na mój talerz i był pod wrażeniem. Mówił: „Barbaro, na Boga jedynego, dziecko nie może zjeść trzech schabowych!” A mogło.
Jakie wydarzenie wywarło szczególnie mocny wpływ na twoje obecne życie?
Czasami trudno było znaleźć puste boisko do piłki. Chodziłem do liceum Witkowskiego, gdzie nie mieliśmy najlepszego, ale za to świetne boisko miała „Dwójka”. W tym czasie prezydent Duda tam się uczył. To było dobre liceum, ale trochę się nas bali, a myśmy często ich stamtąd przeganiali. Z tego względu nie jestem pewien, czy mogą mi się dziś ułożyć dobre relacje z Pałacem.
NA LITERĘ…
Potrzebne będą:
minimum 2-3 zawodników
pomieszczenie z możliwie dużą ilością przedmiotów
Zabawa krok po kroku:
Ktoś z grupy wybiera sobie jakąś rzecz w pokoju, następnie mówi głośno: „Mój przedmiot zaczyna się na literę…”. Grupa zgaduje, o jaki przedmiot chodzi. Najlepiej jest, gdy nie podpowiadamy, chociaż może to być trudne. Jeśli w ciągu trzech minut nie pada nazwa przedmiotu, trzeba podać drugą literę tego słowa. Po tym, jak zostanie odgadnięte hasło, zaczyna kolejna osoba.
MAPA POSZUKIWACZY SKARBÓW
Potrzebne będą:
arkusz papieru
mazaki, kredki
pomarańcze lub inne przedmioty do ukrycia
Zabawa krok po kroku:
Na podwórku lub w domu w różnych miejscach rozkładamy przedmioty, których będziemy szukać. Tworzymy mapę, zaznaczając punkty charakterystyczne, liczbę kroków, zwroty czy punkty, zagadki. Ustalamy czas na znalezienie wszystkich zagubionych skarbów. Możemy podpowiadać starą metodą „ciepło zimno”.