Читать книгу Zniewolona. Po drugiej stronie wolności - Olga Krzeczewska - Страница 6
Rozdział drugi
ОглавлениеW jadalni, do której Zachar zaprowadził ledwo żywą Katierinę, przygotowano już nakrycie do kolacji dla dwóch osób. Potykając się w progu, Katierina weszła i zatrzymała się, w napięciu czekając na to, co nastąpi. Lidia obrzuciła ją taksującym spojrzeniem i uśmiechnęła się z udawaną życzliwością.
– Wchodź Kitti. Śmiało. A ty czego się gapisz? – zwróciła się do dziewki stojącej obok. – Podaj jej wilgotny ręcznik.
Dziewczyna pańszczyźniana błyskawicznie wypełniła polecenie. Katia zaczęła wycierać twarz i dłonie, czujnie zerkając na uśmiechającą się ciepło Lidię.
Ta pokazała ręką na stół:
– Siadaj, zjedz sobie. Widzę, że jesteś głodna.
– Dziękuję, pani. – Katierina przecząco pokręciła głową. – Nie jestem…
– Siadaj – grzecznie, ale stanowczo powtórzyła Lidia.
Zdając sobie sprawę z tego, że to rozkaz, Katierina posłusznie przysiadła na krześle. Lidia skinęła na lokaja i ten natychmiast nalał Katii herbaty, nałożył jej szarlotki.
– Jedz – zaprosiła Lidia. – Szarlotka dziś się udała.
Katierina spojrzała na apetyczne, jeszcze gorące ciasto. Pachniało tak, że wszystkie jej wnętrzności zaczęły skręcać się z głodu. Wzięła kęs, usiłując zachować opanowanie, lecz po chwili zapomniała i o godności, i o manierach, łapczywie połykając jedzenie.
– Dobre? – Lidia rozsiadła się z satysfakcją w fotelu.
Katierina skinęła głową i popatrzyła z obawą na gospodynię.
– Widzisz, nie gryzę. – Szefer uśmiechnęła się szeroko. – Mam do ciebie kilka pytań. Odpowiesz?
Katierina ponownie skinęła, gotowa właściwie na wszystko.
– Ale ty jedz, jedz – uspokajającym tonem powtórzyła Lidia. – Proszka, dolej jej herbaty. Opowiedz mi, gdzie mieszkałaś u Czerwinskich, czym się zajmowałaś. Jak spędzałaś dni?
– Mieszkałam w domu. To była decyzja Anny Lwowny – odpowiedziała Katierina, odwracając wzrok od szarlotki i patrząc pod nogi. – Rano czytałam swojej pani powieści, rozmawiałyśmy. Kiedy przyjeżdżali goście, zabawiałam ich muzykowaniem.
– To już słyszałam. Opowiedz mi lepiej, czy bywał u nich Aleksiej Fiodorowicz. Czy tam się poznaliście?
– Nie – odpowiedziała Katia, podnosząc wzrok na panią. – Uratował mnie na drodze. Była burza, mój koń bardzo się wystraszył – kontynuowała opowieść w odpowiedzi na milczące pytanie Lidii. – A Alosza uspokoił konia… Potem zaczęła się ulewa.
Katierina opowiadała, stopniowo wracając myślami do przeszłości, kiedy była szczęśliwa, choć sama nie zdawała sobie z tego sprawy.
– I? – Lidia uniosła brwi.
– I… ukryliśmy się w porzuconym młynie. – Katia zamilkła, odtwarzając w pamięci dalekie obrazy – mokrą od deszczu twarz Aloszy, jego śmiech, jego błyszczące oczy…
– A co stało się potem? – gwałtownie zapytała Szefer. – Przecież było coś więcej?
– Po co to pani? – ocknęła się Katierina.
– Odpowiadaj! – zażądała Lidia, odrzucając już wszelkie pozory.
– Co pani do tego, co nas łączyło? – Katia spojrzała na nią spokojnie. Wspomnienia uwolniły ją od lęku, a nawet, jak jej się zdawało, od dokuczliwego bólu w całym ciele.
Lidia długo przyglądała się Katierinie. Stopniowo jej spojrzenie gasło, dopóki nie stało się kompletnie nieobecne.
– Ukradłaś to, co było mnie przeznaczone! – powiedziała z dziwnym uśmiechem. – Ale… przegrałaś.
Z tymi słowami Lidia wstała, podeszła do kominka, przy którym stał jakiś przedmiot okryty białym jedwabiem, i szarpnęła za skrawek materiału. Okrycie opadło, odsłaniając obraz. Był to tradycyjny portret ślubny… portret Lidii i Aleksieja.
– Teraz jest moim mężem. – Lidia czule musnęła koniuszkami palców twarz Aleksieja, uśmiechnęła się i odwróciła w stronę Katii. – Kocha mnie…
– Pani… – Oszołomiona Katierina nie spuszczała oczu z portretu. – Pani jest szalona…
– Mów! – Lidia gwałtownie odwróciła się w jej stronę i tym razem rzeczywiście miała w oczach szaleństwo. – Mów wszystko, jak było!
– To, co było między mną a Aleksiejem, należy tylko do nas! – powiedziała Katierina, nie wiadomo skąd znajdując w sobie tyle siły. – Nie oddam tego pani!
Ta sama nieznana siła sprawiła, że zerwała się z krzesła, podbiegła do portretu i cisnęła nim do kominka. W tym momencie nie miała w głowie żadnej myśli, jedynie wściekłe pragnienie, aby ochronić pamięć o swojej miłości.
Z głuchym jękiem Lidia rzuciła się do kominka. Katierina spróbowała zajść jej drogę, stając przed nią i śmiało patrząc jej w oczy, lecz Lidia mocno odepchnęła ją na bok. Uderzywszy głową o kolumnę, Katierina padła na podłogę omdlała.
– Alosza! Aloszeńko! Ukochany!
Lidia padła na kolana przed kominkiem, włożyła ręce w płomienie, lecz poparzona, jedynie krzyknęła, tracąc resztki opanowania.
– Za-char! – wrzasnęła przerażająco, patrząc, jak płomienie liżą ramę obrazu. – Wyjmuj portret!
Zachar przybiegł, zatrzymał się na chwilę, nie rozumiejąc żądania gospodyni.
– Czego się gapisz? – wściekała się Szefer. – Ratuj go!
Rządca opamiętał się, chwycił za pogrzebacz i wydobył portret z płomieni. Lidia natychmiast go zabrała i jeszcze gorący zaczęła tulić do piersi, jak żywego człowieka.
– Miły mój! Miły! – powtarzała, oszalała z rozpaczy.
Zachar popatrzył zmieszany na swoją panią – w takim stanie jeszcze jej nie widział, choć, wydawałoby się, nawykł już do wszystkiego.
Lidia tymczasem ocierała sadzę i spaleniznę z obrazu. Nagle zamarła – zauważyła, że portret jest całkowicie zniszczony. Na płótnie wystąpiły pęcherze, obraz zrobił się ciemny, miejscami przepalony…
– Zabójczyni! – Wściekle odwróciła się w stronę nieprzytomnej Katieriny. Twarz Lidii zrobiła się tak samo ciemna jak ta na portrecie. – Ta gadzina! Gadzina! Nienawidzę!
Szefer zerwała się z podłogi i zaczęła kopać leżącą Katierinę. Nawet to nie ulżyło jej w bólu i nienawiści, więc chwyciła za pogrzebacz. Ciało Katii podskakiwało od uderzeń, ale dziewczyna ani nie otworzyła oczu, ani nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Odrzuciwszy pogrzebacz, Lidia zaczęła rzucać wszystkim, co trafiło jej pod rękę, w zakrwawione, bezwładne ciało.
Zachar, stojąc opodal, przyglądał się temu z maską obojętności na twarzy.
Późnym wieczorem do drzwi chałupy Goriemyków ktoś mocno zapukał. Jarosława, która już karmiła dzieci wieczerzą, uniosła głowę i wymieniła spojrzenia z Pawłem. Ten, siedząc na ławie, naprawiał starą kołyskę.
Niemal natychmiast drzwi otworzyły się i w progu stanął Zachar z nieprzytomną Katieriną przewieszoną przez ramię.
– Co się dzieje? – Pawło zerwał się na równe nogi. Był to niepozornie wyglądający mężczyzna o ostrych rysach twarzy. – Kto to jest?
– Twoja żona wie. – Zachar skinął na Jarosławę. – Macie ją dopilnować. – I rzucił Katię na ławę.
– My co, do chaty ją mamy wziąć? – próbował sprzeciwić się Pawło.
– Możecie nawet do stodoły… mi tam wszystko jedno – odparł Zachar, poprawiając rozczochrane włosy. – Ale jeśli umrze – wy będziecie odpowiadać, jasne?
Pawło rozejrzał się bezradnie po swojej ciasnej chałupce. Spojrzał na ławę, którą obsiadły dzieci, sama drobnica, jakby chciał powiedzieć: sam zobacz! Ale Jarosława powstrzymała go gestem, podeszła do Katii i spojrzała na nią ze współczuciem.
Nie chcąc mitrężyć już czasu na rozmowy, Zachar wyszedł. Natomiast Jarosława namoczyła ścierkę w wodzie ze studni i pochyliła się nad okrutnie pobitą Katieriną. Kręcąc głową z ubolewaniem, zaczęła przecierać jej twarz. Sześcioro dzieci kręciło się wokół, zaś siódme dojadało kaszę przy stole.
– Jeszcze tego brakowało – westchnął cicho Pawło, litując się przede wszystkim nad żoną.
Katierina na chwilę otworzyła oczy i wyszeptała coś w malignie.
– Ach, bidulko… – niemal równocześnie z mężem westchnęła Jarosława. – Skatowała cię Kupczycha… Wszystkie wnętrzności poodbijała… Popij, kochanieńka… – Uniósłszy głowę Katieriny, Jarosława dała jej kilka łyków wody, a następnie znowu omywała troskliwie ciało dziewczyny wilgotną ścierką.
– Przecie i tak do rana nie dociągnie – nie wytrzymał Pawło.
– Cichoj! – sarknęła na niego Jarosława. – Boga byś nie gniewał! Jeszcze się obaczy… Może napoję ją wywarem z pokrzyw… Krew tamuje w kiszkach.
Grigorij spędzał już niemal całe dnie w palarni, a wszystko na marne, bo ból jedynie się wzmagał. Najwyraźniej opium przestało działać. Natalie nie mogła patrzeć na jego cierpienia i sama się zaofiarowała, że zrobi mu zastrzyk z cudownego lekarstwa, tak jak nauczył ją nieżyński aptekarz, u którego, kierując się najlepszymi intencjami, nabyła ten specyfik.
Wstrzymując oddech, przyglądała się, jak po zastrzyku Grigorij opadł na fotel, przymykając oczy.
– I jak? – Natalie nalała koniaku i podała kieliszek mężowi, nie spuszczając z niego wzroku.
– Hm… – zdziwił się Grigorij – zdaje się, że przeszło.
– No widzisz, to znakomity środek! – zawołała zachwycona Natalie.
Grigorij wstał, uśmiechając się szerzej, przeszedł się po pokoju, coraz pewniej wspierając się na chorej nodze.
– To nieprawdopodobne! – zdumiał się. – Moja droga, jest pani… – Podszedł do żony i zamarł.
Patrzyła na niego Katierina ubrana w niebieską suknię z głębokim dekoltem.
– To ty? – Grigorij nie mógł uwierzyć w swoje szczęście.
– Ja, Grisza… Kto inny mógłby to być? – odpowiedziała Katierina głosem Natalie i uśmiechnęła się czule, biorąc go za ręce.
Grigorij przytulił ją gwałtownie i zaczął okrywać namiętnymi pocałunkami jej ręce, ramiona, szyję…
– Dobrze już, Grisza, dobrze… – westchnęła Katierina w jego objęciach. – Ktoś może tu wejść… – Zerknęła z obawą w stronę drzwi.
– Trudno! Pragnę cię… tu i teraz!
Grigorija nie sposób już było powstrzymać, a słaby sprzeciw kobiety tylko go podniecał.
Natalie nie na żarty wystraszyła się namiętności męża, który zazwyczaj był znacznie bardziej powściągliwy. Stopniowo jednak zaczęła odpowiadać na jego pieszczoty, obejmując Grigorija rękami za szyję… Ten zaś zerwał z siebie ubranie i położył Natalie na podłodze. Przewrócił oczami z rozkoszy…
W życiu Galiny jedyną radością były wieści o cierpieniach Katieriny. Po tym jak Jakow brutalnie odrzucił i ją, i jej dziecko, próbowała popełnić samobójstwo, wieszając się w spichrzu. Przez przypadek zajrzał tam Panas i zdążył w ostatniej chwili wyciągnąć ją z pętli. Panas już dawno wzdychał do Galiny, lecz ona nie zwracała na niego uwagi. Teraz jednak wyznała mu z płaczem, że jest w ciąży z Jakowem. Niewiele myśląc, Panas powiedział, że się z nią ożeni, i nawet powiadomił o tym rządcę. Tyle że Galina nie chciała jego, prostego pańszczyźnianego, potrzebny był jej Jakow.
Pogrążona w rozmyślaniach o swoim nieudanym życiu, Galina weszła do kurnika i nie rozglądając się, poszła wybrać jajka. Nagle czyjeś mocne ręce chwyciły ją i przycisnęły do ściany.
– Galka! Nie krzycz, czekaj, pomówić chcę! – Jakow poluzował uścisk i przytulił ją. – Co tak mnie unikasz?
– Puszczaj pan! – Galina zesztywniała i odepchnęła go.
– Ty co, naprawdę powiesić się chciałaś?
– A panu co do tego? Myśli pan, że to takie szczęście zostać panną z dzieckiem? Zobaczy pan: urodzę, położę panu dziecię na progu komórki i pójdę się utopić!
W jej głosie było tyle rozpaczy, że Jakow zrozumiał, iż nie jest to czcze gadanie.
– Galu… – powiedział zdławionym głosem.
– Utopię się! – z jeszcze większym przekonaniem powtórzyła Galina. – Pan się przecież odżegnał ode mnie, więc wszystko mi jedno!
– Ciszej, ciszej… Czemu zaraz „odżegnał”? Będziemy żyli tak jak wcześniej. – Jakow ponownie spróbował ją przytulić.
– Bez ślubu? – Galina znów go odepchnęła. – Dziękuję, obejdzie się! Już i tak mnie ludzie palcem wytykają, a teraz stanę się pośmiewiskiem!
– Uspokój się, głupia babo! – zezłościł się Jakow. – Żebym mógł się z tobą ożenić, trzeba cię uwłaszczyć. A przecież znasz naszego pana – jak zwęszy mój interes, cenę podbije trzykrotnie.
– Żal panu? – Galina jęknęła z urazą i odwróciła się.
– Żal! Bo wiem, jak to załatwić bez pieniędzy – ściszył głos niemal do szeptu. – A za te pieniążki kupimy sobie potem krówkę albo byczka. Co?
– Uwłaszczenie? Bez pieniędzy? – Galina popatrzyła na niego nieufnie.
– Potrzebujesz tylko tyle, żeby… za mąż wyjść. – Jakow położył jej rękę na ramieniu, gestem spiskowca.
– Coś nie pojmuję… – Wciąż patrzyła na niego podejrzliwie. – Za mąż? Za kogo?
– Za Panasa – zaproponował Jakow, jakby to był jakiś drobiazg. – Zaraz będzie jesienne powołanie – kontynuował cicho i z przekonaniem. – Zapiszę go w rekruty. A żonie rekruta, jak sama wiesz, należy się wolność. A potem pojedziemy sobie razem gdziekolwiek… Choćby i do Połtawy. Kupimy tam futorek nad rzeczką i pożyjemy! – Jakow uśmiechnął się szeroko.
Galina dalej boczyła się na niego, spoglądając podejrzliwie. Zamyśliła się jednak chwilę nad tym, co mówił.
– No dobrze – westchnęła – niech już będzie Panas. Tylko żeby go pan na pewno oddał do rekrutów. Bo jeszcze zapomni pan, a ja później mam z nim…
– No nic, pocierpisz troszkę – podsumował Jakow wyrozumiale. – Zrobię, jak powiedziałem. – I mimochodem zapytał, robiąc aluzję do pogróżek Galiny, że rozpowie państwu o tym, iż ukrywa przed nimi część dzierżawy: – Nikomu więcej nie paplałaś o moich sprawkach?
– Nie. – Galina uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
– I dobrze zrobiłaś. Nie mów nikomu. To przecież dla nas… – szeptał z przekonaniem – rozumiesz?
Galina skinęła głową i pocałowała Jakowa w policzek.
– No, idź tam, gdzie szłaś – rzekł, klepiąc ją po pośladkach.
Galina kokieteryjnie pisnęła i Jakow, zadowolony z siebie, wyszedł z kurnika.
Otwierając drzwi, do których ktoś się głośno dobijał, Larisa zamarła. W progu ujrzała Piotra Iwanowicza.
– To pan? Co pan tu robi?
– Lariso, nie mogę bez ciebie żyć. Po co wczoraj zwróciłaś mój prezent? Cztery dni się męczyłem, czekałem na jakieś wieści od ciebie…
W jego oczach było tyle cierpienia, że Larisa nie była w stanie zatrzasnąć drzwi od razu. A potem było już za późno – Czerwinski odsunął ją na bok i wszedł do mieszkania.
– Piotrze Iwanowiczu, nie trzeba… – Wciąż usiłowała go zatrzymać.
– Lariso! Posłuchaj mnie… – powiedział zapalczywie, obejmując ją w talii. – Jesteś moją kobietą. Koniec. Kropka. Pakuj walizki.
– Piotrze Iwanowiczu, niech mnie pan nie męczy. – Larisa przymknęła oczy, kręcąc przecząco głową. – To silniejsze od mnie. Kocham pana… Ale wszyscy wokół są przeciwko nam. Nie zaznamy szczęścia… I do Czerwinki już nie wrócę.
– Wcale o to nie proszę – oświadczył nagle. – Jedziemy do Paryża.
– Do Paryża? – zapytała oszołomiona.
– Dokąd tylko pani zechce! Byle jak najdalej stąd.
– I tak wszystko pan nagle rzuci? Majątek? Fabrykę? – z nutą wątpliwości powiedziała Larisa. – To do pana niepodobne. – dodała ze smutnym uśmiechem.
– Lariso! Bez ciebie nie jestem sobą! – gorąco zaprzeczył Czerwinski. – Tak! Rzucę wszystko! Niech to ogień pochłonie!
Larisa zaczęła powoli ulegać jego woli, ale wciąż jeszcze wątpiła:
– Wyjedziemy… A co dalej?
– A dalej… – Piotr Iwanowicz zajrzał jej głęboko w oczy. – W pierwszej lepszej cerkwi, którą wybierzesz, weźmiemy ślub.
– Och… – Czując, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa, Larisa objęła go za szyję, aby nie upaść.
– Nie chcesz do Paryża? Wybieraj, gdzie chcesz…
– Z panem to choćby i na koniec świata… – W przypływie uczuć pocałowała go sama i stali tak w mocnym uścisku, zapominając o bożym świecie.
– Boli cię, kochany? To nic… To nic… Wytrzymaj. Jeszcze troszkę… Wyjdziesz z tego… Wyleczę cię.
Potargana, umazana sadzą Lidia przecierała gąbką swój portret z Aleksiejem, jakby pielęgnowała chorego: wyglądało na to, że szczerze wierzyła w to, iż jej ukochany zmaterializował się w tym wizerunku.
Zachar i dziewka pańszczyźniana przyglądali się pani ukradkiem.
– Irka! – Lidia odwróciła się gwałtownie. – Dawaj opatrunki! I wody ciepłej! Paniczowi rany trzeba przemyć…
Irka natychmiast rzuciła się spełniać rozkaz. Zachar zaś długo patrzył na panią, zbierał się na odwagę, zastanawiał, aż wreszcie powiedział ostrożnie:
– Pani, a może lepiej wysłać po lekarza?
– Nie! Nie! – histerycznie krzyknęła Lidia. I dodała cicho: – Nikt nie wyleczy lepiej niż żona. Dawaj maść na poparzenia!
Irka, która wniosła miskę z ciepłą wodą, stanęła jak wryta, patrząc z przerażeniem, jak ostrożnie, aby nie zadać bólu ukochanemu, Lidia „zmazuje” rany z portretu.
– Zwariowała… – wyszeptała cichutko.
Na podwórzu w majątku Czerwinskich wynalazca-samouk, Łukjan, demonstrował wszystkim chętnym swój najnowszy wynalazek – bicykl. W powszechnym gwarze i rechocie dworaków, niezgrabnie jeździł nim po podwórku, co rusz poprawiając zjeżdżające z nosa kolorowe okulary. Tak się starał dla jednej jedynej osoby – dla Orysi.
Dostrzegłszy w tłumie Panasa, Galina przepchnęła się w jego stronę.
Wyśmiawszy się do woli, Panas złapał oddech i nagle ujrzał obok siebie uśmiechniętą Galinę. Natychmiast się speszył i zgasł, pomny tego, jak odrzuciła jego względy. Widząc to, Galina uśmiechnęła się jeszcze bardziej kusząco.
– Witaj, Panasku. Ja ci przecież nawet nie podziękowałam – znalazła pretekst do rozmowy.
– Eeee… Nie ma za co – wydukał Panas i spąsowiał.
– Jest za co! – zaprzeczyła z przekonaniem Galina. – Nie lubię pozostawać dłużna. – Stanowczo objęła go za szyję i mocno pocałowała.
Ten stropił się, nie wierząc we własne szczęście, zaś Galina wciąż nie przestawała go całować, nie zwracając uwagi na otoczenie. Wreszcie puściła go i odsunęła się nieco.
– Och… jakaś ty… – Chłopak był kompletnie otumaniony pocałunkiem i już z przekonaniem objął Galę wpół jako swoją narzeczoną.
Wtedy rozległa się kolejna salwa śmiechu – Łukjan nie utrzymał się na bicyklu i malowniczo się przewrócił.
– Aha! – Głośno krzyknęła Orysia. – Jak to coś się nazywa, powiadasz? Samowóz?
– Wstydowóz – poprawił ją kozaczek.
I dworacy ponownie parsknęli śmiechem, co poniektórzy trzymali się już za brzuchy. Nie do śmiechu było jedynie Łukjanowi. Spąsowiały ze wstydu, wstał, otrzepał się i ruszył w stronę wozowni, popychając przed sobą bicykl.
Galina omiotła spojrzeniem Panasa i uśmiechnęła się do własnych myśli.
Przez cztery dni Jarosława pielęgnowała Katierinę, pojąc ją wywarem z pokrzyw. Wreszcie dziewczyna odzyskała przytomność, a nawet poprosiła o jedzenie. Pawło, rzecz jasna, skwitował tę prośbę utyskiwaniem: pewnie, u nas to przecie chleb sam rośnie w piecu. Katia jednak i bez tego widziała, w jakiej nędzy żyją ci ludzie.
Nieustannie rwała się do wyjścia, ale nie była w stanie nawet utrzymać się na nogach. Zresztą Jarosława nawet by jej nie puściała – co rusz uciszała męża, powziąwszy twardy zamiar, że wyleczy Katię, choć jej samej było coraz trudniej, dziecko w łonie rozpychało się już w najlepsze…
Minęło jeszcze kilka dni. Wczesnym rankiem, wraz z pianiem koguta i z pierwszymi promieniami słońca, Pawło, Jarosława i starsze dzieci zbierali się w pole. Jarosława wkładała do węzełków skromny posiłek: po kromce chleba i butelce wody dla każdego. Wraz z mężem wyklinali swój ciężki los i niekończącą się pańszczyznę.
– A kiedy swoje żyto mamy zbierać? W nocy? – oburzała się Jarosława.
– Nie wiem… – Pawło westchnął przeciągle. – Mógłby człowiek nie spać i nie jeść…
– Katiu, a ty co? – Jarosława zerknęła na Katierinę, która podeszła do nich.
– Pójdę z wami – odparła Katierina.
Jarosława i Pawło wymienili spojrzenia. Pomoc, rzecz jasna, by im się przydała, jednak czy wiele jej można oczekiwać od tej kruchej „panienki”?
– Och, widziałam już, jak ty żniesz… – uśmiechnęła się Jarosława. – Praca w polu nie na twoje rączki.
– Nauczę się – oświadczyła stanowczo Katierina.
– I to rozumiem! – uśmiechnął się Pawło. – Tylko tego tam… – odkaszlnął w rękę – ubierz się po ludzku…
– Nie mam nic więcej. – Katia rozłożyła ręce, przyglądając się swojej podartej, brudnej sukni.
Jarosława wyjęła ze skrzyni starannie złożone ubrania i podała je Katii.
– Masz, załóż sobie.
Cała rodzina wyszła na dwór, by zaczekać tam na Katierinę.
– Jestem gotowa – usłyszeli z progu.
Wszyscy obejrzeli się jednocześnie i ujrzeli stojącą na ganku dziewczynę w prostej, płóciennej koszuli, skromnie przepasanej. Ale jak jej pasował ten strój! Sama zresztą czuła się w nim znacznie lepiej niż w ciasnym gorsecie.
– Widziałaby cię teraz nasza Kupczycha! – Jarosława pokręciła dobrodusznie głową. – Pękłaby z zazdrości.
– Nie wywołuj wilka z lasu – przestrzegł Pawło.
Rozgoryczony swoją porażką Łukjan naprawiał bicykl w wozowni. Jedna śrubka stawiała opór, ciągle się ześlizgiwała, Łukajn złościł się, klął, aż wreszcie rzucił robotą o ziemię i opadł zmęczony tuż obok.
– Nie wściekaj się. – Podszedł do niego Nazar. – Takie cudo zrobiłeś!
– Ach… – machnął ręką rozgoryczony Łukjan. – Komu tego trza? Tylko ludzie szydzą.
– Poszydzą i przestaną – pocieszył Nazar. – A jak zauważą pożytek, to i szanować zaczną. Orysia też.
– A jak niby ma zauważyć, jeśli wcale na mnie nie patrzy? – Łukjan zwiesił głowę.
I wtedy właśnie do wozowni wpadła zdyszana Orysia.
– Prędzej! – krzyknęła. – Pani jest słabo! Zaprzęgajcie i to już! Do dochtora trza!
– Jak to słabo, co się stało? – Nazar z Łukjanem zerwali się z miejsca.
– Obudziła się, wstała, o wodę poprosiła – zaczęła szybko opowiadać Orysia. – Przyniosłam jej szklankę, a ona… upiła łyczek i upadła.
– Ale co zaprzęgać? – zasępił się Nazar, drapiąc się po potylicy. – Wszystkie konie w polu, przecież żniwa są. Jedna kulawa kobyłka się ostała.
– Ja wezwę dochtora! – zaproponował Łukjan.
– Toż póki ty do Nieżyna dobiegniesz, pani może w ogóle się pogorszyć. – Orysia machnęła ręką.
Lecz Łukjan już wskoczył na bicykl.
– Obrócę raz-dwa! – I wyjechał z wozowni swoim cud-samowozem…
Rzeczywiście, wrócił szybko. Lekarz przybyły do Czerwinki zbadał leżącą w łóżku Natalie i dobrodusznie się uśmiechnął:
– Cóż, Natalio Aleksandrowna, proszę przyjąć moje gratulacje: jest pani w ciąży.
Słysząc tę wiadomość, Natalie zamarła z szeroko otwartymi oczami.
– Proszę przekazać mężowi moje serdeczne gratulacje. A pani powinna jeść jak najwięcej owoców, dużo spacerować i pod żadnym pozorem nie jeździć konno – zastrzegł doktor.
Rano Lidia ocknęła się. Przebudzenie było bolesne. Stojąc przed lustrem, ze zdumieniem przyglądała się swojemu odbiciu: miała potargane włosy, twarz i ręce były umazane sadzą… Następnie spojrzała z zakłopotaniem na kozaczka Ilka, który zgodnie z wczorajszym poleceniem przyniósł nowe maści i wywary… „Dla panicza” – powiedział z przerażeniem w odpowiedzi na zdumienie wypisane na jej twarzy.
Wówczas spojrzenie Lidii padło na nadpalony portret „ślubny” i wreszcie przypomniała sobie wszystko. Opadła na podłogę i zalała się łzami, całując twarz Aleksieja na portrecie i tuląc go do piersi. Ostatecznie wstała i rozkazała:
– Irka! Dawać mi tu suknię wyjściową! Ułóż włosy! Ilko! Zanieś portret do malarza. Niech poprawi. Prędko!
Po wejściu do gabinetu Grigorij natknął się na ojca, który pośpiesznie grzebał w szufladach, wykładając na biurko papiery i pieniądze.
– Ojciec gdzieś się wybiera? – zapytał Grigorij, nie witając się.
– Do Paryża jadę. Jeszcze dziś – odpowiedział Piotr Iwanowicz.
– Ach, więc to takie rzeczy?! – Grigorij złośliwie zmrużył oczy. – Wybiera się pan z dziewką na wojaże?
– Milcz! – Piotr Iwanowicz podszedł do Grigorija i mocno chwycił go za poły surduta. – Chciałem po dobroci jechać. Rozstać się w zgodzie. Dlatego milcz i słuchaj. Bo gotów jestem rozmyślić się i nie zostawiać ci swoich dóbr…
Grigorij zamarł, nie wierząc własnym uszom.
– Już ci serduszko śpiewa pewnikiem, co? – Piotr Iwanowicz cofnął się i zaczął pakować dokumenty do walizki. – Ciesz się, przecież marzyłeś o tym…
– Po prostu… to wszystko tak nagle… – Grigorij stracił rezon, wciąż jeszcze nie wierząc w to, co słyszy.
– Proszę, możesz się wykazać. Majątek jest twój. Pod twoją opieką! – znacząco podkreślił Piotr Iwanowicz, zerkając surowo na syna. – Kapitał, gotówka i fabryka machorki są moje.
– A mój kapitał? Moje pieniądze? – Grigorij wytrzeszczył oczy.
– Mało ci? – ponownie zaczął napierać na niego ojciec. – Bierz, co dają. Rządź się mądrze, a będziesz miał kapitał. Koniec. Nie wiem, na ile jadę. Na mnie już czas. Żegnaj!
Zdezorientowany Grigorij popatrzył na zamykające się drzwi, podszedł do okna. Na podwórzu stał już załadowany bagażami powóz. Wsiadając do niego, Piotr Iwanowicz popatrzył w okno. Na krótką chwilę ich spojrzenia się spotkały, ale powóz ruszył, uwożąc pasażera.
Grigorij odszedł od okna, rozejrzał się ze zdumieniem wkoło i nagle jego twarz pojaśniała. Zrozumiał wreszcie całym sobą, że teraz to on tu rządzi! Podszedł do ojcowskiego barku, nalał sobie pół kieliszka koniaku i usiadłszy na biurku, szybko wypił. Posiedział jeszcze chwilę, przyzwyczajając się do nowej roli, i dopiero wtedy wyszedł z gabinetu.
W jadalni czekała na niego zdenerwowana Natalie, która chciała jak najprędzej zakomunikować małżonkowi, że wkrótce zostanie ojcem. Gdy ujrzała Grigorija, wchodzącego stanowczym krokiem, Natalie radośnie podążyła mu na spotkanie.
– Mój drogi, no nareszcie! Mam niesamowitą wiadomość! Proszę do stołu!
– Niesamowitą wiadomość, moja miła, mam ja! – Zadowolony Grigorij usadowił się u szczytu stołu. – Od tej pory jestem gospodarzem majątku!
– Jak to? – zapytała zakłopotana Natalie. – A Piotr Iwanowicz?
– Ojca poniosło do Paryża – oświadczył uroczyście Grigorij. – Dałby Bóg, na zawsze.
– Ja również mam dla pana wiadomość. – Opanowując zdumienie, Natalie ponownie się uśmiechnęła. – Mam nadzieję, że ucieszy pana w nie mniejszym stopniu.
– Co to za wiadomość? – Grigorij uniósł brew.
Po chwili wahania Natalie uśmiechnęła się tajemniczo i wypaliła:
– Będziemy mieli… dziecko. – Ostatnie słowo powiedziała niemal w natchnieniu.
– Dziedzic? – Grigorij był wstrząśnięty. – Moja droga! Będę miał dziedzica! – Rzucił się do Natalie i przytulił ją czule.
– Tak, spodziewam się, że z końcem wiosny uszczęśliwię pana – rzekła cicho Natalie, ciesząc się, że jej ukochany mąż przyjął wiadomość z takim zachwytem.
– To niebywałe, jak wszystko się pięknie układa! – zawołał Grigorij. – W punkt! Przerobimy tu teraz wszystko, przecież potrzebujemy pokoju dziecięcego. Stanowczo wszystko!
Zmierzchało już, kiedy Katierina, Jarosława i jej dwie starsze córki, Lesia oraz Dusia, szły przez pole, układając wyżęte kłosy w snopki. Katierina ze zmęczeniem ocierała dłonią pot z czoła, lecz jej twarz jaśniała z radości. Wreszcie czuła, że naprawdę żyje, że jest, pracując z tymi chłopkami i czując się jedną z nich. Musnęła dłonią zaróżowione zachodzącym słońcem kłoski i już mocniejszym głosem zaintonowała piosenkę ludową. Kobiety chętnie dołączyły do śpiewu.
Nawet nie zauważyły, jak tuż przed nimi stanął Zachar. Piosenka natychmiast ucichła, zapanowała złowieszcza cisza.
– Ty. – Zachar wskazał na Katierinę. – Biegiem. Pani wzywa.
Tego wieczoru Szefer zaprosiła w odwiedziny Sofię Stanisławownę, która stawiła się niezwłocznie, ponownie dziwiąc się serdeczności Lidii, która nie zapomniała o niej nawet po śmierci Aleksieja.
– Och, Lidio Iwanowna! Trzymam się, oczywiście. Tylko że… – Otarła chustką oczy. – Bez Aloszeńki… wszystko jest nie tak…
– Niech pani częściej mnie odwiedza – serdecznie zaproponowała Lidia. – Bez żadnych tam, tak zwyczajnie. I jeśli potrzebna jest pani jakaś pomoc, również proszę się nie krępować. – Wzięła z półki nad kominkiem przygotowaną zawczasu kopertę i wręczyła ją Sofii Stanisławownie. – Rozumiem, że jest wam teraz trudno… Proszę, niech pani weźmie.
– Och… – zmieszała się kobieta. – Dziękuję pani. Już i tak tyle pani zawdzięczamy…
– To drobiazg. – Lidia poklepała ją po dłoni, uśmiechając się szeroko. – Przecież jesteśmy jak rodzina. Wie pani, jak bardzo kochałam pani syna…
– Ach, moja droga… – ponownie zapłakała Sofia Stanisławowna.
– Mam coś, co pomoże nam obu nieco się podbudować – powiedziała Lidia tajemniczo, obejmując ją wpół.
– Co takiego? – zdziwiła się pani Kosacz.
– Coś, co przyniesie ulgę również pani – zapewniła Lidia. – Przecież pani także chce ukarać winnego śmierci syna?
Po tych słowach Lidia klasnęła.
Drzwi do pokoju otworzyły się, wszedł Zachar, popychając przed sobą Katierinę, która nie zdołała nawet odetchnąć po całodziennej pracy w polu.
Sofia Stanisławowna skierowała zdumione spojrzenie na Lidię: nie poznała Katii w tym stroju, bosej, z pokaleczonymi rękami… Lecz sama Katia radośnie ją powitała:
– Sofio Stanisławowna!
– Katiusza? – Nie wierzyła swym oczom matka Aleksieja.
– Sofio Stanisławowna, ja…
– Milczeć! – wrzasnęła Lidia. – Jak śmiałaś odezwać się, kiedy nikt cię nie pytał?!
Katierina potulnie spuściła wzrok.
– Sofio Stanisławowna, pani się rozgości w fotelu, będzie pani wygodniej – uprzejmie zaproponowała gospodyni. – Kat’ka, nie stój jak słup! Przysuń fotel pani!
Katierina usłuchała. Wstrząśnięta Sofia Stanisławowna odruchowo usiadła, nie pojmując jeszcze, co się tutaj dzieje.
– Siadaj! – krzyknęła Lidia, wskazując Katii fortepian. I ponownie zwróciła się do gościa: – Czego pani chciałaby wysłuchać, Sofio Stanisławowna?
Ta już kompletnie się zmieszała, nie wiedząc, co ma powiedzieć, jak zareagować.
– Marzenie Schumanna – nie doczekawszy się odpowiedzi, Lidia rozkazała Katierinie.
Katia zaczęła grać, lecz poranione palce nie chciały jej słuchać, co rusz wydobywając fałszywe dźwięki.
– Dobrze graj! – rozkazała Lidia. – Masz dobrze grać! Śmieciu jeden! – Uderzyła Katię po palcach złożonym wachlarzem.
To natychmiast otrzeźwiło Sofię Stanisławownę. Zerwała się na równe nogi i odłożyła na bok kopertę z podarkiem pieniężnym.
– Lidio Iwanowna! – zawołała z oburzeniem. – Co też pani? Proszę przestać! Niech pani natychmiast przerwie…
– Co? – Lidia powoli odwróciła się w jej stronę. – Co mam przerwać? – dopytała ze szczerym zdumieniem.
– Tę egzekucję! – Sofia Stanisławowna spojrzała na Lidię mocno wzburzona.
– Nie podoba się pani? Zresztą, takie rzępolenie mało komu by się podobało – podsumowała Lidia.
– Jak pani może?! To jest przecież okrutne… – Sofii Stanisławownie zabrakło słów.
– Naprawdę, dziwię się pani – powiedziała lekko Lidia i kontynuowała, coraz bardziej podnosząc głos: – Żal pani tej dziewki? Przecież ona jest winna śmierci pani syna! Ona go zabiła! Niech więc teraz odpowie za to! Czy nie tego pani chciała? Nie chodziło pani o sprawiedliwość? O zemstę?! Niech pani spojrzy – ona ma krew na rękach! Krew Aloszy! – Chwyciła Katię za rękę, pociągnęła ją bliżej Sofii Stanisławowny, by pokazać pokaleczoną dłoń.
– Przecież… – Pani Kosacz zesztywniała, dostrzegając na ciele Katieriny ciemne krwiaki. – Pani ją biła?
– To normalne u pańszczyźnianych. – Lidia odepchnęła Katię i wzruszyła ramionami. – Nie rozumiem, Sofio Stanisławowna. Czy jest pani gotowa darować zabójcy pani syna?
– Ona nie jest zabójcą. – Matka Aleksieja wolno pokręciła głową. – Alosza… sam postanowił… – Przez chwilę jej głos drżał. – To była jego decyzja.
– Nie! – wrzasnęła Lidia. – To ona! Ona go zabiła!
Po tych słowach Szefer uderzyła Katię w twarz, rozcinając jej skórę pierścieniem. I jak u drapieżcy, widok krwi wywołał w niej szalone okrucieństwo. Na Katierinę posypał się grad uderzeń.
– Liddi, proszę, przestać! – zawołała Sofia Stanisławowna i zaczęła odciągać rozwścieczoną panienkę. – Niechże pani przestanie!
Lidia złapała oddech, odzyskując opanowanie, i zerknęła spode łba na Sofię Stanisławownę. W oczach pani Kosacz malowało się przerażenie. Mocno przytuliła Katię, która szlochała i drżała na całym ciele.
– Przecież to żywa istota! – powiedziała Sofia Stanisławowna, na próżno próbując przemówić Lidii do rozsądku. – Dziecko – zaczęła uspokajać Katię – zabiorę cię stąd! Zbieraj się!
– To ciekawe – prychnęła Lidia. – A kto niby pozwoli pani na to?
– Nawet nie będę pytać. – Sofia Stanisławowna stanowczo skinęła głową. – To ludzkie prawo. Katia to przecież żywy człowiek! Stworzenie Boże!
– Ona jest moją własnością – przesylabizowała Lidia. – I nikt nie posiada do niej żadnego innego prawa.
– Jestem gotowa odkupić ją od pani – wypaliła Sofia Stanisławowna.
– No proszę! – rzuciła szyderczo Lidia, patrząc na nią z pogardą. – A za jakie niby kokosy, że tak zapytam? Przecież pieniędzy jak nie mieliście, tak i nie macie. Ile lat wasza familia siedziała w mojej kieszeni!? A teraz proszę! Odkupić!
Pani Kosacz omal nie zakrztusiła się, słysząc te słowa, ale wzięła się w garść.
– Ile? – zapytała z mocnym przekonaniem.
– Nagle ma pani własne pieniądze? – parsknęła Lidia. – Zresztą, to bez znaczenia. Dziewka nie jest na sprzedaż! Idź stąd – rozkazała Katierinie. – Umyjesz mi nogi przed snem.
Katierina nieco uspokoiła się w objęciach Sofii Stanisławowny i wyszła z salonu, ocierając rękawem krew z twarzy.
– A ja nie wierzyłam Aleksiejowi. – Pani Kosacz z obrzydzeniem patrzyła na Lidię. – Zawsze mi mówił, że mocno wyolbrzymiam pani przymioty, idealizuję panią. A jednak syn miał rację. Dopiero teraz to zrozumiałam. Jest pani kłamliwa, okrutna, wyrachowana… Pani nikogo nie jest w stanie pokochać! Pani uczucia wobec Aleksieja to zwykła zachłanność! Bezgraniczna zachłanność!
– Precz mi stąd! – wykrzyczała jej w twarz pani domu.
– Mój syn nigdy nie zdołałby pani pokochać – kontynuowała Sofia Stanisławowna, kręcąc głową.
– Zachar! – wrzasnęła Lidia i do pokoju błyskawicznie wpadł rządca. – Wyrzuć ją za wszarz! – rozkazała.
– Jak to? – Zachar zdębiał, zerkając na gościa.
– Za wszarz! – ryknęła Szefer. – To bydło! I jeszcze śmie nazywać siebie matką! Gotowa jest całować plebejuszkę! Zabójczynię syna! Za wsza-arz!
Zachar podszedł do Sofii Stanisławowny i spojrzał na nią z poczuciem winy.
– Jak ja się panią brzydzę… – powiedziała na odchodne matka Aleksieja.
Kiedy zamknęły się za nią drzwi, Lidia opadła bez sił na kanapę, dławiąc się łzami. Palące, pełne złości, parzyły jej gardło.
Po wyjściu z pańskiego domu Katierina podeszła do wiejskich dzbanków, suszących się na płocie. Raz już musiała myć nogi swojej pani. Zamiast wdzięczności, oberwała mokrym ręcznikiem po twarzy, a potem sprzątała rozlaną na podłodze brudną wodę, po tym jak Lidia celowo wywróciła dzbanki.
Z żalem spojrzała na swoje niegdyś idealne do grania na fortepianie palce, ostrożnie dotknęła świeżej rany na policzku. Katia nie wytrzymała i zapłakała bezdźwięcznie, raz jeszcze przeżywając zaznane dziś ból i poniżenie.
Nagle usłyszała za plecami jakiś szmer. Obejrzała się i zobaczyła na tylnym podwórzu kilku chłopów, wśród których stał… jej ojciec!
Katierina ledwo się opanowała, by nie jęknąć, nie zdradzić się. Raczej sercem niż umysłem pojęła, że trzeba milczeć.
Do chłopów wyszedł Zachar i oświadczył:
– Potrzebuję pięciu do zbiorów owoców z pańskich grusz. Tylko pięciu – powtórzył, widząc, że zgromadzonych jest dwa razy tylu.
W tym momencie Stiepan i Katia spotkali się wzrokiem. I tak wiele wyczytali w swoich oczach!
– Gruszki trzeba zbierać ostrożnie – pouczał Zachar. – Nie rzucać, nie obijać. Drzew nie strząsać, wszystko rękami: towar jest delikatny! I żeby żadna nie została! Tak, pięciu… – Zaczął przypatrywać się uważnie wszystkim chętnym, aż wreszcie wybrał: – Ty, ty, ty, ty! I… ty. – Wskazał palcem na Stiepana.
Katierina z trudem powściągnęła radość – teraz nie będzie już sama!