Читать книгу Zniewolona. Po drugiej stronie wolności - Olga Krzeczewska - Страница 6

Roz­dział drugi

Оглавление

W jadalni, do któ­rej Zachar zapro­wa­dził ledwo żywą Katie­rinę, przy­go­to­wano już nakry­cie do kola­cji dla dwóch osób. Poty­ka­jąc się w progu, Katie­rina weszła i zatrzy­mała się, w napię­ciu cze­ka­jąc na to, co nastąpi. Lidia obrzu­ciła ją tak­su­ją­cym spoj­rze­niem i uśmiech­nęła się z uda­waną życz­li­wo­ścią.

– Wchodź Kitti. Śmiało. A ty czego się gapisz? – zwró­ciła się do dziewki sto­ją­cej obok. – Podaj jej wil­gotny ręcz­nik.

Dziew­czyna pańsz­czyź­niana bły­ska­wicz­nie wypeł­niła pole­ce­nie. Katia zaczęła wycie­rać twarz i dło­nie, czuj­nie zer­ka­jąc na uśmie­cha­jącą się cie­pło Lidię.

Ta poka­zała ręką na stół:

– Sia­daj, zjedz sobie. Widzę, że jesteś głodna.

– Dzię­kuję, pani. – Katie­rina prze­cząco pokrę­ciła głową. – Nie jestem…

– Sia­daj – grzecz­nie, ale sta­now­czo powtó­rzyła Lidia.

Zda­jąc sobie sprawę z tego, że to roz­kaz, Katie­rina posłusz­nie przy­sia­dła na krze­śle. Lidia ski­nęła na lokaja i ten natych­miast nalał Katii her­baty, nało­żył jej szar­lotki.

– Jedz – zapro­siła Lidia. – Szar­lotka dziś się udała.

Katie­rina spoj­rzała na ape­tyczne, jesz­cze gorące cia­sto. Pach­niało tak, że wszyst­kie jej wnętrz­no­ści zaczęły skrę­cać się z głodu. Wzięła kęs, usi­łu­jąc zacho­wać opa­no­wa­nie, lecz po chwili zapo­mniała i o god­no­ści, i o manie­rach, łap­czy­wie poły­ka­jąc jedze­nie.

– Dobre? – Lidia roz­sia­dła się z satys­fak­cją w fotelu.

Katie­rina ski­nęła głową i popa­trzyła z obawą na gospo­dy­nię.

– Widzisz, nie gryzę. – Sze­fer uśmiech­nęła się sze­roko. – Mam do cie­bie kilka pytań. Odpo­wiesz?

Katie­rina ponow­nie ski­nęła, gotowa wła­ści­wie na wszystko.

– Ale ty jedz, jedz – uspo­ka­ja­ją­cym tonem powtó­rzyła Lidia. – Proszka, dolej jej her­baty. Opo­wiedz mi, gdzie miesz­ka­łaś u Czer­win­skich, czym się zaj­mo­wa­łaś. Jak spę­dza­łaś dni?

– Miesz­ka­łam w domu. To była decy­zja Anny Lwowny – odpo­wie­działa Katie­rina, odwra­ca­jąc wzrok od szar­lotki i patrząc pod nogi. – Rano czy­ta­łam swo­jej pani powie­ści, roz­ma­wia­ły­śmy. Kiedy przy­jeż­dżali goście, zaba­wia­łam ich muzy­ko­wa­niem.

– To już sły­sza­łam. Opo­wiedz mi lepiej, czy bywał u nich Alek­siej Fio­do­ro­wicz. Czy tam się pozna­li­ście?

– Nie – odpo­wie­działa Katia, pod­no­sząc wzrok na panią. – Ura­to­wał mnie na dro­dze. Była burza, mój koń bar­dzo się wystra­szył – kon­ty­nu­owała opo­wieść w odpo­wie­dzi na mil­czące pyta­nie Lidii. – A Alo­sza uspo­koił konia… Potem zaczęła się ulewa.

Katie­rina opo­wia­dała, stop­niowo wra­ca­jąc myślami do prze­szło­ści, kiedy była szczę­śliwa, choć sama nie zda­wała sobie z tego sprawy.

– I? – Lidia unio­sła brwi.

– I… ukry­li­śmy się w porzu­co­nym mły­nie. – Katia zamil­kła, odtwa­rza­jąc w pamięci dale­kie obrazy – mokrą od desz­czu twarz Alo­szy, jego śmiech, jego błysz­czące oczy…

– A co stało się potem? – gwał­tow­nie zapy­tała Sze­fer. – Prze­cież było coś wię­cej?

– Po co to pani? – ock­nęła się Katie­rina.

– Odpo­wia­daj! – zażą­dała Lidia, odrzu­ca­jąc już wszel­kie pozory.

– Co pani do tego, co nas łączyło? – Katia spoj­rzała na nią spo­koj­nie. Wspo­mnie­nia uwol­niły ją od lęku, a nawet, jak jej się zda­wało, od dokucz­li­wego bólu w całym ciele.

Lidia długo przy­glą­dała się Katie­ri­nie. Stop­niowo jej spoj­rze­nie gasło, dopóki nie stało się kom­plet­nie nie­obecne.

– Ukra­dłaś to, co było mnie prze­zna­czone! – powie­działa z dziw­nym uśmie­chem. – Ale… prze­gra­łaś.

Z tymi sło­wami Lidia wstała, pode­szła do kominka, przy któ­rym stał jakiś przed­miot okryty bia­łym jedwa­biem, i szarp­nęła za skra­wek mate­riału. Okry­cie opa­dło, odsła­nia­jąc obraz. Był to tra­dy­cyjny por­tret ślubny… por­tret Lidii i Alek­sieja.

– Teraz jest moim mężem. – Lidia czule musnęła koniusz­kami pal­ców twarz Alek­sieja, uśmiech­nęła się i odwró­ciła w stronę Katii. – Kocha mnie…

– Pani… – Oszo­ło­miona Katie­rina nie spusz­czała oczu z por­tretu. – Pani jest sza­lona…

– Mów! – Lidia gwał­tow­nie odwró­ciła się w jej stronę i tym razem rze­czy­wi­ście miała w oczach sza­leń­stwo. – Mów wszystko, jak było!

– To, co było mię­dzy mną a Alek­sie­jem, należy tylko do nas! – powie­działa Katie­rina, nie wia­domo skąd znaj­du­jąc w sobie tyle siły. – Nie oddam tego pani!

Ta sama nie­znana siła spra­wiła, że zerwała się z krze­sła, pod­bie­gła do por­tretu i cisnęła nim do kominka. W tym momen­cie nie miała w gło­wie żad­nej myśli, jedy­nie wście­kłe pra­gnie­nie, aby ochro­nić pamięć o swo­jej miło­ści.

Z głu­chym jękiem Lidia rzu­ciła się do kominka. Katie­rina spró­bo­wała zajść jej drogę, sta­jąc przed nią i śmiało patrząc jej w oczy, lecz Lidia mocno ode­pchnęła ją na bok. Ude­rzyw­szy głową o kolumnę, Katie­rina padła na pod­łogę omdlała.

– Alo­sza! Alo­szeńko! Uko­chany!

Lidia padła na kolana przed komin­kiem, wło­żyła ręce w pło­mie­nie, lecz popa­rzona, jedy­nie krzyk­nęła, tra­cąc resztki opa­no­wa­nia.

– Za-char! – wrza­snęła prze­ra­ża­jąco, patrząc, jak pło­mie­nie liżą ramę obrazu. – Wyj­muj por­tret!

Zachar przy­biegł, zatrzy­mał się na chwilę, nie rozu­mie­jąc żąda­nia gospo­dyni.

– Czego się gapisz? – wście­kała się Sze­fer. – Ratuj go!

Rządca opa­mię­tał się, chwy­cił za pogrze­bacz i wydo­był por­tret z pło­mieni. Lidia natych­miast go zabrała i jesz­cze gorący zaczęła tulić do piersi, jak żywego czło­wieka.

– Miły mój! Miły! – powta­rzała, osza­lała z roz­pa­czy.

Zachar popa­trzył zmie­szany na swoją panią – w takim sta­nie jesz­cze jej nie widział, choć, wyda­wa­łoby się, nawykł już do wszyst­kiego.

Lidia tym­cza­sem ocie­rała sadzę i spa­le­ni­znę z obrazu. Nagle zamarła – zauwa­żyła, że por­tret jest cał­ko­wi­cie znisz­czony. Na płót­nie wystą­piły pęche­rze, obraz zro­bił się ciemny, miej­scami prze­pa­lony…

– Zabój­czyni! – Wście­kle odwró­ciła się w stronę nie­przy­tom­nej Katie­riny. Twarz Lidii zro­biła się tak samo ciemna jak ta na por­tre­cie. – Ta gadzina! Gadzina! Nie­na­wi­dzę!

Sze­fer zerwała się z pod­łogi i zaczęła kopać leżącą Katie­rinę. Nawet to nie ulżyło jej w bólu i nie­na­wi­ści, więc chwy­ciła za pogrze­bacz. Ciało Katii pod­ska­ki­wało od ude­rzeń, ale dziew­czyna ani nie otwo­rzyła oczu, ani nie wydała z sie­bie żad­nego dźwięku. Odrzu­ciw­szy pogrze­bacz, Lidia zaczęła rzu­cać wszyst­kim, co tra­fiło jej pod rękę, w zakrwa­wione, bez­władne ciało.

Zachar, sto­jąc opo­dal, przy­glą­dał się temu z maską obo­jęt­no­ści na twa­rzy.

Póź­nym wie­czo­rem do drzwi cha­łupy Gorie­my­ków ktoś mocno zapu­kał. Jaro­sława, która już kar­miła dzieci wie­cze­rzą, unio­sła głowę i wymie­niła spoj­rze­nia z Paw­łem. Ten, sie­dząc na ławie, napra­wiał starą koły­skę.

Nie­mal natych­miast drzwi otwo­rzyły się i w progu sta­nął Zachar z nie­przy­tomną Katie­riną prze­wie­szoną przez ramię.

– Co się dzieje? – Pawło zerwał się na równe nogi. Był to nie­po­zor­nie wyglą­da­jący męż­czy­zna o ostrych rysach twa­rzy. – Kto to jest?

– Twoja żona wie. – Zachar ski­nął na Jaro­sławę. – Macie ją dopil­no­wać. – I rzu­cił Katię na ławę.

– My co, do chaty ją mamy wziąć? – pró­bo­wał sprze­ci­wić się Pawło.

– Może­cie nawet do sto­doły… mi tam wszystko jedno – odparł Zachar, popra­wia­jąc roz­czo­chrane włosy. – Ale jeśli umrze – wy będzie­cie odpo­wia­dać, jasne?

Pawło rozej­rzał się bez­rad­nie po swo­jej cia­snej cha­łupce. Spoj­rzał na ławę, którą obsia­dły dzieci, sama drob­nica, jakby chciał powie­dzieć: sam zobacz! Ale Jaro­sława powstrzy­mała go gestem, pode­szła do Katii i spoj­rzała na nią ze współ­czu­ciem.

Nie chcąc mitrę­żyć już czasu na roz­mowy, Zachar wyszedł. Nato­miast Jaro­sława namo­czyła ścierkę w wodzie ze studni i pochy­liła się nad okrut­nie pobitą Katie­riną. Krę­cąc głową z ubo­le­wa­niem, zaczęła prze­cie­rać jej twarz. Sze­ścioro dzieci krę­ciło się wokół, zaś siódme doja­dało kaszę przy stole.

– Jesz­cze tego bra­ko­wało – wes­tchnął cicho Pawło, litu­jąc się przede wszyst­kim nad żoną.

Katie­rina na chwilę otwo­rzyła oczy i wyszep­tała coś w mali­gnie.

– Ach, bidulko… – nie­mal rów­no­cze­śnie z mężem wes­tchnęła Jaro­sława. – Ska­to­wała cię Kup­czy­cha… Wszyst­kie wnętrz­no­ści pood­bi­jała… Popij, kocha­nieńka… – Unió­sł­szy głowę Katie­riny, Jaro­sława dała jej kilka łyków wody, a następ­nie znowu omy­wała tro­skli­wie ciało dziew­czyny wil­gotną ścierką.

– Prze­cie i tak do rana nie docią­gnie – nie wytrzy­mał Pawło.

– Cichoj! – sark­nęła na niego Jaro­sława. – Boga byś nie gnie­wał! Jesz­cze się oba­czy… Może napoję ją wywa­rem z pokrzyw… Krew tamuje w kisz­kach.

Gri­go­rij spę­dzał już nie­mal całe dnie w palarni, a wszystko na marne, bo ból jedy­nie się wzma­gał. Naj­wy­raź­niej opium prze­stało dzia­łać. Nata­lie nie mogła patrzeć na jego cier­pie­nia i sama się zaofia­ro­wała, że zrobi mu zastrzyk z cudow­nego lekar­stwa, tak jak nauczył ją nie­żyń­ski apte­karz, u któ­rego, kie­ru­jąc się naj­lep­szymi inten­cjami, nabyła ten spe­cy­fik.

Wstrzy­mu­jąc oddech, przy­glą­dała się, jak po zastrzyku Gri­go­rij opadł na fotel, przy­my­ka­jąc oczy.

– I jak? – Nata­lie nalała koniaku i podała kie­li­szek mężowi, nie spusz­cza­jąc z niego wzroku.

– Hm… – zdzi­wił się Gri­go­rij – zdaje się, że prze­szło.

– No widzisz, to zna­ko­mity śro­dek! – zawo­łała zachwy­cona Nata­lie.

Gri­go­rij wstał, uśmie­cha­jąc się sze­rzej, prze­szedł się po pokoju, coraz pew­niej wspie­ra­jąc się na cho­rej nodze.

– To nie­praw­do­po­dobne! – zdu­miał się. – Moja droga, jest pani… – Pod­szedł do żony i zamarł.

Patrzyła na niego Katie­rina ubrana w nie­bie­ską suk­nię z głę­bo­kim dekol­tem.

– To ty? – Gri­go­rij nie mógł uwie­rzyć w swoje szczę­ście.

– Ja, Gri­sza… Kto inny mógłby to być? – odpo­wie­działa Katie­rina gło­sem Nata­lie i uśmiech­nęła się czule, bio­rąc go za ręce.

Gri­go­rij przy­tu­lił ją gwał­tow­nie i zaczął okry­wać namięt­nymi poca­łun­kami jej ręce, ramiona, szyję…

– Dobrze już, Gri­sza, dobrze… – wes­tchnęła Katie­rina w jego obję­ciach. – Ktoś może tu wejść… – Zer­k­nęła z obawą w stronę drzwi.

– Trudno! Pra­gnę cię… tu i teraz!

Gri­go­rija nie spo­sób już było powstrzy­mać, a słaby sprze­ciw kobiety tylko go pod­nie­cał.

Nata­lie nie na żarty wystra­szyła się namięt­no­ści męża, który zazwy­czaj był znacz­nie bar­dziej powścią­gliwy. Stop­niowo jed­nak zaczęła odpo­wia­dać na jego piesz­czoty, obej­mu­jąc Gri­go­rija rękami za szyję… Ten zaś zerwał z sie­bie ubra­nie i poło­żył Nata­lie na pod­ło­dze. Prze­wró­cił oczami z roz­ko­szy…

W życiu Galiny jedyną rado­ścią były wie­ści o cier­pie­niach Katie­riny. Po tym jak Jakow bru­tal­nie odrzu­cił i ją, i jej dziecko, pró­bo­wała popeł­nić samo­bój­stwo, wie­sza­jąc się w spi­chrzu. Przez przy­pa­dek zaj­rzał tam Panas i zdą­żył w ostat­niej chwili wycią­gnąć ją z pętli. Panas już dawno wzdy­chał do Galiny, lecz ona nie zwra­cała na niego uwagi. Teraz jed­nak wyznała mu z pła­czem, że jest w ciąży z Jako­wem. Nie­wiele myśląc, Panas powie­dział, że się z nią ożeni, i nawet powia­do­mił o tym rządcę. Tyle że Galina nie chciała jego, pro­stego pańsz­czyź­nia­nego, potrzebny był jej Jakow.

Pogrą­żona w roz­my­śla­niach o swoim nie­uda­nym życiu, Galina weszła do kur­nika i nie roz­glą­da­jąc się, poszła wybrać jajka. Nagle czy­jeś mocne ręce chwy­ciły ją i przy­ci­snęły do ściany.

– Galka! Nie krzycz, cze­kaj, pomó­wić chcę! – Jakow polu­zo­wał uścisk i przy­tu­lił ją. – Co tak mnie uni­kasz?

– Pusz­czaj pan! – Galina zesztyw­niała i ode­pchnęła go.

– Ty co, naprawdę powie­sić się chcia­łaś?

– A panu co do tego? Myśli pan, że to takie szczę­ście zostać panną z dziec­kiem? Zoba­czy pan: uro­dzę, położę panu dzie­cię na progu komórki i pójdę się uto­pić!

W jej gło­sie było tyle roz­pa­czy, że Jakow zro­zu­miał, iż nie jest to czcze gada­nie.

– Galu… – powie­dział zdła­wio­nym gło­sem.

– Uto­pię się! – z jesz­cze więk­szym prze­ko­na­niem powtó­rzyła Galina. – Pan się prze­cież odże­gnał ode mnie, więc wszystko mi jedno!

– Ciszej, ciszej… Czemu zaraz „odże­gnał”? Będziemy żyli tak jak wcze­śniej. – Jakow ponow­nie spró­bo­wał ją przy­tu­lić.

– Bez ślubu? – Galina znów go ode­pchnęła. – Dzię­kuję, obej­dzie się! Już i tak mnie ludzie pal­cem wyty­kają, a teraz stanę się pośmie­wi­skiem!

– Uspo­kój się, głu­pia babo! – zezło­ścił się Jakow. – Żebym mógł się z tobą oże­nić, trzeba cię uwłasz­czyć. A prze­cież znasz naszego pana – jak zwę­szy mój inte­res, cenę pod­bije trzy­krot­nie.

– Żal panu? – Galina jęk­nęła z urazą i odwró­ciła się.

– Żal! Bo wiem, jak to zała­twić bez pie­nię­dzy – ści­szył głos nie­mal do szeptu. – A za te pie­niążki kupimy sobie potem krówkę albo byczka. Co?

– Uwłasz­cze­nie? Bez pie­nię­dzy? – Galina popa­trzyła na niego nie­uf­nie.

– Potrze­bu­jesz tylko tyle, żeby… za mąż wyjść. – Jakow poło­żył jej rękę na ramie­niu, gestem spi­skowca.

– Coś nie poj­muję… – Wciąż patrzyła na niego podejrz­li­wie. – Za mąż? Za kogo?

– Za Panasa – zapro­po­no­wał Jakow, jakby to był jakiś dro­biazg. – Zaraz będzie jesienne powo­ła­nie – kon­ty­nu­ował cicho i z prze­ko­na­niem. – Zapi­szę go w rekruty. A żonie rekruta, jak sama wiesz, należy się wol­ność. A potem poje­dziemy sobie razem gdzie­kol­wiek… Choćby i do Połtawy. Kupimy tam futo­rek nad rzeczką i poży­jemy! – Jakow uśmiech­nął się sze­roko.

Galina dalej boczyła się na niego, spo­glą­da­jąc podejrz­li­wie. Zamy­śliła się jed­nak chwilę nad tym, co mówił.

– No dobrze – wes­tchnęła – niech już będzie Panas. Tylko żeby go pan na pewno oddał do rekru­tów. Bo jesz­cze zapo­mni pan, a ja póź­niej mam z nim…

– No nic, pocier­pisz troszkę – pod­su­mo­wał Jakow wyro­zu­miale. – Zro­bię, jak powie­dzia­łem. – I mimo­cho­dem zapy­tał, robiąc alu­zję do pogró­żek Galiny, że roz­po­wie pań­stwu o tym, iż ukrywa przed nimi część dzier­żawy: – Nikomu wię­cej nie papla­łaś o moich spraw­kach?

– Nie. – Galina uśmiech­nęła się ze zro­zu­mie­niem.

– I dobrze zro­bi­łaś. Nie mów nikomu. To prze­cież dla nas… – szep­tał z prze­ko­na­niem – rozu­miesz?

Galina ski­nęła głową i poca­ło­wała Jakowa w poli­czek.

– No, idź tam, gdzie szłaś – rzekł, kle­piąc ją po poślad­kach.

Galina kokie­te­ryj­nie pisnęła i Jakow, zado­wo­lony z sie­bie, wyszedł z kur­nika.

Otwie­ra­jąc drzwi, do któ­rych ktoś się gło­śno dobi­jał, Larisa zamarła. W progu ujrzała Pio­tra Iwa­no­wi­cza.

– To pan? Co pan tu robi?

– Lariso, nie mogę bez cie­bie żyć. Po co wczo­raj zwró­ci­łaś mój pre­zent? Cztery dni się męczy­łem, cze­ka­łem na jakieś wie­ści od cie­bie…

W jego oczach było tyle cier­pie­nia, że Larisa nie była w sta­nie zatrza­snąć drzwi od razu. A potem było już za późno – Czer­win­ski odsu­nął ją na bok i wszedł do miesz­ka­nia.

– Pio­trze Iwa­no­wi­czu, nie trzeba… – Wciąż usi­ło­wała go zatrzy­mać.

– Lariso! Posłu­chaj mnie… – powie­dział zapal­czy­wie, obej­mu­jąc ją w talii. – Jesteś moją kobietą. Koniec. Kropka. Pakuj walizki.

– Pio­trze Iwa­no­wi­czu, niech mnie pan nie męczy. – Larisa przy­mknęła oczy, krę­cąc prze­cząco głową. – To sil­niej­sze od mnie. Kocham pana… Ale wszy­scy wokół są prze­ciwko nam. Nie zaznamy szczę­ścia… I do Czer­winki już nie wrócę.

– Wcale o to nie pro­szę – oświad­czył nagle. – Jedziemy do Paryża.

– Do Paryża? – zapy­tała oszo­ło­miona.

– Dokąd tylko pani zechce! Byle jak naj­da­lej stąd.

– I tak wszystko pan nagle rzuci? Mają­tek? Fabrykę? – z nutą wąt­pli­wo­ści powie­działa Larisa. – To do pana nie­po­dobne. – dodała ze smut­nym uśmie­chem.

– Lariso! Bez cie­bie nie jestem sobą! – gorąco zaprze­czył Czer­win­ski. – Tak! Rzucę wszystko! Niech to ogień pochło­nie!

Larisa zaczęła powoli ule­gać jego woli, ale wciąż jesz­cze wąt­piła:

– Wyje­dziemy… A co dalej?

– A dalej… – Piotr Iwa­no­wicz zaj­rzał jej głę­boko w oczy. – W pierw­szej lep­szej cer­kwi, którą wybie­rzesz, weź­miemy ślub.

– Och… – Czu­jąc, że nogi odma­wiają jej posłu­szeń­stwa, Larisa objęła go za szyję, aby nie upaść.

– Nie chcesz do Paryża? Wybie­raj, gdzie chcesz…

– Z panem to choćby i na koniec świata… – W przy­pły­wie uczuć poca­ło­wała go sama i stali tak w moc­nym uści­sku, zapo­mi­na­jąc o bożym świe­cie.

– Boli cię, kochany? To nic… To nic… Wytrzy­maj. Jesz­cze troszkę… Wyj­dziesz z tego… Wyle­czę cię.

Potar­gana, uma­zana sadzą Lidia prze­cie­rała gąbką swój por­tret z Alek­sie­jem, jakby pie­lę­gno­wała cho­rego: wyglą­dało na to, że szcze­rze wie­rzyła w to, iż jej uko­chany zma­te­ria­li­zo­wał się w tym wize­runku.

Zachar i dziewka pańsz­czyź­niana przy­glą­dali się pani ukrad­kiem.

– Irka! – Lidia odwró­ciła się gwał­tow­nie. – Dawaj opa­trunki! I wody cie­płej! Pani­czowi rany trzeba prze­myć…

Irka natych­miast rzu­ciła się speł­niać roz­kaz. Zachar zaś długo patrzył na panią, zbie­rał się na odwagę, zasta­na­wiał, aż wresz­cie powie­dział ostroż­nie:

– Pani, a może lepiej wysłać po leka­rza?

– Nie! Nie! – histe­rycz­nie krzyk­nęła Lidia. I dodała cicho: – Nikt nie wyle­czy lepiej niż żona. Dawaj maść na popa­rze­nia!

Irka, która wnio­sła miskę z cie­płą wodą, sta­nęła jak wryta, patrząc z prze­ra­że­niem, jak ostroż­nie, aby nie zadać bólu uko­cha­nemu, Lidia „zma­zuje” rany z por­tretu.

– Zwa­rio­wała… – wyszep­tała cichutko.

Na podwó­rzu w majątku Czer­win­skich wyna­lazca-samouk, Łukjan, demon­stro­wał wszyst­kim chęt­nym swój naj­now­szy wyna­la­zek – bicykl. W powszech­nym gwa­rze i recho­cie dwo­ra­ków, nie­zgrab­nie jeź­dził nim po podwórku, co rusz popra­wia­jąc zjeż­dża­jące z nosa kolo­rowe oku­lary. Tak się sta­rał dla jed­nej jedy­nej osoby – dla Orysi.

Dostrze­gł­szy w tłu­mie Panasa, Galina prze­pchnęła się w jego stronę.

Wyśmiaw­szy się do woli, Panas zła­pał oddech i nagle ujrzał obok sie­bie uśmiech­niętą Galinę. Natych­miast się spe­szył i zgasł, pomny tego, jak odrzu­ciła jego względy. Widząc to, Galina uśmiech­nęła się jesz­cze bar­dziej kusząco.

– Witaj, Pana­sku. Ja ci prze­cież nawet nie podzię­ko­wa­łam – zna­la­zła pre­tekst do roz­mowy.

– Eeee… Nie ma za co – wydu­kał Panas i spą­so­wiał.

– Jest za co! – zaprze­czyła z prze­ko­na­niem Galina. – Nie lubię pozo­sta­wać dłużna. – Sta­now­czo objęła go za szyję i mocno poca­ło­wała.

Ten stro­pił się, nie wie­rząc we wła­sne szczę­ście, zaś Galina wciąż nie prze­sta­wała go cało­wać, nie zwra­ca­jąc uwagi na oto­cze­nie. Wresz­cie puściła go i odsu­nęła się nieco.

– Och… jakaś ty… – Chło­pak był kom­plet­nie otu­ma­niony poca­łun­kiem i już z prze­ko­na­niem objął Galę wpół jako swoją narze­czoną.

Wtedy roz­le­gła się kolejna salwa śmie­chu – Łukjan nie utrzy­mał się na bicy­klu i malow­ni­czo się prze­wró­cił.

– Aha! – Gło­śno krzyk­nęła Ory­sia. – Jak to coś się nazywa, powia­dasz? Samo­wóz?

– Wsty­do­wóz – popra­wił ją koza­czek.

I dwo­racy ponow­nie par­sk­nęli śmie­chem, co ponie­któ­rzy trzy­mali się już za brzu­chy. Nie do śmie­chu było jedy­nie Łukja­nowi. Spą­so­wiały ze wstydu, wstał, otrze­pał się i ruszył w stronę wozowni, popy­cha­jąc przed sobą bicykl.

Galina omio­tła spoj­rze­niem Panasa i uśmiech­nęła się do wła­snych myśli.

Przez cztery dni Jaro­sława pie­lę­gno­wała Katie­rinę, pojąc ją wywa­rem z pokrzyw. Wresz­cie dziew­czyna odzy­skała przy­tom­ność, a nawet popro­siła o jedze­nie. Pawło, rzecz jasna, skwi­to­wał tę prośbę uty­ski­wa­niem: pew­nie, u nas to prze­cie chleb sam rośnie w piecu. Katia jed­nak i bez tego widziała, w jakiej nędzy żyją ci ludzie.

Nie­ustan­nie rwała się do wyj­ścia, ale nie była w sta­nie nawet utrzy­mać się na nogach. Zresztą Jaro­sława nawet by jej nie puściała – co rusz uci­szała męża, powziąw­szy twardy zamiar, że wyle­czy Katię, choć jej samej było coraz trud­niej, dziecko w łonie roz­py­chało się już w naj­lep­sze…

Minęło jesz­cze kilka dni. Wcze­snym ran­kiem, wraz z pia­niem koguta i z pierw­szymi pro­mie­niami słońca, Pawło, Jaro­sława i star­sze dzieci zbie­rali się w pole. Jaro­sława wkła­dała do węzeł­ków skromny posi­łek: po kromce chleba i butelce wody dla każ­dego. Wraz z mężem wykli­nali swój ciężki los i nie­koń­czącą się pańsz­czy­znę.

– A kiedy swoje żyto mamy zbie­rać? W nocy? – obu­rzała się Jaro­sława.

– Nie wiem… – Pawło wes­tchnął prze­cią­gle. – Mógłby czło­wiek nie spać i nie jeść…

– Katiu, a ty co? – Jaro­sława zer­k­nęła na Katie­rinę, która pode­szła do nich.

– Pójdę z wami – odparła Katie­rina.

Jaro­sława i Pawło wymie­nili spoj­rze­nia. Pomoc, rzecz jasna, by im się przy­dała, jed­nak czy wiele jej można ocze­ki­wać od tej kru­chej „panienki”?

– Och, widzia­łam już, jak ty żniesz… – uśmiech­nęła się Jaro­sława. – Praca w polu nie na twoje rączki.

– Nauczę się – oświad­czyła sta­now­czo Katie­rina.

– I to rozu­miem! – uśmiech­nął się Pawło. – Tylko tego tam… – odkaszl­nął w rękę – ubierz się po ludzku…

– Nie mam nic wię­cej. – Katia roz­ło­żyła ręce, przy­glą­da­jąc się swo­jej podar­tej, brud­nej sukni.

Jaro­sława wyjęła ze skrzyni sta­ran­nie zło­żone ubra­nia i podała je Katii.

– Masz, załóż sobie.

Cała rodzina wyszła na dwór, by zacze­kać tam na Katie­rinę.

– Jestem gotowa – usły­szeli z progu.

Wszy­scy obej­rzeli się jed­no­cze­śnie i ujrzeli sto­jącą na ganku dziew­czynę w pro­stej, płó­cien­nej koszuli, skrom­nie prze­pa­sa­nej. Ale jak jej paso­wał ten strój! Sama zresztą czuła się w nim znacz­nie lepiej niż w cia­snym gor­se­cie.

– Widzia­łaby cię teraz nasza Kup­czy­cha! – Jaro­sława pokrę­ciła dobro­dusz­nie głową. – Pękłaby z zazdro­ści.

– Nie wywo­łuj wilka z lasu – prze­strzegł Pawło.

Roz­go­ry­czony swoją porażką Łukjan napra­wiał bicykl w wozowni. Jedna śrubka sta­wiała opór, cią­gle się ześli­zgi­wała, Łukajn zło­ścił się, klął, aż wresz­cie rzu­cił robotą o zie­mię i opadł zmę­czony tuż obok.

– Nie wście­kaj się. – Pod­szedł do niego Nazar. – Takie cudo zro­bi­łeś!

– Ach… – mach­nął ręką roz­go­ry­czony Łukjan. – Komu tego trza? Tylko ludzie szy­dzą.

– Poszy­dzą i prze­staną – pocie­szył Nazar. – A jak zauważą poży­tek, to i sza­no­wać zaczną. Ory­sia też.

– A jak niby ma zauwa­żyć, jeśli wcale na mnie nie patrzy? – Łukjan zwie­sił głowę.

I wtedy wła­śnie do wozowni wpa­dła zdy­szana Ory­sia.

– Prę­dzej! – krzyk­nęła. – Pani jest słabo! Zaprzę­gaj­cie i to już! Do dochtora trza!

– Jak to słabo, co się stało? – Nazar z Łukja­nem zerwali się z miej­sca.

– Obu­dziła się, wstała, o wodę popro­siła – zaczęła szybko opo­wia­dać Ory­sia. – Przy­nio­słam jej szklankę, a ona… upiła łyczek i upa­dła.

– Ale co zaprzę­gać? – zasę­pił się Nazar, dra­piąc się po poty­licy. – Wszyst­kie konie w polu, prze­cież żniwa są. Jedna kulawa kobyłka się ostała.

– Ja wezwę dochtora! – zapro­po­no­wał Łukjan.

– Toż póki ty do Nie­żyna dobie­gniesz, pani może w ogóle się pogor­szyć. – Ory­sia mach­nęła ręką.

Lecz Łukjan już wsko­czył na bicykl.

– Obrócę raz-dwa! – I wyje­chał z wozowni swoim cud-samo­wo­zem…

Rze­czy­wi­ście, wró­cił szybko. Lekarz przy­były do Czer­winki zba­dał leżącą w łóżku Nata­lie i dobro­dusz­nie się uśmiech­nął:

– Cóż, Nata­lio Alek­san­drowna, pro­szę przy­jąć moje gra­tu­la­cje: jest pani w ciąży.

Sły­sząc tę wia­do­mość, Nata­lie zamarła z sze­roko otwar­tymi oczami.

– Pro­szę prze­ka­zać mężowi moje ser­deczne gra­tu­la­cje. A pani powinna jeść jak naj­wię­cej owo­ców, dużo spa­ce­ro­wać i pod żad­nym pozo­rem nie jeź­dzić konno – zastrzegł dok­tor.

Rano Lidia ock­nęła się. Prze­bu­dze­nie było bole­sne. Sto­jąc przed lustrem, ze zdu­mie­niem przy­glą­dała się swo­jemu odbi­ciu: miała potar­gane włosy, twarz i ręce były uma­zane sadzą… Następ­nie spoj­rzała z zakło­po­ta­niem na kozaczka Ilka, który zgod­nie z wczo­raj­szym pole­ce­niem przy­niósł nowe maści i wywary… „Dla pani­cza” – powie­dział z prze­ra­że­niem w odpo­wie­dzi na zdu­mie­nie wypi­sane na jej twa­rzy.

Wów­czas spoj­rze­nie Lidii padło na nad­pa­lony por­tret „ślubny” i wresz­cie przy­po­mniała sobie wszystko. Opa­dła na pod­łogę i zalała się łzami, cału­jąc twarz Alek­sieja na por­tre­cie i tuląc go do piersi. Osta­tecz­nie wstała i roz­ka­zała:

– Irka! Dawać mi tu suk­nię wyj­ściową! Ułóż włosy! Ilko! Zanieś por­tret do mala­rza. Niech poprawi. Prędko!

Po wej­ściu do gabi­netu Gri­go­rij natknął się na ojca, który pośpiesz­nie grze­bał w szu­fla­dach, wykła­da­jąc na biurko papiery i pie­nią­dze.

– Ojciec gdzieś się wybiera? – zapy­tał Gri­go­rij, nie wita­jąc się.

– Do Paryża jadę. Jesz­cze dziś – odpo­wie­dział Piotr Iwa­no­wicz.

– Ach, więc to takie rze­czy?! – Gri­go­rij zło­śli­wie zmru­żył oczy. – Wybiera się pan z dziewką na wojaże?

– Milcz! – Piotr Iwa­no­wicz pod­szedł do Gri­go­rija i mocno chwy­cił go za poły sur­duta. – Chcia­łem po dobroci jechać. Roz­stać się w zgo­dzie. Dla­tego milcz i słu­chaj. Bo gotów jestem roz­my­ślić się i nie zosta­wiać ci swo­ich dóbr…

Gri­go­rij zamarł, nie wie­rząc wła­snym uszom.

– Już ci ser­duszko śpiewa pew­ni­kiem, co? – Piotr Iwa­no­wicz cof­nął się i zaczął pako­wać doku­menty do walizki. – Ciesz się, prze­cież marzy­łeś o tym…

– Po pro­stu… to wszystko tak nagle… – Gri­go­rij stra­cił rezon, wciąż jesz­cze nie wie­rząc w to, co sły­szy.

– Pro­szę, możesz się wyka­zać. Mają­tek jest twój. Pod twoją opieką! – zna­cząco pod­kre­ślił Piotr Iwa­no­wicz, zer­ka­jąc surowo na syna. – Kapi­tał, gotówka i fabryka machorki są moje.

– A mój kapi­tał? Moje pie­nią­dze? – Gri­go­rij wytrzesz­czył oczy.

– Mało ci? – ponow­nie zaczął napie­rać na niego ojciec. – Bierz, co dają. Rządź się mądrze, a będziesz miał kapi­tał. Koniec. Nie wiem, na ile jadę. Na mnie już czas. Żegnaj!

Zdez­o­rien­to­wany Gri­go­rij popa­trzył na zamy­ka­jące się drzwi, pod­szedł do okna. Na podwó­rzu stał już zała­do­wany baga­żami powóz. Wsia­da­jąc do niego, Piotr Iwa­no­wicz popa­trzył w okno. Na krótką chwilę ich spoj­rze­nia się spo­tkały, ale powóz ruszył, uwo­żąc pasa­żera.

Gri­go­rij odszedł od okna, rozej­rzał się ze zdu­mie­niem wkoło i nagle jego twarz poja­śniała. Zro­zu­miał wresz­cie całym sobą, że teraz to on tu rzą­dzi! Pod­szedł do ojcow­skiego barku, nalał sobie pół kie­liszka koniaku i usiadł­szy na biurku, szybko wypił. Posie­dział jesz­cze chwilę, przy­zwy­cza­ja­jąc się do nowej roli, i dopiero wtedy wyszedł z gabi­netu.

W jadalni cze­kała na niego zde­ner­wo­wana Nata­lie, która chciała jak naj­prę­dzej zako­mu­ni­ko­wać mał­żon­kowi, że wkrótce zosta­nie ojcem. Gdy ujrzała Gri­go­rija, wcho­dzą­cego sta­now­czym kro­kiem, Nata­lie rado­śnie podą­żyła mu na spo­tka­nie.

– Mój drogi, no naresz­cie! Mam nie­sa­mo­witą wia­do­mość! Pro­szę do stołu!

– Nie­sa­mo­witą wia­do­mość, moja miła, mam ja! – Zado­wo­lony Gri­go­rij usa­do­wił się u szczytu stołu. – Od tej pory jestem gospo­da­rzem majątku!

– Jak to? – zapy­tała zakło­po­tana Nata­lie. – A Piotr Iwa­no­wicz?

– Ojca ponio­sło do Paryża – oświad­czył uro­czy­ście Gri­go­rij. – Dałby Bóg, na zawsze.

– Ja rów­nież mam dla pana wia­do­mość. – Opa­no­wu­jąc zdu­mie­nie, Nata­lie ponow­nie się uśmiech­nęła. – Mam nadzieję, że ucie­szy pana w nie mniej­szym stop­niu.

– Co to za wia­do­mość? – Gri­go­rij uniósł brew.

Po chwili waha­nia Nata­lie uśmiech­nęła się tajem­ni­czo i wypa­liła:

– Będziemy mieli… dziecko. – Ostat­nie słowo powie­działa nie­mal w natchnie­niu.

– Dzie­dzic? – Gri­go­rij był wstrzą­śnięty. – Moja droga! Będę miał dzie­dzica! – Rzu­cił się do Nata­lie i przy­tu­lił ją czule.

– Tak, spo­dzie­wam się, że z koń­cem wio­sny uszczę­śli­wię pana – rze­kła cicho Nata­lie, cie­sząc się, że jej uko­chany mąż przy­jął wia­do­mość z takim zachwy­tem.

– To nie­by­wałe, jak wszystko się pięk­nie układa! – zawo­łał Gri­go­rij. – W punkt! Prze­ro­bimy tu teraz wszystko, prze­cież potrze­bu­jemy pokoju dzie­cię­cego. Sta­now­czo wszystko!

Zmierz­chało już, kiedy Katie­rina, Jaro­sława i jej dwie star­sze córki, Lesia oraz Dusia, szły przez pole, ukła­da­jąc wyżęte kłosy w snopki. Katie­rina ze zmę­cze­niem ocie­rała dło­nią pot z czoła, lecz jej twarz jaśniała z rado­ści. Wresz­cie czuła, że naprawdę żyje, że jest, pra­cu­jąc z tymi chłop­kami i czu­jąc się jedną z nich. Musnęła dło­nią zaró­żo­wione zacho­dzą­cym słoń­cem kło­ski i już moc­niej­szym gło­sem zain­to­no­wała pio­senkę ludową. Kobiety chęt­nie dołą­czyły do śpiewu.

Nawet nie zauwa­żyły, jak tuż przed nimi sta­nął Zachar. Pio­senka natych­miast uci­chła, zapa­no­wała zło­wiesz­cza cisza.

– Ty. – Zachar wska­zał na Katie­rinę. – Bie­giem. Pani wzywa.

Tego wie­czoru Sze­fer zapro­siła w odwie­dziny Sofię Sta­ni­sła­wownę, która sta­wiła się nie­zwłocz­nie, ponow­nie dzi­wiąc się ser­decz­no­ści Lidii, która nie zapo­mniała o niej nawet po śmierci Alek­sieja.

– Och, Lidio Iwa­nowna! Trzy­mam się, oczy­wi­ście. Tylko że… – Otarła chustką oczy. – Bez Alo­szeńki… wszystko jest nie tak…

– Niech pani czę­ściej mnie odwie­dza – ser­decz­nie zapro­po­no­wała Lidia. – Bez żad­nych tam, tak zwy­czaj­nie. I jeśli potrzebna jest pani jakaś pomoc, rów­nież pro­szę się nie krę­po­wać. – Wzięła z półki nad komin­kiem przy­go­to­waną zawczasu kopertę i wrę­czyła ją Sofii Sta­ni­sła­wow­nie. – Rozu­miem, że jest wam teraz trudno… Pro­szę, niech pani weź­mie.

– Och… – zmie­szała się kobieta. – Dzię­kuję pani. Już i tak tyle pani zawdzię­czamy…

– To dro­biazg. – Lidia pokle­pała ją po dłoni, uśmie­cha­jąc się sze­roko. – Prze­cież jeste­śmy jak rodzina. Wie pani, jak bar­dzo kocha­łam pani syna…

– Ach, moja droga… – ponow­nie zapła­kała Sofia Sta­ni­sła­wowna.

– Mam coś, co pomoże nam obu nieco się pod­bu­do­wać – powie­działa Lidia tajem­ni­czo, obej­mu­jąc ją wpół.

– Co takiego? – zdzi­wiła się pani Kosacz.

– Coś, co przy­nie­sie ulgę rów­nież pani – zapew­niła Lidia. – Prze­cież pani także chce uka­rać win­nego śmierci syna?

Po tych sło­wach Lidia kla­snęła.

Drzwi do pokoju otwo­rzyły się, wszedł Zachar, popy­cha­jąc przed sobą Katie­rinę, która nie zdo­łała nawet ode­tchnąć po cało­dzien­nej pracy w polu.

Sofia Sta­ni­sła­wowna skie­ro­wała zdu­mione spoj­rze­nie na Lidię: nie poznała Katii w tym stroju, bosej, z poka­le­czo­nymi rękami… Lecz sama Katia rado­śnie ją powi­tała:

– Sofio Sta­ni­sła­wowna!

– Katiu­sza? – Nie wie­rzyła swym oczom matka Alek­sieja.

– Sofio Sta­ni­sła­wowna, ja…

– Mil­czeć! – wrza­snęła Lidia. – Jak śmia­łaś ode­zwać się, kiedy nikt cię nie pytał?!

Katie­rina potul­nie spu­ściła wzrok.

– Sofio Sta­ni­sła­wowna, pani się roz­go­ści w fotelu, będzie pani wygod­niej – uprzej­mie zapro­po­no­wała gospo­dyni. – Kat’ka, nie stój jak słup! Przy­suń fotel pani!

Katie­rina usłu­chała. Wstrzą­śnięta Sofia Sta­ni­sła­wowna odru­chowo usia­dła, nie poj­mu­jąc jesz­cze, co się tutaj dzieje.

– Sia­daj! – krzyk­nęła Lidia, wska­zu­jąc Katii for­te­pian. I ponow­nie zwró­ciła się do gościa: – Czego pani chcia­łaby wysłu­chać, Sofio Sta­ni­sła­wowna?

Ta już kom­plet­nie się zmie­szała, nie wie­dząc, co ma powie­dzieć, jak zare­ago­wać.

Marze­nie Schu­manna – nie docze­kaw­szy się odpo­wie­dzi, Lidia roz­ka­zała Katie­ri­nie.

Katia zaczęła grać, lecz pora­nione palce nie chciały jej słu­chać, co rusz wydo­by­wa­jąc fał­szywe dźwięki.

– Dobrze graj! – roz­ka­zała Lidia. – Masz dobrze grać! Śmie­ciu jeden! – Ude­rzyła Katię po pal­cach zło­żo­nym wachla­rzem.

To natych­miast otrzeź­wiło Sofię Sta­ni­sła­wownę. Zerwała się na równe nogi i odło­żyła na bok kopertę z podar­kiem pie­nięż­nym.

– Lidio Iwa­nowna! – zawo­łała z obu­rze­niem. – Co też pani? Pro­szę prze­stać! Niech pani natych­miast prze­rwie…

– Co? – Lidia powoli odwró­ciła się w jej stronę. – Co mam prze­rwać? – dopy­tała ze szcze­rym zdu­mie­niem.

– Tę egze­ku­cję! – Sofia Sta­ni­sła­wowna spoj­rzała na Lidię mocno wzbu­rzona.

– Nie podoba się pani? Zresztą, takie rzę­po­le­nie mało komu by się podo­bało – pod­su­mo­wała Lidia.

– Jak pani może?! To jest prze­cież okrutne… – Sofii Sta­ni­sła­wow­nie zabra­kło słów.

– Naprawdę, dzi­wię się pani – powie­działa lekko Lidia i kon­ty­nu­owała, coraz bar­dziej pod­no­sząc głos: – Żal pani tej dziewki? Prze­cież ona jest winna śmierci pani syna! Ona go zabiła! Niech więc teraz odpo­wie za to! Czy nie tego pani chciała? Nie cho­dziło pani o spra­wie­dli­wość? O zemstę?! Niech pani spoj­rzy – ona ma krew na rękach! Krew Alo­szy! – Chwy­ciła Katię za rękę, pocią­gnęła ją bli­żej Sofii Sta­ni­sła­wowny, by poka­zać poka­le­czoną dłoń.

– Prze­cież… – Pani Kosacz zesztyw­niała, dostrze­ga­jąc na ciele Katie­riny ciemne krwiaki. – Pani ją biła?

– To nor­malne u pańsz­czyź­nia­nych. – Lidia ode­pchnęła Katię i wzru­szyła ramio­nami. – Nie rozu­miem, Sofio Sta­ni­sła­wowna. Czy jest pani gotowa daro­wać zabójcy pani syna?

– Ona nie jest zabójcą. – Matka Alek­sieja wolno pokrę­ciła głową. – Alo­sza… sam posta­no­wił… – Przez chwilę jej głos drżał. – To była jego decy­zja.

– Nie! – wrza­snęła Lidia. – To ona! Ona go zabiła!

Po tych sło­wach Sze­fer ude­rzyła Katię w twarz, roz­ci­na­jąc jej skórę pier­ście­niem. I jak u dra­pieżcy, widok krwi wywo­łał w niej sza­lone okru­cień­stwo. Na Katie­rinę posy­pał się grad ude­rzeń.

– Liddi, pro­szę, prze­stać! – zawo­łała Sofia Sta­ni­sła­wowna i zaczęła odcią­gać roz­wście­czoną panienkę. – Niech­że pani prze­sta­nie!

Lidia zła­pała oddech, odzy­sku­jąc opa­no­wa­nie, i zer­k­nęła spode łba na Sofię Sta­ni­sła­wownę. W oczach pani Kosacz malo­wało się prze­ra­że­nie. Mocno przy­tu­liła Katię, która szlo­chała i drżała na całym ciele.

– Prze­cież to żywa istota! – powie­działa Sofia Sta­ni­sła­wowna, na próżno pró­bu­jąc prze­mó­wić Lidii do roz­sądku. – Dziecko – zaczęła uspo­ka­jać Katię – zabiorę cię stąd! Zbie­raj się!

– To cie­kawe – prych­nęła Lidia. – A kto niby pozwoli pani na to?

– Nawet nie będę pytać. – Sofia Sta­ni­sła­wowna sta­now­czo ski­nęła głową. – To ludz­kie prawo. Katia to prze­cież żywy czło­wiek! Stwo­rze­nie Boże!

– Ona jest moją wła­sno­ścią – prze­sy­la­bi­zo­wała Lidia. – I nikt nie posiada do niej żad­nego innego prawa.

– Jestem gotowa odku­pić ją od pani – wypa­liła Sofia Sta­ni­sła­wowna.

– No pro­szę! – rzu­ciła szy­der­czo Lidia, patrząc na nią z pogardą. – A za jakie niby kokosy, że tak zapy­tam? Prze­cież pie­nię­dzy jak nie mie­li­ście, tak i nie macie. Ile lat wasza fami­lia sie­działa w mojej kie­szeni!? A teraz pro­szę! Odku­pić!

Pani Kosacz omal nie zakrztu­siła się, sły­sząc te słowa, ale wzięła się w garść.

– Ile? – zapy­tała z moc­nym prze­ko­na­niem.

– Nagle ma pani wła­sne pie­nią­dze? – par­sk­nęła Lidia. – Zresztą, to bez zna­cze­nia. Dziewka nie jest na sprze­daż! Idź stąd – roz­ka­zała Katie­ri­nie. – Umy­jesz mi nogi przed snem.

Katie­rina nieco uspo­ko­iła się w obję­ciach Sofii Sta­ni­sła­wowny i wyszła z salonu, ocie­ra­jąc ręka­wem krew z twa­rzy.

– A ja nie wie­rzy­łam Alek­sie­jowi. – Pani Kosacz z obrzy­dze­niem patrzyła na Lidię. – Zawsze mi mówił, że mocno wyol­brzy­miam pani przy­mioty, ide­ali­zuję panią. A jed­nak syn miał rację. Dopiero teraz to zro­zu­mia­łam. Jest pani kłam­liwa, okrutna, wyra­cho­wana… Pani nikogo nie jest w sta­nie poko­chać! Pani uczu­cia wobec Alek­sieja to zwy­kła zachłan­ność! Bez­gra­niczna zachłan­ność!

– Precz mi stąd! – wykrzy­czała jej w twarz pani domu.

– Mój syn ni­gdy nie zdo­łałby pani poko­chać – kon­ty­nu­owała Sofia Sta­ni­sła­wowna, krę­cąc głową.

– Zachar! – wrza­snęła Lidia i do pokoju bły­ska­wicz­nie wpadł rządca. – Wyrzuć ją za wszarz! – roz­ka­zała.

– Jak to? – Zachar zdę­biał, zer­ka­jąc na gościa.

– Za wszarz! – ryk­nęła Sze­fer. – To bydło! I jesz­cze śmie nazy­wać sie­bie matką! Gotowa jest cało­wać ple­be­juszkę! Zabój­czy­nię syna! Za wsza-arz!

Zachar pod­szedł do Sofii Sta­ni­sła­wowny i spoj­rzał na nią z poczu­ciem winy.

– Jak ja się panią brzy­dzę… – powie­działa na odchodne matka Alek­sieja.

Kiedy zamknęły się za nią drzwi, Lidia opa­dła bez sił na kanapę, dła­wiąc się łzami. Palące, pełne zło­ści, parzyły jej gar­dło.

Po wyj­ściu z pań­skiego domu Katie­rina pode­szła do wiej­skich dzban­ków, suszą­cych się na pło­cie. Raz już musiała myć nogi swo­jej pani. Zamiast wdzięcz­no­ści, obe­rwała mokrym ręcz­ni­kiem po twa­rzy, a potem sprzą­tała roz­laną na pod­ło­dze brudną wodę, po tym jak Lidia celowo wywró­ciła dzbanki.

Z żalem spoj­rzała na swoje nie­gdyś ide­alne do gra­nia na for­te­pia­nie palce, ostroż­nie dotknęła świe­żej rany na policzku. Katia nie wytrzy­mała i zapła­kała bez­dź­więcz­nie, raz jesz­cze prze­ży­wa­jąc zaznane dziś ból i poni­że­nie.

Nagle usły­szała za ple­cami jakiś szmer. Obej­rzała się i zoba­czyła na tyl­nym podwó­rzu kilku chło­pów, wśród któ­rych stał… jej ojciec!

Katie­rina ledwo się opa­no­wała, by nie jęk­nąć, nie zdra­dzić się. Raczej ser­cem niż umy­słem pojęła, że trzeba mil­czeć.

Do chło­pów wyszedł Zachar i oświad­czył:

– Potrze­buję pię­ciu do zbio­rów owo­ców z pań­skich grusz. Tylko pię­ciu – powtó­rzył, widząc, że zgro­ma­dzo­nych jest dwa razy tylu.

W tym momen­cie Stie­pan i Katia spo­tkali się wzro­kiem. I tak wiele wyczy­tali w swo­ich oczach!

– Gruszki trzeba zbie­rać ostroż­nie – pouczał Zachar. – Nie rzu­cać, nie obi­jać. Drzew nie strzą­sać, wszystko rękami: towar jest deli­katny! I żeby żadna nie została! Tak, pię­ciu… – Zaczął przy­pa­try­wać się uważ­nie wszyst­kim chęt­nym, aż wresz­cie wybrał: – Ty, ty, ty, ty! I… ty. – Wska­zał pal­cem na Stie­pana.

Katie­rina z tru­dem powścią­gnęła radość – teraz nie będzie już sama!

Zniewolona. Po drugiej stronie wolności

Подняться наверх