Читать книгу Gorzka czekolada - Omenaa Mensah - Страница 11

Оглавление

Nie dostałam jednej propozycji, tylko od razu dwie. Tak, jakby ktoś nade mną czuwał i martwił się, że przegapię swoją szansę. Najpierw biuro podróży Itaka zaproponowało mi, żebym została twarzą ich katalogu na 2015 rok. I w tym samym czasie Burda Media – wydawca dwutygodnika „Gala”, złożył propozycję, żebym razem z moją córką wystąpiła na okładce dodatku specjalnego „Gala Kids”. Wiązało się to z wyjazdem i sesją zdjęciową w jakimś ciepłym, egzotycznym miejscu. Trudno byłoby sobie wyobrazić lepsze połączenie. Dlatego na początku marca spotkaliśmy się w kawiarni DD TVN: przedstawiciele redakcji „Gali” i biura podróży Itaka oraz ja. Warszawa była jeszcze w okowach zimy, ale w kawiarni rozchodził się przyjemny zapach świeżo palonej kawy. Odwiesiłam kurtkę na wieszak i zapytałam wprost:

– To dokąd jedziemy?

Najpierw zaproponowano mi Meksyk. Potem Tajlandię. Ale ja już byłam nastawiona na inny kierunek.

– A macie coś w Afryce?

Zauważyłam, jak wymienili spojrzenia. Chyba nie spodziewali się, że Murzynka będzie chciała jechać do Afryki. Możliwe, że rozmawiali wcześniej z Patrycją Kazadi albo Olą Szwed – dwiema kolorowymi dziewczynami, które obok mnie zrobiły karierę w polskim show-biznesie. Odnoszę wrażenie, że wolałyby ukryć swoją egzotyczną urodę, nie kojarzyć się z Afryką. Nie winię ich – sama przez lata prostowałam włosy, by nie sterczały naturalnie jak lwia grzywa, i ubierałam się jak grzeczna bizneswoman. Tylko teraz jestem już w zupełnie innym miejscu.

– Mamy w ofercie Kenię… – powiedział cicho przedstawiciel Itaki. – Jeśli pani chce…

Czy ja chcę? Oczywiście! Jasna sprawa! Wprawdzie wolałabym Ghanę. Tam też są ocean, plaże i egzotyka. Ale nie będę marudzić. Kenia to prawdziwy Czarny Ląd. Zaczynam mówić coraz szybciej i z coraz większym entuzjazmem. To ma być moja pierwsza wyprawa do Afryki. Wreszcie spełni się moje marzenie. Rozmowa schodzi na pomysły na sesję zdjęciową. Tłumaczę, że nie chcę być wymuskaną Europejką w kostiumie od Diora.

– Pokażmy prawdziwą Afrykę! – emocjonuję się. – Założę kolorowy zawój na głowę, pojedźmy na safari! Niech to będzie barwne, egzotyczne!

Widzę, jak wszyscy się uśmiechają. Później dowiem się, że kamień spadł im z serca. Nie byli pewni, czy się nie obrażę, gdy poproszą mnie o włożenie afrykańskiego stroju, który podkreśli tę część mojej tożsamości, która jest afrykańskim dziedzictwem. Jedno z moich zdjęć w kenijskim kobiecym turbanie trafi potem na billboardy. Ludzie będą się zatrzymywać, zadzierać głowy, zastanawiać, czy to naprawdę ja. Ale po tej kampanii usłyszę bardzo dużo głosów sympatii. Na zdjęciach będzie widać, że jestem szczęśliwa i dumna z tego, że moje korzenie są w Afryce. To się czuje.

Ale zanim wyjechaliśmy, nie było tak łatwo.

– Nie boisz się lecieć do Afryki? – dopytywały koleżanki z redakcji z nutką fałszywej troski, przez którą przebijała zazdrość. – A nie przywieziesz stamtąd eboli?

Do jasnej cholery, czy inteligentnym ludziom trzeba tłumaczyć jak dzieciom, że Afryka ma ponad pięćdziesiąt krajów, a ebola występuje w trzech? Ognisko tej choroby jest w Liberii, skąd bliżej do Hiszpanii niż do Kenii. Co byśmy pomyśleli o kimś z USA, kto odwołuje wizytę w Warszawie, bo w Portugalii szaleje groźny wirus?

Okazało się jednak, że najtrudniejsza rozmowa jest dopiero przede mną.

– Mamo, ja nie chcę jechać… – wyszeptała mi Vanessa, gdy wróciłam do domu, po szczególnie ciężkim dniu. Od świtu nagrywaliśmy program w górach, na południu Polski. Potem osiem godzin wracaliśmy w ciężkich, zimowych warunkach do Warszawy. Następnego dnia miałyśmy rano umówioną wizytę u lekarza, specjalisty od medycyny podróży, na serię szczepień. Marzyłam tylko o tym, by wziąć gorącą kąpiel i położyć się do łóżka. Ale słowa mojej córki kompletnie wytrąciły mnie z równowagi. Jak to?! Ona nie chce jechać? Ja w jej wieku marzyłam już, żeby tata zabrał mnie do Afryki. Prosiłam go o to. Śniłam o tym! A ona, kiedy dostaje to wyłożone na tacy, nagle mówi mi: „Nie chcę”?

Przecież jej nie zmuszę… Pojechać bez niej? Niemożliwe! Już wszystko jest załatwione. Mamy zrobić sesję okładkową dla „Gali Kids”. Kontrakt podpisany, klamka zapadła. A ona nie chce… O co jej chodzi?

Miałam nieprzespaną noc. Przewracałam się z boku na bok, słuchając irytująco tykającego zegara i gorączkowo się zastanawiałam, co zrobić. Byłam wściekła, że ta mała torpeduje moje marzenia. Z drugiej strony, starałam się dociec i zrozumieć, czego ona może się bać. Bo w jej głosie wyczułam strach. Zaczęłam sobie przypominać, jakie informacje z Afryki podawały w ostatnim czasie serwisy informacyjne. Co takiego się stało, że moja dzielna Vanessa, która niczego się nie obawia, skoczyła ze mną ze spadochronem z czterech tysięcy metrów, gra w piłkę ręczną, ostro walczy o swoje i zawsze jest moją opoką, nagle się wycofuje z czegoś, co było dla mnie tak ważne…

I wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że jeśli w polskich mediach mówi się o Afryce, to tylko wtedy, gdy wybucha tam:

– bomba

– epidemia

– wojna domowa

– rewolucja

– kolejna susza

– klęska głodu

Wiadomości pozytywnych – brak.

Nigdy o Afryce nie pisze ani nie mówi się w programach informacyjnych w pozytywnym kontekście. No to jak Vanessa, która mimo śniadej cery jest Polką z krwi i kości, ma się cieszyć na wyjazd do tego „zakazanego miejsca”, gdzie panują tylko przemoc, brud, smród i ubóstwo?

Zapaliłam lampkę nocną i sięgnęłam po laptop. Miałam kilka godzin, zanim wzejdzie zimne, mazowieckie słońce, na przekonanie najważniejszej osoby w moim życiu, że Afryka nie jest taka straszna, jak jej się wydaje.


Vanessa tuż przed skokiem ze spadochronem 1 lipca 2013 roku. Początkowo była bardzo niechętna, bała się o mnie, gdy zdecydowałam się oddać skok z pięciu tysięcy metrów. Później dała się namówić, bo miał jej towarzyszyć doświadczony instruktor. Było świetnie! Spójrzcie na napis na samolocie – co za zbieg okoliczności, dopiero teraz to zauważyłam. Właśnie tak mówię na moją córkę: SuperVan!

Podeszłam do tego zadania jak do najważniejszej biznesowej prezentacji w moim życiu. Ściągnęłam najpiękniejsze zdjęcia z katalogów biur podróży i pokazałam Afrykę moich marzeń: kontynent bujnej przyrody, uśmiechniętych ludzi, wspaniałych krajobrazów i niezwykle ciekawej historii sięgającej początków ludzkości.

Rano włożyłam sto procent swoich umiejętności, żeby zaprezentować mojej córce nasz wyjazd od jak najatrakcyjniejszej strony. Widziałam, jak się waha. Wciąż się boi, ale powoli zaczyna ją kusić możliwość zobaczenia tych wszystkich cudów: dzikich zwierząt, białych plaż, na których w stronę lazurowej wody pochylają swoje zielone pióropusze palmy kokosowe, czy krystalicznie czystej wody w ciepłych basenach luksusowych hoteli.

W końcu odniosłam upragniony sukces. Z ociąganiem skinęła głową. Tak. Ostatecznie, może być… Pojedźmy razem do tej Afryki, skoro mamie tak bardzo na tym zależy.

Najpierw jednak trzeba było przejść przez obowiązkowe szczepienia. Pojechałam do przychodni z duszą na ramieniu. Niepotrzebnie się bałam. Trafiłyśmy na cudowną lekarkę, doktor Irenę Dziewońską, która gdy tylko usłyszała, że z Vanessą i moją mamą wybieramy się do Kenii, cała się rozpromieniła. Zaczęła nam opowiadać o Afryce jako cudownym miejscu z fantastycznymi ludźmi. Nauczyła Vanessę zabawnej piosenki w suahili – Jumbo bwana! – którą miałyśmy usłyszeć w Kenii setki razy. Moja córka wreszcie się uśmiechnęła i chyba zaczęła cieszyć na ten wyjazd. A ja odetchnęłam z ulgą.

Nie wiedziałam, że prawdziwe kłopoty miały dopiero nadejść.

„Nie dogadaliśmy się” – napisał mi krótko fotograf, z którym stale współpracowałam i o którego walczyłam, żeby właśnie on wyruszył z nami do Kenii.

Serce gwałtownie mi zabiło. Jak to? O co chodzi?

Dlaczego tak mi na nim zależało? W czym lepszy był ten, a nie cały legion podobnych mu profesjonalistów, których rolą jest dobrze wybrać kadr i w odpowiednim momencie nacisnąć spust migawki?

Niełatwo to wytłumaczyć komuś, kto nigdy nie był w mojej sytuacji. Przy sesji zdjęciowej naprawdę niezwykle ważne jest zaufanie do ekipy. Dlatego większość gwiazd, kiedy godzi się na zdjęcia, prosi o to, by zatrudnić fotografa, fryzjera czy makijażystkę, z którymi dobrze im się pracuje. Stylista, który mnie zna na wylot, wie, co i jak zrobić, żeby na zdjęciu podkreślić te rzeczy, które na to zasługują, a z kolei zatuszować te, które tego wymagają. To nie jest żadna tajemnica, że nawet Julia Roberts czy Heidi Klum bez makijażu i z rozczochranymi włosami wyglądają – delikatnie to ujmując – inaczej, niżby pragnęły. Fotograf jest równie ważny, a może nawet jeszcze ważniejszy niż dobry, zaufany stylista. Pomiędzy modelką a artystą, który maluje obiektywem jej portret, muszą być chemia i pełne zaufanie. Tylko wtedy współpraca układa się harmonijnie, a wszystkie życzenia fotografa są przez modelkę bez szemrania spełniane. Dlatego tak bardzo zależało mi na „swoim” fotografie. Ale okazało się, że on potraktował to zlecenie jak skok na kasę i wydawało mu się, że zapłacą mu za zdjęcia każdą, nawet najbardziej absurdalną cenę, jakiej tylko zażąda.

Przeliczył się.

Odebrałam telefon z wydawnictwa.

– Fotograf postawił nam warunki, na które nie możemy się zgodzić.

– Rozumiem. Co robimy?

– Czy nie masz nic przeciwko temu, żeby twoim nowym fotografem był Marcin Suder?

Tak się akurat złożyło, że kilka tygodni wcześniej poznałam Marcina na sesji zdjęciowej dla firmy Blue Dragon sprzedającej sushi. Już wtedy dał się poznać jako obdarzony niezwykłym spokojem i pogodą ducha profesjonalista. Wiedziałam też, że nie jest „zwykłym” fotografem mody, czyli jednym z tych celebrytów, którzy pracują wyłącznie otoczeni wianuszkiem wiernych fanów i potakiwaczy, a tak naprawdę mają w nosie to, komu robią zdjęcia i gdzie.

Marcin jest na co dzień fotoreporterem.

Wiem, że uwielbiają tak o sobie mówić zwykli paparazzi, którzy uprzykrzają życie sławnym i bogatym. Ale Marcin nie miał z tą podrzędną branżą nic wspólnego. On był prawdziwym fotoreporterem. Zwiedził już ponad sto krajów. Sporo podróżował po Afryce i Bliskim Wschodzie. Był na niejednej wojnie, a niedawno przeżył mrożącą krew w żyłach przygodę, gdy porwano go w Syrii. Pisały o tym wszystkie gazety. To cud, że żyje, a nie skończył z obciętą głową jak wielu jego kolegów.

Jeśli miałabym wybrać kogoś, z kim chcę jechać na koniec świata, wskazałabym bez wahania właśnie jego. Więc co mogłam odpowiedzieć?

– Super! Bardzo się cieszę, że to będzie on!

Miałam dobre przeczucie. Marcin okazał się genialnym fotografem i świetnym towarzyszem podróży. W Kenii spotykaliśmy się wieczorami i Vanessa słuchała z otwartymi ustami jego opowieści o Afryce. O przyczynach wojny w Kongo i Rwandzie. O kopalniach koltanu – minerału, bez którego nie działa żaden telefon komórkowy, a którego wydobycie w Afryce przynosi niebywałe zyski. Kilogram koltanu kosztuje na Czarnym Lądzie trzy dolary, a w USA można go sprzedać za sześćset. Nic dziwnego, że w krajach, które mają złoża tego minerału, wybuchają brutalne wojny. Bogactwo Afryki okazuje się jej przekleństwem. Marcin trzeźwo patrzył na politykę. Zbyt wiele widział i przeżył, żeby być obojętnym i pilnować tylko własnego portfela. Miałam nawet wrażenie, że czuje większą wspólnotę z czarnoskórymi mieszkańcami Afryki niż z Europejczykami. Kompletnie nie pasował do ekipy, w której przyszło mu pracować. Wśród stylistek, makijażystek i fryzjerów mógł się czuć źle. A ja to doskonale rozumiałam.

Bo pierwszy raz odniosłam wrażenie, że powinnam się rozdwoić. Byłam zarówno Polką, jak i Afrykanką. Pojechałam do Kenii jako gwiazda, ale gwiazdorskie maniery niektórych członków ekipy mnie mierziły i odpychały. Słuchałam opowieści chłopaka, który był globtroterem i absolutnie nie identyfikował się z luksusowymi oczekiwaniami sztabu ludzi, którzy przyjechali tu z nim na sesję zdjęciową, i całym sercem byłam po jego stronie. Na dokładkę, podczas naszego pobytu doszło do kilku sytuacji, które radykalnie zmieniły moją opinię o rodakach znad Wisły.

Gorzka czekolada

Подняться наверх