Читать книгу Zniewolona. Po drugiej stronie wolności - Olga Krzeczewska - Страница 5

Roz­dział pierw­szy

Оглавление

Skuta lękiem Katie­rina nawet nie drgnęła, kiedy Lidia rzu­ciła jej pod nogi odcięty war­kocz, nie wydała żad­nego dźwięku. W mil­cze­niu patrzyła tylko na zacho­dzące słońce, a łzy same pły­nęły jej z oczu.

Lidia przy­glą­dała się Katii z satys­fak­cją – wresz­cie dokona się zemsta na jej żało­snej kon­ku­rentce, dziewce pańsz­czyź­nia­nej, która zawład­nęła ser­cem jej uko­cha­nego, o któ­rym marzyła od małego, a który teraz odszedł już na zawsze.

– Dokąd z nią? – zapy­tał rze­czowo Zachar.

– Niech posprząta po sobie. A potem przy­pro­wadź ją do mnie.

Lidia oddała mu nóż, z obrzy­dze­niem odrzu­ciła czub­kiem pan­to­felka war­kocz Katii i nie­śpiesz­nie ruszyła do domu.

– Sły­sza­łaś, co pani roz­ka­zała? – Zachar kop­nął Katie­rinę. – Posprzą­taj!

Pochli­pu­jąc cichutko, Katia pochy­liła się i unio­sła z ziemi swój zaku­rzony war­kocz. Ści­ska­jąc go w ręce, przy­mknęła oczy, z tru­dem powstrzy­mu­jąc szloch i nie wie­dząc, skąd ma czer­pać siłę na spo­tka­nie z tym, co ją czeka.

– Czego sto­isz! – huk­nął Zachar. – Wyrzuć tam i migiem do gospo­dyni!

Na oczach całej służby Katie­rina rzu­ciła swój war­kocz, swoją dumę panień­ską, na stertę śmieci i udała się w stronę domu. Wymę­czona dłu­gim truch­tem za wozem, ledwo powłó­czyła nogami, a Zachar popy­chał ją jesz­cze z tyłu. Mija­jąc na kory­ta­rzu duże lustro, zamarła prze­ra­żona, widząc w nim odbi­cie bla­dego, zaku­rzo­nego obcego obli­cza w aure­oli ster­czą­cych w różne strony nie­rów­nych wło­sów.

– Czego sto­isz?! – Zachar ponow­nie szturch­nął ją w plecy.

Zosta­wił dziew­czynę w salo­nie, gdzie Lidia zasia­dła już w fotelu, niczym kró­lowa na tro­nie. Obrzu­ciła Katie­rinę lodo­wa­tym spoj­rze­niem.

– Do mnie! Podejdź bli­żej! – roz­ka­zała.

Katie­rina zro­biła jesz­cze kilka nie­pew­nych kro­ków. Lidia wstała i obe­szła dziew­czynę, na­dal bacz­nie się jej przy­glą­da­jąc.

– No, no, popa­trzmy… Twarz zie­mi­sta, figura wątła… – Sze­fer skrzy­wiła się z pogardą. – Czy to warto było pła­cić za cie­bie takie pie­nią­dze?

Katie­rina mil­czała. Zaschło jej w ustach tak, że język ranił pod­nie­bie­nie.

– No, odpo­wia­daj! – zażą­dała Lidia. – Jaki z cie­bie poży­tek w gospo­dar­stwie? Czyś ty tylko przy­uczona do wyle­gi­wa­nia się w pań­skiej pościeli? – Mocno chwy­ciła Katię za pod­bró­dek.

Ta męż­nie znio­sła pełne nie­na­wi­ści spoj­rze­nie swej nowej pani i Lidia wró­ciła na fotel.

– No? – pona­gliła. – Odpo­wia­daj. Co potra­fisz? Co robi­łaś u Czer­win­skich?

– Ja… zmar­łej Annie Lwow­nie czy­ta­łam z rana – zaczęła wyli­czać potul­nie Katie­rina. – Różne powie­ści. Roz­mowy pro­wa­dzi­ły­śmy po fran­cu­sku, cza­sem po nie­miecku.

– Mnie to do niczego nie jest potrzebne. Co jesz­cze?

– Śpie­wać mogę, grać na róż­nych instru­men­tach.

– Zobaczmy. Śpie­waj.

– Co śpie­wać?

– Cokol­wiek!

Katia zain­to­no­wała Wspo­mnie­nie Ala­bjewa i Żukow­skiego1, pio­senkę sen­ty­men­talną, która naj­czę­ściej roz­brzmie­wała w jej sercu po śmierci Alo­szy. Głos dziew­czyny niósł się po salo­nie, bar­dzo osła­biony po wyczer­pu­ją­cych wyda­rze­niach tego dnia, ale wciąż nad wyraz mocny i nad podziw piękny.

Minęły bez­pow­rot­nie dni wspa­niałe!

Nie zaznasz, serce, takich dni już wię­cej!

W tęsk­no­cie i w pamięci pozo­stały!

Już lepiej by was okryć nie­pa­mię­cią!

Już lepiej by was okryć nie­pa­mię­cią!

Powraca do was myśl z przy­zwy­cza­je­nia,

Miło­sne łzy są nie do powścią­gnię­cia!

Nie­szczę­ściem jest o takich dniach wspo­mnie­nie!

Lecz zapo­mnie­nie więk­szym jest nie­szczę­ściem!

Lecz zapo­mnie­nie więk­szym jest nie­szczę­ściem!

Do oczu Katie­riny mimo­wol­nie napły­nęły łzy. Lidia usi­ło­wała nie ulec cza­rowi jej głosu i pod­sy­cała swoją nie­na­wiść, myśląc o tym, o kim w rze­czy­wi­sto­ści śpiewa jej ofiara – o Alo­szy, któ­rego pańsz­czyź­niana jej ode­brała.

W miej­scu nadziei smu­tek się roz­go­ści!

Jedyną ulgę nie­sie szczera łza!

Tęsk­nota wspo­mnień wkrótce mnie wykoń­czy!

Czy żyć się da – nie­stety – bez pamięci?

Czy żyć się da…

– Dosyć! – prze­rwała Lidia, a w jej oczach bły­snęła nie­kła­mana złość. – A teraz tańcz! – roz­ka­zała.

Oszo­ło­miona Katie­rina nawet nie drgnęła.

– Tańcz! – Lidia wbiła paznok­cie w opar­cie fotela i pochy­liła się do przodu.

Katia nie mogła usłu­chać roz­kazu – upo­ko­rze­nie byłoby zbyt wiel­kie. Lidia rzu­ciła się na nią, jakby ucie­szona, że ma pre­tekst, by dać ujście swej wście­kło­ści, i na odlew ude­rzyła Katie­rinę w twarz. Ciszę prze­szył gło­śny dźwięk wymie­rzo­nego policzka.

– Tańcz! – wrza­snęła Sze­fer, pocie­ra­jąc dłoń i krzy­wiąc się przy tym z bólu. – No dobrze – wyce­dziła przez zęby. – Zacha­rze!

Zna­jąc uspo­so­bie­nie swo­jej pani, ten przy­szedł już z nahajką w ręce.

– Zacha­rze, roz­be­stwili ją Czer­win­scy. Czas, by nauczyć ją rozumu.

– Tak zro­bię. – Rządca ski­nął z goto­wo­ścią.

– Będziesz mnie bła­gać o śmierć… – Sze­fer wysy­czała pro­sto w twarz Katie­riny, która sku­liła się na myśl o cze­ka­ją­cym ją bólu. – Do piw­nicy z nią! – roz­ka­zała Zacha­rowi.

Chwy­ciw­szy Katie­rinę za łokieć, rządca wywlókł ją z salonu, następ­nie cią­gnął przez nie­zli­czone kory­ta­rze aż na podwó­rze. Dziew­czyna nie roz­po­zna­wała drogi z powodu bólu i lęku. Wresz­cie popchnął ją do jakiejś komórki i to tak mocno, że upa­dła na pod­łogę.

Roz­glą­da­jąc się ze zgrozą, Katie­rina zoba­czyła mnó­stwo pają­ków na ścia­nach, kara­lu­chów ucie­ka­ją­cych przed świa­tłem i jesz­cze jakie­goś ośli­zgłego robaka na pod­ło­dze. Do prze­ciw­le­głej ściany przy­mo­co­wano łań­cu­chy z kaj­da­nami.

Weszła Lidia. Zachar zwró­cił się do niej, wycią­ga­jąc nahajkę:

– Jak pani chce bato­żyć? Na ławie czy przy słu­pie?

Katia zer­k­nęła na ławę i aż się wzdry­gnęła – peł­zało po niej mnó­stwo robac­twa. Zauwa­żyw­szy to, Lidia uśmiech­nęła się krzywo, poj­mu­jąc w mig, jak prze­dłu­żyć męczar­nię ofiary i naj­peł­niej roz­ko­szo­wać się jej cier­pie­niem.

– A coś ty taki okrutny, Zacha­rze? – zapy­tała z drwiną. – Tylko byś bato­żył. Niech posie­dzi, pomy­śli do jutra. Kto wie, może zmą­drzeje. – I poka­zała na łań­cuch. – Przy­kuj ją. Ma w zwy­czaju ucie­kać od pań­stwa.

Pchnąw­szy Katie­rinę w stronę ściany, Zachar wziął do ręki kaj­dany i wska­zał na suk­nię.

– Pod­nieś kiecę.

Zer­k­nąw­szy na okropne, pordze­wiałe żelazo, Katie­rina drżą­cymi rękoma unio­sła suk­nię.

– Nogę dawaj! – krzyk­nął poiry­to­wany Zachar.

Katie­rina wysu­nęła nogę. Zachar spoj­rzał i już chciał nało­żyć jej na łydkę żela­zną obręcz, kiedy wtrą­ciła się Lidia.

– Gdzie?! Za szyję! Żeby się nawet poru­szyć nie mogła!

Zachar wypro­sto­wał się i popa­trzył nie­pew­nie na Katie­rinę.

– E… boję się, pani, za szyję przy­ku­wać. Tak to się i udu­sić może nie­chcący.

– To nic. Nie udusi się.

– Jak tam pani chce. – Ale potem pod­szedł do Lidii i wyszep­tał jej do ucha: – Tylko że przy­się­gam, że jak ją za szyję się przy­kuje, do jutra nie docią­gnie. Jeśli pani o to wła­śnie cho­dzi, wtedy, oczy­wi­ście…

Lidia zmru­żyw­szy oczy, popa­trzyła na Katie­rinę.

– Za szyję! – padł roz­kaz. Nie chciała tak szybko roz­sta­wać się ze swoją zdo­by­czą, ale nie zamie­rzała się też wyco­fy­wać.

Wzru­szyw­szy ramio­nami, Zachar odna­lazł dru­gie kaj­dany, które pozwa­lały na sku­cie rąk i nóg jed­no­cze­śnie. Lidia z przy­jem­no­ścią przy­glą­dała się, jak Katie­rina krzywi się z zimna i bólu, w cza­sie kiedy Zachar zakła­dał jej żela­zny naszyj­nik.

Dopiero gdy rządca koń­czył zapi­nać łań­cu­chy, gospo­dyni majątku odwró­ciła się i zmie­rza­jąc do wyj­ścia, rzu­ciła przez ramię:

– Nie kar­mić i nie poić, dopóki nie powiem.

Po wyj­ściu Zachara w gło­wie Katii jesz­cze długo brzmiało ryt­miczne pobrzę­ki­wa­nie moco­wa­nych na jej ciele kaj­dan…

Kiedy po otwar­ciu testa­mentu stało się jasne, że dom należy teraz do Gri­go­rija, ten sko­rzy­stał z oka­zji, by wygnać z niego Larisę. Kobieta wyje­chała do sie­bie do Nie­żyna i od tej pory nie chciała ani widzieć Pio­tra Iwa­no­wi­cza, ani przyj­mo­wać od niego pre­zen­tów. Czer­win­ski star­szy mio­tał się, sza­le­jąc z tęsk­noty i zazdro­ści, ale to nie pocie­szyło jego syna.

Nata­lie nie tak wyobra­żała sobie życie rodzinne. Jej mąż był cią­gle ponury bądź zde­ner­wo­wany i nawet kiedy prze­by­wał tuż obok, myślami naj­wy­raź­niej znaj­do­wał się gdzieś bar­dzo daleko. Coraz czę­ściej zosta­wiał ją w pustym salo­nie samą. Dziś jed­nak Nata­lie posta­no­wiła wresz­cie się z nim roz­mó­wić, dla­tego zaczęła go szu­kać w opu­sto­sza­łym domu.

Po wej­ściu do palarni rozej­rzała się. Tam rów­nież pano­wała mar­twa cisza, jakby w pomiesz­cze­niu nikogo nie było. Oświe­tlał je jedy­nie ogień z kominka. Nagle zza opar­cia fotela, usta­wio­nego fron­tem do pale­ni­ska, dobiegł szmer.

– Gri­sza, jesteś tu? – zawo­łała cicho.

– Jestem – nie od razu i nie­chęt­nie ode­zwał się Gri­go­rij. – Gdzie jesz­cze mógł­bym być?

Nata­lie pode­szła do Gri­go­rija i usia­dła przy nim. Spoj­rzała na męża z tro­ską, gdyż zauwa­żyła, że ponow­nie jest pogrą­żony w smutku. Cie­nie pod­kre­ślały zmarszczki na jego twa­rzy, przez co wyglą­dał na znacz­nie star­szego, niż był.

– Co się stało? – zapy­tała. – Znowu pokłó­ci­łeś się z ojcem?

– Nawet się nie godzi­li­śmy – odburk­nął Gri­go­rij. – Naj­wy­raź­niej posta­no­wił uprząt­nąć z naszego życia wszystko, co przy­po­mina o mateczce. WSZYSTKO!

– Jak to?

– No, na przy­kład sprze­dał for­te­pian mateczki. A prze­cież tak go lubiła…

– Pocze­kaj… – nie zro­zu­miała Nata­lie. – Jak mógł go sprze­dać? Prze­cież Anna Lwowna zapi­sała go w testa­men­cie Katii. Teraz należy do niej.

– Katię rów­nież sprze­dał – rzu­cił ponuro Gri­go­rij, patrząc pod nogi. – Wraz z for­te­pia­nem.

Nata­lie wes­tchnęła, usły­szaw­szy tę wia­do­mość, zaś Gri­go­rij wstał i zaczął mio­tać się po pokoju jak tygrys w klatce. Zatrzy­mał się przy ścia­nie i ude­rzył w nią pię­ścią z całej siły.

– Nie­na­wi­dzę go! Nie-na-wi-dzę!

Nata­lie, która już przy­zwy­cza­iła się do jego zmian nastroju, zbli­żyła się do niego i poło­żyła mu rękę na ramie­niu:

– No, dosyć już, dosyć… Kto ją kupił?

– Lidia Sze­fer. – Strą­cił z iry­ta­cją rękę żony.

Nata­lie ulżyło.

– Ach, to prze­cież nawet nie tak znowu źle! – zawo­łała. – Liddi nie zrobi Kitti nic strasz­nego. A gdyby tak ją kupił jakiś sta­ruch… dla roz­rywki… A tak, można powie­dzieć, że Kitti miała szczę­ście.

– Tak sądzisz? – Gri­go­rij odwró­cił się do niej. – Miała szczę­ście, że wypę­dzili ją z domu, który uwa­żała za swój? Ufała nam… A my? – I ponow­nie ude­rzył pię­ścią w ścianę.

Nata­lie chwilę pomy­ślała, patrząc na męża ze współ­czu­ciem i lito­ścią, a potem wpa­dła na pomysł:

– Jesz­cze jutro pojadę do niej i poroz­ma­wiam! Jeste­śmy przy­ja­ciół­kami i jestem pewna, że Liddi chęt­nie spre­zen­tuje mi Katię.

Gri­go­rij spoj­rzał na żonę, a na jego twa­rzy powoli zaczął poja­wiać się uśmiech, zni­kały zmarszczki, powra­cał blask oczu. Czule przy­tu­lił Nata­lie, poca­ło­wał ją w usta, ona zaś, jak zwy­kle, omdlała w jego obję­ciach.

Nagle odsu­nęła się, wcią­ga­jąc moc­niej powie­trze.

– Znowu pali­łeś? – zapy­tała roz­cza­ro­wana.

– Prze­cież wiesz, do czego jest mi to potrzebne! – Gri­go­rij miał już dość takich pytań.

– Rozu­miem, że bar­dzo cię boli. – Nata­lie ponow­nie przy­lgnęła do niego z czu­ło­ścią. – Ale jest lep­szy spo­sób na łago­dze­nie bólu. Pro­szę. – Nata­lie wyjęła ze swo­jej torebki pude­łeczko z fla­ko­nem i podała Gri­go­ri­jowi.

– Co to jest? – Czer­win­ski zer­k­nął nie­uf­nie na poda­ru­nek.

– Mor­fina. A to – wska­zała na pudełko – naj­now­szy wyna­la­zek pary­ski: maszynka do robie­nia zastrzy­ków.

Gri­go­rij wziął do ręki pudełko, otwo­rzył, wyjął kon­struk­cję ze szkła i metalu i zaczął podejrz­li­wie się jej przy­glą­dać, obra­ca­jąc w dłoni.

– Powie­dzieli mi, że to naj­now­szy i cał­ko­wi­cie bez­pieczny śro­dek! – zapew­niła go entu­zja­stycz­nie Nata­lie. – Obie­caj, że spró­bu­jesz. – Spoj­rzała mężowi w oczy.

Ten scho­wał pudełko ze strzy­kawką do kie­szeni i cału­jąc żonę, przy­tu­lił ją do sie­bie.

Katie­rinę obu­dził zgrzyt otwie­ra­nych drzwi. Zaczęła spa­zma­tycz­nie szar­pać się w oko­wach, łapiąc powie­trze ustami. Cudem tylko nie skrę­ciła sobie karku. Mru­żąc oczy od jaskra­wego świa­tła, doj­rzała w progu syl­wetki Zachara i Lidii.

Sze­fer zatrzy­mała się przy wej­ściu, przy­glą­da­jąc się udrę­czo­nej więź­niarce, aż wresz­cie mruk­nęła z satys­fak­cją:

– I jak, zmą­drza­łaś?

Katie­rina nic nie odpo­wie­działa, jedy­nie spoj­rzała posęp­nie na Lidię, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, czego ta od niej ocze­kuje.

– Wycią­gaj – rzu­ciła Sze­fer do Zachara. – Przy­szedł czas na nią.

Ten w mil­cze­niu zdjął z Katie­riny kaj­dany i dziew­czyna przez chwilę pomy­ślała, że może Bóg zmięk­czył serce jej drę­czy­cielki…

Tym­cza­sem Zachar wypro­wa­dził chwie­jącą się Katię na tylne podwó­rze. Lidia podą­żała za nimi krok w krok.

– Ruszaj się szyb­ciej! – popę­dzała.

Przy studni Sze­fer kazała im się zatrzy­mać i wska­zała Zacha­rowi wia­dro:

– Chlu­śnij na nią, może się obu­dzi.

Ten nie­długo myśląc, wylał całą wodę z wia­dra na Katie­rinę, pra­wie ści­na­jąc ją z nóg. Katia omal nie zachły­snęła się zimną wodą i aby nie upaść, chwy­ciła za słup, przy któ­rym wymie­rzano baty. Zamy­ka­jąc oczy, otwo­rzyła zaschnięte usta, żeby choć kilka kro­pel tra­fiło do środka.

– Pi-ić… – wydu­siła z sie­bie z tru­dem.

– Mało ci wody? – zdzi­wiła się Lidia i zapro­po­no­wała szy­der­czo: – Cóż, pij… – i wska­zała na wia­dro.

Katie­rina naiw­nie opa­dła na kolana i już zdą­żyła pochy­lić się nad cebrem, w któ­rym mie­niła się w słońcu woda, kiedy Lidia nagle kop­nęła go nogą i całość wylała się na zie­mię.

– Ale naj­pierw sama sobie nabierz – wytłu­ma­czyła jej nowa pani. – Tutaj nikt ci nie będzie usłu­gi­wał. – To rze­kł­szy, Lidia wzięła wia­dro i wrzu­ciła je do studni. Łań­cuch szybko się roz­wi­nął, skrzyp­nął drew­niany walec, roz­le­gło się chlu­śnię­cie – wia­dro wpa­dło do wody.

Katie­rina z tru­dem sta­nęła na nogach, oby­dwoma rękoma chwy­ciła za korbę i reszt­kami sił zaczęła nią krę­cić. Wresz­cie wia­dro z wodą uka­zało się na powierzchni. Dziew­czyna wyjęła je i czer­piąc wodę dło­nią, łap­czy­wie piła.

Ale Lidia nie pozwo­liła jej porząd­nie się napić.

– No, wystar­czy! – huk­nęła.

Katie­rina jakby jej nie sły­szała. Wymę­czona pra­gnie­niem nie była w sta­nie ode­rwać się od wody. Wów­czas pod­sko­czył do niej Zachar i tak gwał­tow­nie szarp­nął Katię za ramię, odcią­ga­jąc ją od studni, że wia­dro się prze­wró­ciło i kilka kro­pel spa­dło pod nogi Lidii.

– Ach, ty śmie­ciu! – zawo­łała pani. – Będziesz mnie wodą pole­wać?! Zacha­rze! Do słupa z nią!

Zachar bły­ska­wicz­nie zacią­gnął sku­loną Katie­rinę do słupa.

Szybko zwią­zaw­szy jej ręce, rządca wziął zamach i z hukiem ude­rzył ją batem po raz pierw­szy. Katia, która dotąd nie zaznała palą­cego bólu bato­że­nia, prze­szy­wa­jąco krzyk­nęła. Krzyk ten był dla Lidii roz­koszną muzyką.

Zer­k­nąw­szy na gospo­dy­nię, Zachar po raz kolejny sma­gnął Katię po ple­cach. Ta sku­liła się, wyda­jąc z sie­bie kolejny prze­ra­ża­jący krzyk.

Pańsz­czyź­niani, któ­rzy od rana krzą­tali się po podwó­rzu, raz po raz zer­kali w jej stronę, nie mając nawet odwagi popa­trzeć wprost. Całemu zaj­ściu przy­glą­dał się z ukry­cia jesz­cze jeden czło­wiek…

Od chwili, gdy Katie­rina tra­fiła do Sze­fer, jej ojciec Stie­pan krą­żył wokół dworku, usi­łu­jąc prze­do­stać się do środka, odna­leźć córkę i zabrać ją z tego strasz­nego miej­sca. Lecz psy oraz czujni rządcy dotąd nie pozwo­lili mu na to, więc męż­czy­zna przy­czaił się w krza­kach, cze­ka­jąc na odpo­wiedni moment.

Gdy zoba­czył, że jego córkę bez­li­to­śnie batożą, zary­czał głu­cho i rzu­cił się w stronę dworku. Nagle ktoś powa­lił go z nóg. Nie przy­glą­da­jąc się napast­ni­kowi, Stie­pan zaczął wście­kle się bro­nić, obaj tarzali się po tra­wie, usi­łu­jąc poko­nać prze­ciw­nika…

Nie­zna­jomy, ten sam, który kie­dyś tak bar­dzo wystra­szył Katię w mły­nie, oka­zał się sil­niej­szy do byłego katorż­nika. Obej­mu­jąc Stie­pana wpół sil­nymi ramio­nami, powścią­gał jego sza­mo­ta­nie.

– Ależ ciszej, ciszej, dur­niu! – wysy­czał Stie­pa­nowi do ucha.

– Ty zarazo dia­bel­ska, pusz­czaj mnie! – Ojciec Katii szar­pał się dalej.

– Uspo­kój się! Uspo­kój się, dobrze? – powie­dział wresz­cie życz­li­wie nie­zna­jomy, patrząc mu w oczy i nieco luzu­jąc uścisk. – I jej nie pomo­żesz, i sam sie­bie zaprze­pa­ścisz!

Stie­pan ryk­nął roz­pacz­li­wie, rozu­mie­jąc, że ten ma rację i dła­wiąc się żalem oraz bez­sil­no­ścią, zaczął walić pię­ścią o zie­mię.

– A żeby te bydlęta do końca życia krwią splu­wały!

Nie­zna­jomy przy­cup­nął obok niego.

– To twoja córa? – zapy­tał ze współ­czu­ciem.

– Tak…

W tym momen­cie dobiegł ich kolejny wrzask Katie­riny. Stie­pan ponow­nie rzu­cił się w stronę dworku, lecz nie­zna­jomy natych­miast doci­snął go łok­ciem do ziemi.

– Puść – zaję­czał ojciec Katii. – Jak ją zabiją, to ja też nie mam po co żyć!

– Pocze­kaj, wście­kłeś się czy co? Tu trzeba ina­czej. Po cichu. – Przy­ci­snął palec do ust.

I Stie­pan wresz­cie spoj­rzał na niego uważ­nie.

Nie wia­domo, ile jesz­cze roz­ko­szo­wa­łaby się Lidia drę­cze­niem Katii, gdyby nie pod­biegł do nich koza­czek z wia­domością:

– Pani, goście są!

– Kogo dia­bli niosą tak z samego rana? – zezło­ściła się Sze­fer.

– Pani Czer­win­ska przy­je­chała z wizytą – zamel­do­wał chło­piec.

Bat świ­snął raz jesz­cze i suk­nia pra­wie omdla­łej z bólu Katie­riny pękła w pasie.

– Każe pani kon­ty­nu­ować? – zapy­tał Zachar, ocie­ra­jąc pot z czoła.

Ta zawa­hała się przez chwilę, ale potem pomy­ślała, że Nata­lie mogłaby usły­szeć jęki Katie­riny.

– Nie… – powie­działa z żalem, ale natych­miast dodała: – Niech się bie­rze do roboty. W polu. U mnie nie ma dar­mo­zja­dów. – Chwy­ciła Katię za włosy i spoj­rzała jej w twarz.

Już na odchodne rzu­ciła jesz­cze jeden roz­kaz Zacha­rowi:

– I żebyś mi oczu z niej nie spusz­czał, gotowa jesz­cze uciec. I… wie­czo­rem przy­pro­wadź ją do mnie. Będziemy muzy­ko­wać – powie­działa ze zło­śli­wym śmie­chem. – Co to ja, na marne for­te­pian kupo­wa­łam?

Lidia powi­tała gościa z uda­waną ser­decz­no­ścią.

– Czemu nie uprze­dzi­łaś, że zamie­rzasz przy­je­chać? – zapy­tała, przyj­mu­jąc z opa­no­wa­niem tra­dy­cyjny poca­łu­nek w poli­czek, i zwró­ciła się do kozaczka: – Przy­nieś nam kawę.

Lidia usia­dła na kana­pie, zaś Nata­lie, zauwa­żyw­szy for­te­pian, pode­szła do niego i musnęła pal­cami klapę, nie wie­dząc, od czego zacząć.

– Jakie to dziwne, widzieć ten for­te­pian w twoim salo­nie…

Lidia zmru­żyła oczy, prze­czu­wa­jąc, co spro­wa­dziło Nata­lie.

– Widzisz, Liddi, zaszło pewne nie­po­ro­zu­mie­nie… Mam na myśli wczo­raj­szą aukcję.

– Nie rozu­miem. – Gospo­dyni unio­sła głowę.

– Widzisz… – powtó­rzyła zmie­szana Nata­lie. – Piotr Iwa­no­wicz bar­dzo się zmie­nił po śmierci Anny Lwowny… Myślę, że ta decy­zja o sprze­daży jej wycho­wanki była nieco pochopna. Wąt­pię, by Anna Lwowna zgo­dziła się na to…

– Masz na myśli to, że on nie miał prawa jej sprze­da­wać? – Sze­fer spró­bo­wała nadać roz­mo­wie ton han­dlowy. – Według doku­men­tów Katie­rina Wier­bicka jest jego pańsz­czyź­nianą.

– Tak, for­mal­nie tak. Ale… wszy­scy wie­dzą, jak Anna Lwowna była przy­wią­zana do tej dziew­czyny. Sama ją wycho­wy­wała, trak­to­wała nie­mal jak córkę. Kitti nie jest nam obca.

– Nie rozu­miem jed­nak, czego ocze­ku­jesz ode mnie? – Lidia prze­szła do rze­czy.

– Pro­szę cię o uprzej­mość. – Nata­lie odkaszl­nęła. – Miej­sce Kitti jest w Czer­wince. Ona jest czę­ścią naszego domu, czę­ścią pamięci o zmar­łej…

– Chcesz, żebym ją zwró­ciła? – zapy­tała domyśl­nie Lidia.

– To by było bar­dzo miłe z two­jej strony – rado­śnie uśmiech­nęła się Nata­lie. – Nato­miast w zamian… możesz wybrać któ­rą­kol­wiek spo­śród moich dziew­czyn.

Lidia uważ­nie popa­trzyła na Nata­lie, robiąc dra­ma­tyczną pauzę.

– „Któ­rych­kol­wiek” sama mam pełno w cze­lad­nej – powie­działa powoli, nie spusz­cza­jąc oczu z przy­ja­ciółki.

– Ow­szem, rozu­miem, że Kitti jest szcze­gólna. Ale, Liddi, ser­duszko, pro­szę cię! – bła­gal­nie wes­tchnęła Nata­lie. – My z Gri­szą tak bar­dzo chcie­li­by­śmy, żeby w Czer­wince choć coś przy­po­mi­nało o Annie Lwow­nie. Ona zaś…

– No to zabierz­cie swój for­te­pian rodzinny – powie­działa oschle Sze­fer. – Oddam za darmo. Sama wiesz, że nie jest mi do niczego potrzebny, nie­spe­cjal­nie lubuję się w muzyce.

– Ale… – zmie­szała się Czer­win­ska – on należy do Katii. Anna Lwowna zapi­sała go jej w testa­men­cie. Liddi, duszyczko! No nie bądź nie­do­bra! Okaż mi uprzej­mość.

– Ach tak, uprzej­mość, mówisz… – zim­nym tonem ode­zwała się Lidia. – Kupi­łam tę panienkę jaw­nie, za nie­małe pie­nią­dze. Nikt was nie zmu­szał do sprze­daży. A teraz to się już nie wróci. Nie­stety. – Pani domu wstała, dając do zro­zu­mie­nia, że wizyta Nata­lie dobie­gła końca.

Nata­lie, która nie spo­dzie­wała się takiego przy­ję­cia, pośpiesz­nie i oschle poże­gnała gospo­dy­nię. Szybko wyszła na ganek i ruszyła w stronę zaprzęgu.

W swym roz­cza­ro­wa­niu nie zwró­ciła nawet uwagi na to, że Ory­sia, która tam na nią cze­kała, roz­pra­wia o czymś z kozacz­kiem Ilkiem i robi coraz więk­sze oczy z prze­ra­że­nia. Nie dosły­szała rów­nież imie­nia Katii, które padło w tej roz­mo­wie…

Katie­rina, wciąż jesz­cze obo­lała po ostat­nich udrę­kach, szła w pole wraz z innymi żni­wiar­kami. Chłopki po dro­dze co rusz szep­tały i zer­kały na Katię, na jej nie­gdyś piękną, a teraz podartą suk­nię, na nie­osło­niętą, ostrzy­żoną głowę. Gdy zbli­żyły się do pola z nie­uprząt­nię­tym plo­nem, parami lub trój­kami pousta­wiały się w rząd­kach. Katia przy­sta­nęła, nie wie­dząc, co ma dalej robić.

– To twoje poletko. – Zachar wetknął jej sierp do ręki i poka­zał pole. – Do wie­czora masz wyżąć tam i z powro­tem.

Nic wię­cej nie tłu­ma­cząc, poje­chał na koniu wzdłuż rzę­dów, pohu­ku­jąc na robot­ni­ków. Katie­rina popa­trzyła z zakło­po­ta­niem na falu­jące kłosy przed sobą, na chłopki spraw­nie ope­ru­jące sier­pami i nie­po­rad­nie zabrała się do pracy.

Żni­wiarki widziały, że dziew­czyna sobie nie radzi, ale robiły swoje, z rzadka wymie­nia­jąc się uwa­gami i cicho chi­cho­cząc. Jedy­nie Jaro­sława Gorie­myka, wysoka, mocno zbu­do­wana, cię­żarna chłopka spoj­rzała na Katię z lito­ścią i zer­ka­jąc lękli­wie na Zachara, pode­szła do niej, by pomóc.

– Chodź, pokażę ci. Bie­rzesz, skrę­casz, zbli­żasz sierp… I r-r-raz. No, spró­buj.

Dło­nie Katie­riny, malut­kie i deli­katne, były już zdarte do krwi. Nie mogła nawet chwy­cić porząd­nie za kłosy, a co dopiero je skrę­cić.

– Tak – powie­działa powoli Jaro­sława – z takimi rącz­kami wiele nie wyżniesz. Bierz może mniej i tego…

– Gorie­myka! – roz­legł się opo­dal krzyk Zachara i natych­miast nad jej głową strze­lił bat. – Mało ci swo­jej pracy? To ci dorzucę!

Drgnąw­szy i sku­liw­szy się z prze­ra­że­nia, Jaro­sława śpiesz­nie wró­ciła do swego rzędu.

– Ostrze­gam! – oświad­czył Zachar gło­śno, aby wszy­scy sły­szeli. – Kto podej­dzie do tej – wska­zał nahajką na Katie­rinę – dosta­nie pięć batów. A jak podej­dzie drugi raz – dzie­sięć! Lito­ściwi się zna­leźli…

Wszy­scy ciężko pra­co­wali w mil­cze­niu, a jed­nak Zachar cią­gle znaj­do­wał dla sie­bie zaję­cie.

– Lubka! Śpie­waj! – roz­ka­zał. – Bo umrzeć można z nudów…

Dziew­czyna zaczęła śpie­wać pio­senkę, którą pod­chwy­ciły inne kobiety – smutną, wolną, ale za to ryt­miczną, by choć troszkę ulżyć sobie w pracy.

Tym­cza­sem Katia, licząc na to, że Zachar jej nie usły­szy, wyszep­tała w stronę Jaro­sławy:

– Dzię­kuję pani. – Dzięki lek­cji zaczęła sobie jako tako radzić, choć daleko jej jesz­cze było do innych żni­wia­rek.

W tym cza­sie wzdłuż pola prze­mknął zaprzęg Czer­win­skich. Zasmu­cona Nata­lie pra­gnęła czym prę­dzej opu­ścić wło­ści Sze­fer.

– Ależ ład­nie dziew­czyny śpie­wają – powie­działa marzy­ciel­sko.

– Śpie­wają, by nie pła­kać – cicho odrze­kła sie­dząca obok Ory­sia i odwró­ciła się w stronę okna.

Posta­no­wiła nie opo­wia­dać swej pani tego, czego dowie­działa się o Katie­ri­nie, ponie­waż uznała, że i tak nie dadzą jej wiary. Nato­miast tuż po powro­cie pobie­gła do kuchni i podzie­liła się z Paw­liną wszyst­kim, co usły­szała od kozaczka – i o obcię­tym war­ko­czu, i o nocy spę­dzo­nej w kaj­da­nach, i o bato­że­niu…

Kucharka chwy­ciła się za serce jesz­cze w poło­wie jej opo­wie­ści i bez sił opa­dła na ławę. Wzdy­cha­jąc, ryt­micz­nie kiwała się do przodu i do tyłu, nie mając siły nawet zapła­kać. Stra­ciła już całą nadzieję. I tylko krzą­ta­jąca się tam Galina słu­chała Orysi z nie­kła­maną rado­ścią.

Po sta­now­czej odmo­wie, z jaką spo­tkała się u Sze­fer, Nata­lie posta­no­wiła się nie pod­da­wać. Teraz jesz­cze bar­dziej chciała zabrać Katie­rinę z powro­tem do Czer­winki. Kiedy przy­je­chał do niej w odwie­dziny ojciec, zaczęła go pro­sić, by odku­pił Kitti i spre­zen­to­wał Nata­lie dziew­czynę. Alek­san­der Wasil­je­wicz ni­gdy nie był w sta­nie odmó­wić uko­cha­nej córce i tym razem rów­nież jej uległ, cho­ciaż gdy usły­szał cenę wyno­szącą dzie­sięć tysięcy, odchrząk­nął. Nie było jed­nak wyj­ścia, skoro obiet­nica była już zło­żona. Kiedy tylko Piotr Iwa­no­wicz wró­cił do dworku, Doro­szenko star­szy udał się do jego gabi­netu na przy­ja­ciel­ską poga­wędkę.

Jed­nak roz­mowa sta­rych przy­ja­ciół nie kle­iła się już od samego początku. Gdy tylko Doro­szenko napo­mknął o życze­niu córki, Piotr Iwa­no­wicz kate­go­rycz­nie się sprze­ci­wił.

– Nie! Nie i nie! Nie zga­dzam się i już!

– Ależ dobrze już, dobrze – spe­szył się Alek­san­der Wasil­je­wicz, nie spo­dzie­wa­jąc się tak gwał­tow­nej reak­cji. – Chcia­łem tylko zro­bić córce pre­zent. I tyle.

– Nie­zły to byłby pre­zent! Prze­cież po to wła­śnie ją sprze­da­łem, żeby ani śladu po niej nie było w naszym domu!

– Ale co ona takiego zro­biła? – zapy­tał zdez­o­rien­to­wany Doro­szenko.

– Bóg ucho­wał, że jesz­cze nic – wykrę­cił się od odpo­wie­dzi Czer­win­ski.

– Co pan ma na myśli? – Alek­san­der Wasil­je­wicz był tak zasko­czony, że posta­no­wił jed­nak wyja­śnić sprawę do końca.

– Widzi pan, mój drogi Alek­san­drze Wasil­je­wi­czu… – zaczął robić alu­zję Piotr Iwa­no­wicz – nasze dzieci dopiero się pobrały…

– A co to ma do rze­czy? – wciąż nie domy­ślał się Doro­szenko.

Piotr Iwa­no­wicz wes­tchnął i zna­cząco popa­trzył na niego.

– Myślę, że w pierw­szym roku poży­cia rodzin­nego nie potrze­bują w domu żad­nych dam do towa­rzy­stwa. Tym bar­dziej mło­dziut­kich i ład­niut­kich… zwłasz­cza gdy młody panicz jest obi­bo­kiem. Mam nadzieję, że rozu­mie pan, co mam na myśli.

– A co tu nie rozu­mieć… – Doro­szenko stra­cił humor.

Kie­li­szek zna­ko­mi­tego koniaku pomógł mu jed­nak upo­rać się ze smut­kiem.

W szynku z niskim sufi­tem i zakop­co­nymi oknami było pełno ludzi. Młody stu­dent zaj­rzał do środka, postał chwilę w progu i pocze­kał, aż przy­wyk­nie do pół­mroku i hałasu. Gdy zauwa­żył, że szyn­karka poszła do dru­giej izby, prze­szedł wśród gości, chwie­jąc się na nogach, jakby był pijany, i wsu­wa­jąc im do kie­szeni papie­rowe ulotki.

Stie­pan i jego nowy przy­ja­ciel, któ­rego spo­tkał w pobliżu majątku Sze­fer, sie­dzieli w ciem­nym kącie. Przed nimi na stole stała butelka i skromna zaką­ska. Przy­ja­ciel Stie­pana zauwa­żył stu­denta i szybko wymie­nił z nim spoj­rze­nia.

– Czyli jesteś z Char­kowa? – kon­ty­nu­ował cichą roz­mowę Stie­pan.

– Tak, cze­lad­ni­kiem jestem – rów­nie cicho odpo­wie­dział kom­pan.

– A co robisz w mły­nie? Czemu się ukry­wasz?

– Ty też, widzę, czapkę na czoło mocno nasu­wasz. – Cze­lad­nik uśmiech­nął się chy­trze. – Ale nie bój się, nie wydam cię – zapew­nił śpiesz­nie, widząc, jak towa­rzysz zje­żył się na te słowa. – Wręcz prze­ciw­nie. Pomogę ci.

Stie­pan mil­czał zachmu­rzony, roz­my­śla­jąc o Katii.

– Siłą swej córki od Sze­ferki i tak byś nie zabrał.

– Nie zabrał­bym, to tę wiedźmę, Sze­fer­czy­chę, bym udu­sił. – Z całej siły ude­rzył ręką w stół. – Mam dwóch wro­gów – ją i tego heroda, Czer­win­skiego!

– Ciszej, ciszej… Nie ty jeden chciał­byś się dorwać do ich gar­dzieli – zapew­nił cze­lad­nik, z zacie­ka­wie­niem przy­glą­da­jąc się Stie­pa­nowi. Silny, oschły, sta­now­czy – widać, że jak coś posta­nowi, to się nie wycofa. – Takich jest wielu. A i na innych panów też się widły już ostrzą.

W tym momen­cie do ręki Stie­pana tra­fiła ulotka. Obej­rzał się – stu­dent był już przy innym stole.

Stie­pan rzu­cił okiem na kartkę, na górze któ­rej wid­niało hasło: „Zie­mia i wola”. Niżej, na obrazku, szczę­śliwy chłop orał pole. Obok w ramce umiesz­czono sen­ten­cję: „Na wła­snej niwie i pot słodki”. Potem kolejne hasło: „Precz z pańsz­czy­zną!”. Oszo­ło­miony, ponow­nie się rozej­rzał, szu­ka­jąc wzro­kiem czło­wieka, który mu to wetknął. Stu­dent poło­żył iden­tyczną pro­kla­ma­cję przed innym chło­pem, i wtedy wła­śnie wró­ciła z komórki szyn­karka z butelką i pętem kieł­basy.

– Precz mi stąd! – rzu­ciła się prędko do niego z prze­rzu­co­nym przez ramię ręcz­ni­kiem. – I swoje papiórki zabierz! To porządna karczma!

Stu­dent pośpiesz­nie opu­ścił szynk. Stie­pan wsa­dził ulotkę głę­boko do kie­szeni. Zapo­mi­na­jąc o swoim nowym zna­jomku i w ogóle o wszyst­kim, ruszył w stronę wyj­ścia. Cze­lad­nik sta­now­czo podą­żył za nim.

– Jesz­cze mi tylko tych haj­da­ma­ków tu trzeba! Zaraza jedna! – sar­kała szyn­karka, szybko manew­ru­jąc mię­dzy sto­li­kami, zbie­ra­jąc ulotki, żeby wrzu­cić je od razu do pieca.

Nato­miast Stie­pan z char­kow­skim rze­mieśl­ni­kiem już doga­niali na ulicy stu­denta. Ten obej­rzał się i gdy ich zauwa­żył, przy­sta­nął.

– Ile mam ci powta­rzać? – Zezło­ścił się cze­lad­nik, gdy zbli­żyli się do niego. – Trzeba dzia­łać po cichu, nie­zau­wa­żal­nie. Tyle dobrze, że ta szyn­karka stój­ko­wego nie wezwała, bo zała­twi­liby cię tu na miej­scu.

– Nie boję się ich! – oświad­czył but­nie stu­dent. – Mogę iść na Sybir za naszą sprawę! Choćby i na katorgę!

– Nie igraj z losem, chło­paku – ostrzegł ponuro Stie­pan. – Powiedz mi lepiej – wyjął z kie­szeni kar­teczkę – w tej two­jej pisa­ni­nie mowa jest o poważ­nej spra­wie? Czy to tylko takie gada­nie?

– To jest bar­dziej niż poważne! – oświad­czył stu­dent, pro­stu­jąc się. – Nie­wol­nic­two to bar­ba­rzyń­stwo, prze­ży­tek! Ni­gdzie w Euro­pie tego nie ma! Ludzie rodzą się równi! I powinni być równi! Swo­bod­nie żyć, swo­bod­nie oddy­chać! I na wła­snej ziemi pra­co­wać.

– Wielu macie takich? – Stie­pan zer­k­nął na niego spode łba.

– Wielu – oschle odpo­wie­dział cze­lad­nik. – A w całym impe­rium wręcz tysiące.

– U nas w Nie­ży­nie jest cała komórka – dum­nie dodał mło­dzie­niec. – Zosz­czenko jestem, stu­dent. – Wycią­gnął rękę, przed­sta­wia­jąc się.

Stie­pan uści­snął mu dłoń i uważ­nie przyj­rzał się towa­rzy­szom.

– Prawdę mówi­cie?

– Wiesz, gdzie jest stary młyn? – zamiast odpo­wie­dzi usły­szał od cze­lad­nika. – Przyjdź dziś wie­czo­rem. Posłu­chasz, a wtedy też pomó­wimy, jak two­jej córce można pomóc.

Stie­pan ski­nął głową i cała trójka roze­szła się, każdy w swoją stronę.

Po nie­zbyt przy­jem­nej roz­mo­wie z Czer­win­skim star­szym Doro­szenko wpadł na pewien pomysł, wybrał się więc do palarni, zakła­da­jąc, że znaj­dzie tam Gri­go­rija.

– Aaaa! Alek­san­der Wasil­je­wicz! – ser­decz­nie zawo­łał Czer­win­ski młod­szy. – Zawsze jestem rad, widząc pana. Pro­szę sia­dać. Zapali pan? Przy­wio­złem z Paryża zna­ko­mity tytoń.

– Może innym razem. – Doro­szenko zro­bił prze­czący gest ręką, sia­da­jąc naprze­ciw niego. – Przy­cho­dzę do pana, Gri­go­riju Pio­tro­wi­czu, z pro­po­zy­cją biz­ne­sową.

– To cie­kawe. – Gri­go­rij pochy­lił się do przodu i splótł palce.

– W ubie­głym roku – zaczął Alek­san­der Wasil­je­wicz, uważ­nie przy­glą­da­jąc się reak­cji zię­cia – naby­łem uro­czy dwo­rek pod Jeka­tie­ri­no­sła­wiem. Dosko­nałe oto­cze­nie! Pięć­set dusz.

– Zna­ko­mity naby­tek – odparł Gri­go­rij. – Szcze­rze gra­tu­luję!

– Tyle że te dobra doglą­dać trzeba – kon­ty­nu­ował Alek­san­der Wasil­je­wicz, patrząc w oczy Czer­win­skiemu – ina­czej roz­kradną wszystko, chłop­stwo się roz­pu­ści. Tam jest potrzebny pan.

– Racja – przy­tak­nął Gri­go­rij, zasta­na­wia­jąc się, do czego zmie­rza teść. – Czyli jak, zamie­rza nas pan porzu­cić z powodu tych nowych wło­ści?

– Stary już jestem – wes­tchnął Doro­szenko. – A sta­rych drzew się nie prze­sa­dza. No to pomy­śla­łem: a może pan z Nata­lie byście tam osie­dli?

Gri­go­rij spiął się. Jego podejrz­liwy umysł, wynisz­czony przez opium, we wszyst­kim węszył pod­stęp. Czemu miałby wyjeż­dżać?

– Pro­po­zy­cja jest bar­dzo kusząca – odpo­wie­dział. – Tylko wąt­pię, bym mógł ją przy­jąć. Przy­zwy­cza­iłem się do Czer­winki.

– Na ojcow­skim chle­bie to nie to samo, co na wła­snym, nie­prawda? – zaczął nama­wiać go Doro­szenko. – A tam będzie­cie na swoim! I wam będzie dobrze, i dobra zostaną dopil­no­wane. Mają­te­czek ten może przy­no­sić sowity dochód, który jeśli się mądrze pomnoży, pozwoli nawet na prze­pro­wadzkę do sto­licy.

– No, naprawdę nie wiem… – zamy­ślił się Gri­go­rij. Pro­po­zy­cja rze­czy­wi­ście była kusząca. Ale wyje­chać stąd, ozna­czało na zawsze opu­ścić Katie­rinę, porzu­cić nadzieję na posia­da­nie jej. Panicz sta­now­czo pokrę­cił głową. – Ale jak mam zosta­wić fabrykę tyto­niu? Ojciec na mnie liczy. Tyle spraw na jed­nej gło­wie, to nie do udźwi­gnię­cia… Pan wyba­czy. Tu są moje korze­nie, nie­stety.

Przy­po­mi­na­jąc sobie słowa Pio­tra Iwa­no­wi­cza o tym, że Gri­go­rij nie ma żad­nych zajęć, Doro­szenko popa­trzył na niego prze­ni­kli­wie, po czym wstał.

– Cóż, szkoda, bar­dzo szkoda.

Ukło­nił się, a następ­nie poszedł się ubrać i wtedy wła­śnie zna­la­zła go Nata­lie. Musiał zasmu­cić uko­chaną córkę:

– Miej­sce pańsz­czyź­nia­nego jest tam, gdzie pan mu każe. A twój mąż, zakła­dam, ma dość innych trosk niż zamar­twia­nie się o jakąś chłopkę pańsz­czyź­nianą. I sama, ser­duszko, lepiej byś zajęła się swoją rodziną, mężem. Kiedy nas wnu­kiem uszczę­śli­wi­cie?

Nata­lie spe­szyła się, zaru­mie­niła. Spu­ściła wzrok, natych­miast tra­cąc rezon.

– Rodzina bez dzieci to nie rodzina – kon­ty­nu­ował Alek­san­der Wasil­je­wicz, cału­jąc ją w poli­czek. – O to powin­naś się trosz­czyć, a nie bawić żywymi lal­kami.

Po pierw­szym dniu pańsz­czy­zny Katie­rina ledwo żyła. Nogi miała poobi­jane o kamie­nie, więc gdy szła, zosta­wiała za sobą krwawe ślady. I ponow­nie dwo­racy kie­ro­wali na nią spoj­rze­nia, gdy mijała ogro­dze­nie majątku.

– Prę­dzej mi tu, hero­dowe nasie­nie! Ledwo się pałęta… – popę­dzał Zachar, co rusz posztur­chu­jąc Katię nahajką w plecy. – Stój tu – zatrzy­mał ją przy słu­pie. – Kuźma! Chodź no tu, pomo­żesz przy tej.

Poj­mu­jąc, że zaraz będą ją znowu kato­wać, a naj­pew­niej zbiją na śmierć, Katie­rina odwró­ciła się do Zachara i padła przed nim na kolana.

– Bła­gam, na Boga, niech się pan zli­tuje! Pozwól­cie mi się wyspo­wia­dać. Jeśli taki już mój los, jeśli mam umrzeć, nie pozwól­cie mi opu­ścić tego świata bez wyzna­nia grze­chów! Żebym cho­ciaż modli­twę mogła zmó­wić, na litość boską!

Zachar zasę­pił się, ale ski­nął głową:

– Módl się. Byle szybko.

– Panie nasz, Jezu Chry­ste, Synu Boży – skła­da­jąc ręce, recy­to­wała gor­li­wie Katia z zamknię­tymi oczami. – Prze­bacz mi wszyst­kie grze­chy, świa­dome i nieświa­dome. Jeśli obra­zi­łam kogoś myślą, mową, uczyn­kiem i zanie­dba­niem – prze­bacz mi, jako i ja prze­baczam. Powie­rzam się Twej opatrz­no­ści i miło­sier­dziu! Panie, jeśli to są moje ostat­nie chwile, pro­szę cię! Niech śmierć moja będzie szybka i…

– Wystar­czy już! – prze­rwał jej Zachar i gwał­tow­nie szarp­nął ją za łokieć, pod­no­sząc z klę­czek i popy­cha­jąc przed sie­bie. – Kiecę do góry!

Katie­rina spoj­rzała nie niego zdez­o­rien­to­wana.

– Nie będziesz taka ufaj­dana lazła do pań­skiego domu! – Zadarł jej suk­nię, odsła­nia­jąc bose, poka­le­czone, brudne stopy. – Trzy­maj! – Po czym roz­ka­zał Kuź­mie: – Dawaj!

Zachar odsu­nął się nieco, zaś Kuźma chlu­snął na nogi Katii wodą z wia­dra.

– Obe­trzyj spód­nicą! – roz­ka­zał Zachar Katie­ri­nie. – I pośpiesz się, pani nie lubi cze­kać!

Stie­pan ostroż­nie skra­dał się przez zaro­śla do młyna, aż wresz­cie zatrzy­mał się pod oknem i zaczął nasłu­chi­wać.

– Czło­wiek to nie jest rzecz ani towar! – mówił z prze­ko­na­niem char­kow­ski cze­lad­nik. – Czło­wiek rodzi się wolny i powi­nien żyć na wol­no­ści.

Stie­pan ski­nął głową i ruszył do wej­ścia.

Zgro­ma­dzeni w środku sie­dzieli pół­ko­lem, uważ­nie słu­cha­jąc mówcy.

– Przy­szłość – kon­ty­nu­ował char­ko­wia­nin, obrzu­ca­jąc spoj­rze­niem wszyst­kich obec­nych – ma przed sobą silna spo­łecz­ność chłop­ska! Silny gospo­darz, który sam upra­wia wła­sną rolę! Chłopi powinni pra­co­wać na swo­jej, a nie na pań­skiej ziemi! Nie w nie­woli czy z przy­musu, tylko na swoim! I z wła­snej woli. Wła­śnie dla­tego tak się nazy­wamy – „Zie­mia i wola”!

– Dobrze pra­wisz!

– Dobrze by było… – sły­chać było szmer gło­sów.

Cichutko, sta­ra­jąc się nikomu nie prze­szka­dzać, Stie­pan pod­szedł bli­żej i usiadł obok dobrze zbu­do­wa­nego chło­paka. Sądząc po postu­rze, musiał być kowa­lem. Ten odwró­cił się w jego stronę, żeby się przy­wi­tać.

I tak wła­śnie Stie­pan po raz pierw­szy spo­tkał Nazara.

Zniewolona. Po drugiej stronie wolności

Подняться наверх