Читать книгу Inszallah - Oriana Fallaci - Страница 7

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Оглавление

– 1 –

Nocą bezpańskie psy zajmowały miasto. Setki i setki psów, korzystając z cudzego strachu, okupowały bezludne ulice, puste place, niezamieszkane zaułki; nie wiadomo, skąd się brały, ponieważ za dnia nigdzie ich nie było widać. Za dnia być może ukrywały się wśród ruin, po piwnicach zburzonych domów, w kanałach pełnych szczurów, może wcale nie istniały, albowiem nie były to psy, lecz duchy psów materializujące się w ciemności, aby naśladować ludzi, swych zabójców. Tak jak ludzie dzieliły się na bandy trawione nienawiścią, tak jak ludzie pragnęły jedynie rozszarpywać się i ów monotonny rytuał miał zawsze ten sam pretekst: zdobycie chodnika cennego z powodu resztek pożywienia i zgniłych odpadków. Ruszały naprzód powoli, w oddziałach kierowanych przez dowódcę, największego i najbardziej okrutnego psa, i na początku wcale się ich nie zauważało, ponieważ posuwały się w ciszy: strategia żołnierzy idących w ostrożnym milczeniu po to, by uderzyć znienacka na nieprzyjaciela i poderżnąć mu gardło. Ale nagle rozlegało się ujadanie dowódcy oddziału, niczym dźwięk trąbki zapowiadającej atak, po czym słychać było narastające ujadanie innych psów, a wreszcie szczekanie całej bandy ustawiającej się w koło, by zamknąć w nim bandę przeciwników, uniemożliwić im ucieczkę. I wtedy zaczynało się prawdziwe piekło. Turlając się wśród odpadków, napastnicy i ich ofiary rozpruwali sobie gardła i karki, gryźli się po oczach i uszach, rozrywali sobie brzuchy, a pełne wściekłości wycie ogłuszało bardziej niż bomby. Nieważne, jaka walka, jakie starcie między ludźmi zakłócały nocną ciszę: wrzask psów mordujących się z powodu dostępu do chodnika był głośniejszy od wybuchów rakiet, wystrzałów z moździerzy, ryku artylerii. I nigdy chwili przerwy ani odpoczynku. Tylko wtedy, gdy niebo bladło w fioletowym brzasku i bandy rozpraszały się, pozostawiając kałuże krwi i ścierwo pokonanych towarzyszy, można było znów usłyszeć odgłosy wojny prowadzonej za pomocą rakiet, moździerzy i artylerii. Ale wtedy zaczynała się nowa i równie przerażająca wrzawa: to koguty, oszalałe ze strachu, traciły poczucie czasu i zamiast zapowiadać wschód słońca, wydzierały się, towarzysząc swoim pianiem tamtym dźwiękom. Kanonada i kukuryku. Seria z karabinu maszynowego i kukuryku. Wystrzał i kukuryku. Zrozpaczone, przestraszone, ludzkie. Podwójny szloch, w którym można było niemal rozpoznać wołanie o pomoc. „Na pomoc, na pomoc!”. Tysiące kogutów. Można by sądzić, że w każdym domu, na każdym podwórzu, każdym tarasie znajdował się oszalały kurnik i że wszystkie koguty żyły jedynie po to, by wykrzyczeć własny obłęd. A może obłęd miasta, udrękę tego absurdalnego miejsca, które wojskowe mapy oznaczały skrótem 36S-YC-316492-Q15? Oś 36, strefa S, kwadrat YC, współrzędne 316492, pułap 15, czyli Dowództwo włoskiego kontyngentu w Bejrucie.

* * *

Wyciągnięty na pryczy, którą umieścił w pokoiku w piwnicy, Angelo nasłuchiwał, nie mogąc zasnąć, i przy każdym kukuryku jego piękna twarz kurczyła się w grymasie rozdrażnienia. Tak bardzo nienawidził tych kogutów, że gdy spostrzegał któregoś z nich, odwracał głowę, aby tylko na niego nie patrzeć. Psy natomiast budziły w nim coś w rodzaju posępnej ciekawości, ponieważ nie pozwalały się do siebie zbliżyć. Jedynie z daleka można było dostrzec ich niewyraźny zarys, niczym cień cienia ginący w mroku, tak naprawdę nigdy ich nie widział. Wstał, uważając, by nie obudzić Charliego, swego kapitana śpiącego w sąsiednim pomieszczeniu. Zapalił latarkę i zaczął chodzić tam i z powrotem. Ale przestrzeń była tak niewielka, a jego długie nogi tak szybko pokonywały odległość od ściany do ściany, że wkrótce zrezygnował. Powrócił na pryczę i leżał, nie ruszając się i zadręczając wątpliwościami. A może bezsenność nie była spowodowana tym rozdzierającym koncertem, lecz kłopotliwą sytuacją, w którą wpakował się dwa miesiące temu z powodu Ninette? Olśniewająca kobieta, zgoda. Długie kasztanowe włosy falujące w złotych refleksach, niepokojące fiołkowe oczy, w których płonęły wszelkie możliwe pragnienia, pełne usta, rysy wyniosłe i dumne niczym rysy barbarzyńskiej królowej, ciało, na którego widok zapierało ci dech. Kłopot w tym, że uroda nie wystarcza dla wytłumaczenia uczuciowego związku. Gdy nie ma nic do zaofiarowania poza monotonną zachętą let-us-make-love, chodźmy do łóżka, let-us-make-love, podniecenie zmysłowe staje się w końcu udręką, wręcz zagrożeniem: pułapką na twoją wolność. Ten cholerny sierpniowy dzień. Poznali się pewnego sierpniowego dnia w księgarni, w strefie wschodniej, gdzie poszedł kupić gazety dla Charliego. Jakiś nieuważny gest, jakieś nieumyślne potrącenie kogoś, pierwszy kontakt, który na razie nie wydaje się niebezpieczny. „Excusez-moi, Madame. Przepraszam panią”. „Don’t mind, sergeant. Nie szkodzi, sierżancie”. Nieprawdopodobny dialog toczący się za pomocą je-ne-com-prends-pas, I-don’t-understand, misz-fahim. Z trudem wymienili swoje imiona. „Je m’appelle Angelo, nazywam się Angelo”. „My name is Ninette, nazywam się Ninette”. A jednak następnego dnia odnalazła go. Od bazy do bazy, od posterunku do posterunku, dotarła w końcu do Dowództwa. Zuchwała, nieustraszona, wyzywająca. W dzielnicy, gdzie brak kobiecej skromności uważany jest za największą obrazę Allaha, a więc biada tym, co nie zasłaniają głowy, nie ukrywają swych kształtów w niezgrabnych piżamach albo czadorze, pojawiła się z rozwianymi włosami i w sukience tak obcisłej, że na pierwszy rzut oka wydawała się naga. W ręku trzymała paczuszkę słodyczy. „For you, to dla ciebie”. Odmówił, odprawił ją. Ale następnej niedzieli przyszła znowu: ubrana tak samo i z nową paczuszką słodyczy.

Westchnął zirytowany. Przyjął wówczas prezent i to był błąd! Odtąd każdej niedzieli pojawiała się w Dowództwie. Przychodziła nawet wtedy, gdy z gór strzelano z armat kalibru 150, gdy wzdłuż Zielonej Linii szalała walka, promieniejąca na jego widok radością, niczym kotka, która spotkała swego kota. „Angel, my angel!”. Potem wybiegała mu naprzeciw, rozradowana, upajała go śmiechem i pieszczotami, wypowiadała po angielsku niezrozumiałe zdania, z których można było jedynie wywnioskować, że jest chrześcijanką, mieszka w strefie wschodniej i że zamierza pójść z nim do łóżka: to znaczy ukraść go jemu samemu. Let-us-make-love, let-us-make-love. Jak ma się jej oprzeć, skoro wzbudza w nim pożądanie? Jak jej wytłumaczyć, że nie szuka przygód, że przygoda to także jakiś rodzaj miłości, a w każdym razie miłosnego zobowiązania, chwilowy związek nie do pogodzenia z wolnością? Jak jej wyjaśnić, że on nie potrzebował ani miłości, ani miłosnych zobowiązań, lecz właśnie wolności po to, by zrozumieć, kim jest, czego szuka, na czym polega Życie? Ponieważ brakowało im języka, którym mówiliby oboje (on nie znał arabskiego i mówił po francusku, ona nie znała włoskiego i mówiła po angielsku), mógł bronić się tylko za pomocą je-ne-comprends-pas, I-don’t-understand, miss-fahim, nie-rozumiem: to była taktyka, którą posługiwał się w ciągu tych dwóch miesięcy. Jednak wczoraj, wraz z kolejną paczuszką słodyczy, przyniosła mu zawiniątko w papierze z apteki. Była tam prezerwatywa. A gdy dają ci prezerwatywę, czy możesz bronić się dalej za pomocą nie-rozumiem? Co najwyżej, ryzykując kompromitację, możesz ją zwrócić. Zwrócił ją. Ale zwracając, napotkał niepokojące fiołkowe oczy Ninette, w których płonęły wszelkie możliwe pragnienia, i wpadł. „OK, Ninette. Demain, tomorrow, jutro!”. Jutro to było dziś i... Jasne, że to ona była powodem jego zdenerwowania i bezsenności! A może nie? Nie. To był kryzys, który przeżywał, odkąd znalazł się w tym mieście bezpańskich psów i oszalałych kogutów. W tym absurdalnym miejscu oznaczonym na wojskowych mapach skrótem 36S-YC-316492-Q15. To był niepokój, który odbierał mu pewność siebie, z chwilą gdy odkrył, że nie wie, kim jest, czego chce, na czym polega Życie. To było niezadowolenie pojawiające się pod byle pretekstem. Jak na przykład z powodu decyzji, by nie ulec pożądaniu tej olśniewającej kobiety, która chciała mu się oddać...

Ogarnęła go złość. Przed przyjazdem do Bejrutu nigdy mu się nic takiego nie zdarzyło. Przyjmował życie takim, jakie jest, bez zastanawiania się, ze swobodą zwierzęcia, które je, pije, śpi, kocha się do woli. Cieszył się swoją młodością, nie zadawał sobie zbyt wielu pytań. Teraz zaś nic go już nie cieszyło. Miał wciąż napięte nerwy, zanurzał się coraz głębiej w oparach bezprzedmiotowego buntu, w mgłach metafizycznego niepokoju i dręczył swój mózg trwożnymi pytaniami o przyczynę takiego stanu rzeczy. Na przykład dlaczego znalazł się właśnie tutaj, dlaczego wybrał zawód niepasujący do jego charakteru i jego mentalności, to znaczy zawód żołnierza, dlaczego zdradził w ten sposób matematykę. Jakże mu brakowało matematyki, jakże jej żałował! Matematyka masuje opony mózgowe jak trener masuje mięśnie zawodnika, napełnia je czystą myślą, obmywa z uczuć deprawujących inteligencję, przenosi do cieplarni, gdzie rosną cudowne kwiaty. Kwiaty abstrakcji wyłonionej z konkretności, fantazji, którą zrodziła rzeczywistość... „Jesteś w pociągu jadącym z prędkością 15 kilometrów na godzinę i pada deszcz. Siedzisz przy oknie z lewej strony, patrząc w kierunku jazdy pociągu, i widzisz kroplę deszczu spadającą na szybę: z prawej strony na lewą, to znaczy ukośnie, i tworzącą kąt 30 stopni w stosunku do linii pionowej. Potem pociąg przyśpiesza, jedzie z prędkością 20 kilometrów na godzinę i kąt utworzony przez spadającą kroplę deszczu zmienia się, ma teraz 45 stopni w stosunku do linii pionowej. Z jaką prędkością, w pierwszym i drugim przypadku, pada kropla deszczu?”. Nie, to nieprawda, że matematyka jest surową nauką, oschłą teorią. Jest fascynującą sztuką, pełną fantazji, czarodziejką zdolną czynić niezliczone cuda i czary. Może uporządkować chaos, nadać sens rzeczom pozbawionym sensu, odpowiedzieć na każde pytanie. Może wręcz dać ci to, czego szukasz: formułę Życia. Musi do niej powrócić, zacząć jeszcze raz od początku, z pokorą ucznia, który w czasie wakacji zapomniał tabliczki mnożenia. Dwa razy dwa równa się cztery, cztery razy cztery równa się szesnaście, szesnaście razy szesnaście równa się dwieście pięćdziesiąt sześć, pochodna stałej równa się zero, pochodna zmiennej równa się jeden, pochodna potęgi zmiennej... Czyżby już nie pamiętał? Oczywiście, że pamięta! Pochodna potęgi zmiennej równa się wykładnikowi potęgi pomnożonemu przez zmienną z tym samym wykładnikiem zmniejszonym o jeden. A pochodna ilorazu? Równa się pochodnej dzielnej pomnożonej przez dzielnik minus pochodna dzielnika pomnożona przez dzielną, a wszystko to podzielone przez kwadrat dzielnika. Proste! Naturalnie, znalezienie formuły Życia nie byłoby takie proste. Znalezienie formuły oznacza rozwiązanie problemu, a żeby problem rozwiązać, trzeba go najpierw postawić, a żeby go postawić, trzeba zacząć od założenia... Ach, czemu zdradził czarodziejkę? Co skłoniło go do zdrady?

Poruszył się na pryczy. Może przyczyną był autokar wożący go z Brianzy do Mediolanu i z Mediolanu do Brianzy, w czasie gdy studiował na uniwersytecie. Co rano dwugodzinna podróż w sennym otępieniu i po południu znów dwie godziny, gdy już jesteś odrętwiały ze zmęczenia, tak że w końcu wracasz do domu pełen złości na czarodziejkę wymagającą takiego poświęcenia. A może było to jarzmo rodziny gnębiącej cię nieustannymi wyrzutami i narzekaniem. Pracujemy-żebyś-się-uczył, zdobył-wykształcenie, a-ty-nawet-nie-podziękujesz. Może była to melancholia prowincji, gdzie nigdy nic się nie dzieje, gdzie jedyną pociechą jest poderwać równolatkę mieszkającą obok, jedyną rozrywką pójść z nią do kina na film, którego nawet nie oglądasz, bo zastanawiasz się nad nieoznaczoną całką albo nad tym, czy dziewczyna nie jest z tobą w ciąży. A może to twoja natura dręczona wciąż wątpliwościami i niepewnością, albowiem kto dużo rozmyśla, zawsze znajdzie argumenty za i przeciw, zgubi się pośród zwątpienia i braku pewności. Po co mi dyplom z matematyki? Czy odkryję nowe światy, nowe gwiazdy? Wynajdę teorię zmieniającą bieg dziejów? Wierzyłeś w to na początku. To dlatego powiesiłeś w swoim pokoju plakat z inteligentną twarzą Einsteina i jego cudownym równaniem E = mc2. Ale godziny spędzone w autokarze, wyrzuty rodziny i melancholia prowincji zniszczyły twoją wiarę w siebie. W pewnym momencie wydałeś na siebie wyrok i uznałeś, że nie jesteś wiele wart, że jesteś jednym z wielu: niczego nie odkryjesz, niczego nie wynajdziesz, dyplom posłuży ci do znalezienia posady i może przyda się znajomość nieoznaczonej całki, poślubisz mieszkającą obok równolatkę, będziesz miał z nią dzieci, którym z kolei będziesz mógł mówić pracujemy-żebyś-się-uczył, zdobył-wykształcenie, a-ty-nawet-nie-podziękujesz. Staniesz się przedwcześnie dorosłym, z duszą pokrytą zmarszczkami. Utracisz zbyt szybko młodość. Lepiej opóźnić ten dzień, wziąć sobie urlop i stawić się na wezwanie do wojska, na które nie odpowiadałeś przez trzy lata... Tak, zdradził matematykę, aby nie utracić przedwcześnie swojej młodości. Ludzie myślą, że wojsko postarza. Przeciwnie. Wojsko przywraca cię dzieciństwu, utrwala dzieciństwo. Zahamowuje rozwój, tak jak hodowcy roślin hamują ich wzrost, skrępowane w swych korzeniach, z przyciętym listowiem stają się karłowatymi drzewkami: bonsai. Twój umysł zamiast skrępowanych korzeni, twoja dojrzałość zamiast przyciętego listowia. Narzędzia czarów, igraszki, za pomocą których kusi cię mundur, i jeszcze na dodatek pensja, którą pobierasz za pracę niebędącą pracą, lecz zabawą. Koniec z hipokryzją: przyjemnie jest maszerować, strzelać do sylwetek na poligonie, posługiwać się materiałami wybuchowymi, wspinać po niedostępnych górach, zstępować w morską głębię, spadać z nieba na spadochronie, słowem, udawać, że jest się na wojnie. Jeśli nie przydarzy ci się jakieś nieszczęście i jeśli nie poślą cię na prawdziwą wojnę, naprawdę stajesz się z powrotem dzieckiem. Beztroskim dzieckiem w beztroskiej szkole, która nazywa się koszary. Nie mówiąc już o przyjemności, jaka płynie z demonstrowania fizycznej tężyzny; twoje ciało, osłabione przez matematykę, a wzmocnione przez służbę wojskową, stało się wspaniałą maszyną do zabawy i miłości. Imponujący wzrost, szerokie ramiona, wąskie biodra, płaski brzuch. Do diabła tam z plakatem przedstawiającym inteligentną twarz Einsteina i jego cudowne równanie E = mc2.

Uśmiechnął się smutno. Precz z plakatem, precz z marzeniem o odkryciu nowych światów, nowych gwiazd, o wynalezieniu teorii mających zmienić bieg dziejów, stał się tym, kogo we Włoszech nazywają Incursore. To znaczy superżołnierzem, współczesnym samurajem, który jak nikt inny maszeruje, strzela, posługuje się materiałami wybuchowymi, wspina po niedostępnych górach, zstępuje w morską głębię, spada z nieba na spadochronie, zdycha na prawdziwej wojnie. Ale miał dwadzieścia sześć lat i w wieku dwudziestu sześciu lat nie umiał robić niczego innego. Jego umysł był tak sparaliżowany, że nie potrafił nawet postawić problemu po to, by znaleźć formułę Życia, i z trudem przypominał sobie, że pochodna potęgi zmiennej równa się wykładnikowi potęgi pomnożonej przez zmienną z tym samym wykładnikiem zmniejszonym o jeden. Trzeba by znów zacząć posługiwać się mózgiem. Przenieść go z powrotem do cieplarni, gdzie żyłeś, zanim cyniczny ogrodnik skrępował ci korzenie intelektu i pozbawił listowia dojrzałości. Przestać być karłowatym drzewkiem. Urosnąć wreszcie, stać się dorosłym, choćbyś miał mieć duszę pokrytą zmarszczkami. Umrzeć z tymi zmarszczkami, nie zdechnąć w wieku dwudziestu sześciu lat na prawdziwej wojnie. Chwileczkę: czyżby powodem jego bezsenności było podejrzenie, że zdechnie w wieku dwudziestu sześciu lat na prawdziwej wojnie? Od paru tygodni Kondor trzymał ich w stanie pogotowia: podwojona obrona, potrojone straże, zawieszone przepustki. Wczoraj karabinierzy z budki strażniczej nieomal przegonili Ninette: Tu-nie-wolno-się-zatrzymywać, rozkaz-generała. A Kondor nie był typem generała wpadającym w panikę z byle powodu. Co do Charliego, to powtarzał on nieustannie polecenia: Uwaga-na-to, uwaga-na-tamto, chcę-żebyście-mieli-oczy-również-na-plecach, coś-się-szykuje. Trochę z przekory, trochę z niedowierzania, nigdy nie przywiązywał do tego znaczenia. Teraz natomiast wiedział, że to coś ważnego, i wyciągnął z tego wniosek, jaki powinien był wyciągnąć, gdy zaczął nasłuchiwać ujadania psów i piania oszalałych kogutów: jaki tam rozdzierający koncert, jaki tam miłosny czy pseudomiłosny kłopot, w który się wpakował, jaki tam kryzys wynikły z niepokoju i niezadowolenia. To oczekiwanie na coś, czego wczoraj jeszcze nie było, a co dziś w nocy już istniało, poruszało się, posuwało cicho w ciemności i posuwając się, roztaczało zapach śmierci. Nie śmierci zabijającej za pomocą strzałów, serii z karabinu maszynowego, kanonad. Innej śmierci. Bardziej przerażającej, bardziej zachłannej. Śmierci, której nie umiał sobie wyobrazić, ale którą odczuwał każdym mięśniem ciała, każdym centymetrem skóry, każdym nerwem układu nerwowego...

– Allahu akbar! Allahu akbar! Allahu akbar! Allahu akbar! Aszhadu al-la ilaha ill Allah, wa-aszhadu anna Muhammadah rasulullah! Bóg jest największy! Bóg jest największy! Bóg jest największy! Bóg jest największy! Świadczę, że nie ma bóstw oprócz Boga Jedynego, i potwierdzam, że Mahomet jest wysłannikiem Boga!

Głos muezina dotarł z minaretu na rue de l’Aérodrome, by zmieszać się z ujadaniem bezpańskich psów, pianiem oszalałych kogutów, z hukiem pocisków z moździerza. Modelując płaczliwą kantylenę, wzniósł się, by wyśpiewać tajemnicze przykazania, odmówić modlitwę poprzedzającą świt, i Angelo drgnął. Piąta rano! Powinien choć trochę odpocząć. Zgasił latarkę, zamknął oczy i chwilę później spał, jak gdyby muezin zapowiadał jakikolwiek świt jakiegokolwiek dnia. Niedzieli takiej samej jak inne.

– 2 –

Obudził go hałas przesuwających się przedmiotów i wrażenie, że znajduje się w epicentrum trzęsienia ziemi. Prycza chwiała się, podłoga dygotała, pokoik kołysał się jak barka na wzburzonym morzu. Potem trzęsienie ziemi ustało, zapanowała martwa cisza, podczas której można było rzucić okiem na fosforyzujące wskazówki zegarka, zauważyć, że jest szósta dwadzieścia cztery, i wtedy straszliwy huk rozdarł powietrze wraz z towarzyszącym mu apokaliptycznym plaśnięciem. Skoczył na równe nogi. Nerwowymi ruchami zapiął ochronny kombinezon, włożył buty, po czym wpadł do sąsiedniego pomieszczenia, żeby zawołać Charliego. Ale Charlie właśnie wychodził. Olbrzymia sylwetka wstrząsana konwulsyjnym drżeniem biegła w kierunku schodów prowadzących na tyły podwórza i krzyczała: „Do jasnej cholery! Do jasnej cholery!”. Pobiegł za nim i kiedy tak biegł, zrozumiał, że to coś już się stało. Straszliwa katastrofa, tragedia, w porównaniu z którą jego dramaty wydały mu się błahostką. Nie spodziewał się jednak zobaczyć tego, co zobaczył w niepewnym świetle dnia i na widok czego pobladł. Był to ogromny grzyb z czerwonego pyłu, w kolorze ciemnoczerwonej krwi, który z przerażającą powolnością wyłaniał się z czarnej chmury w odległości dwóch kilometrów na południe i wznosząc się, wsysał ziemię niczym trąba potężnego cyklonu. Wsysał ją, wchłaniał, unosił ku niebu i tam wypluwał, by znowu ssać, znowu wypluwać, by potem rozpylać ją i tworzyć płaski krąg, który rozszerzał się, rozprzestrzeniał, rozpościerał nad miastem mroczną zasłonę. Wielką ciemność, skąd spływały dziwne plamy, dziwne cienie: marionetki z parą rąk i nóg.

– Szefie! Tam...

– Tak, tam jest amerykańskie Dowództwo – odpowiedział schrypniętym głosem Charlie. I niemal w tej samej chwili wszystko zakołysało się znowu, drgnęło znowu poruszone wstrząsami drgającej ziemi. Budynki zdawały się chwiać, drzewa falować, a flaga na szczycie masztu kołysała się w suchych porywach wiatru, trzask! stłukła się jakaś szyba, kawałek tynku spadł z głuchym łoskotem, z sąsiedniego domu doszedł przerażony krzyk: „Ja Allah!”. Potem zapanowała znowu martwa cisza, znowu cisza, aby raz jeszcze można było spojrzeć na wskazówki zegarka, zauważyć, że jest szósta dwadzieścia dziewięć, i wtedy drugi huk rozdarł powietrze wraz z drugim towarzyszącym mu apokaliptycznym plaśnięciem. Drugi grzyb z czerwonego pyłu wyrósł z drugiej czarnej chmury, tym razem dwa kilometry na północ, i on także wsysał, wchłaniał ziemię, unosił ją ku niebu i wypluwał, by znowu wsysać, znowu wypluwać, by potem rozpylać ją i tworzyć płaski krąg, który rozszerzał się, rozprzestrzeniał, rozpościerał nad miastem mroczną zasłonę: wielką ciemność, skąd spływały dziwne plamy, dziwne cienie, marionetki z parą rąk i nóg.

– A tam, szefie!

– Tak, tam jest francuskie Dowództwo – odpowiedział schrypniętym głosem Charlie.

Nie powiedział nic więcej, ale Angelo usłyszał, co myśli: następny-grzyb-jest-przeznaczony-dla-nas. I przez chwilę, która obu wydała się wiecznością, patrzyli na siebie w bezruchu i milczeniu, jak gdyby jedyną rzeczą, jaka pozostawała do zrobienia, było oczekiwanie na śmierć, wpatrywanie się w siebie w bezruchu i milczeniu. Zupełnie jakby chcieli zamienić się duszami, wyryć sobie nawzajem w pamięci swe rysy. Wysokie i gładkie czoło Angela, do połowy przysłonięte z prawej strony niesfornymi włosami, żywe, szeroko rozwarte niebieskie oczy, drgające dumne nozdrza, napięta skóra pod wystającymi kośćmi policzkowymi, wyraźnie zarysowane zacięte usta. Pokryte już od dawna zmarszczkami czoło Charliego, ciemne przy skroniach od kruczoczarnych włosów, melancholijne i głębokie spojrzenie, przywiędłe policzki trochę obrzmiałe, usta zaciśnięte w grymasie bezgranicznej goryczy, ukryte pod wąsami nastroszonymi jak u foki. Szósta dwadzieścia dziewięć plus jedna sekunda. Plus dwie. Plus trzy. Plus cztery. Plus pięć, plus sześć, plus siedem, plus osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście, trzynaście, czternaście, piętnaście... Szósta trzydzieści. Po upływie minuty usta ukryte pod wąsami nastroszonymi jak u foki rozchyliły się, chodźmy-do-Pokoju-Operacyjnego, chłopcze, i przeszli przez bramę przesłoniętą do połowy workami z piaskiem. Zanurzając się w tłum wojskowych, zarośniętych i w byle jak włożonych mundurach, w chaos zatrwożonych głosów zadających sobie nawzajem pytania, przeszli przez hol na parterze. Znaleźli się w pokoju pełnym ekranów radarowych, telefonów, planów topograficznych, map, aparatury nadawczo-odbiorczej i radiotelegrafistów, którzy wołali podnieceni, aby zarządzić powszechny alarm:

– Orzeł, baza Orzeł!

– Sierra Mike, baza Sierra Mike!

– Rubin, baza Rubin!

– Logistyka, baza Logistyka!

– Uwaga, wszystkie bazy, wszystkie posterunki, uwaga! Najwyższy stan alarmowy! Zablokować dobrze wszystkie wejścia, zastawić je czołgami! Podwoić czujność, zatrzymać każdy samochód, każdy pojazd! Rewidować, sprawdzać każdą paczkę, każdy przedmiot, a jeśli to konieczne, strzelać! Rozkaz Kondora!

Na środku pokoju przystojny mężczyzna w stopniu generała krzyczał jak szalony, wskazując na duży zegar wiszący na ścianie. Był to Kondor.

– Już od szóstej dwadzieścia sześć domagam się raportu z Ost Ten, z Sowy Dwadzieścia Siedem, z pozostałych punktów obserwacyjnych! Żądam, powtarzam, żądam dokładnych współrzędnych, ścisłego określenia odległości! I niech karetki pogotowia, ekipy ratunkowe, koparki jadą natychmiast do Francuzów i Amerykanów! Niech szpital polowy przygotuje zaraz sale operacyjne! Mam gdzieś tych, co mówią mamy-za-mało-noszy! Żądam, by zrobiono wszystko, co możliwe, i jeszcze więcej, zrozumiano?! I jeszcze więcej!

Obok niego skupiony pułkownik, jego zastępca, przyglądał się mapie najeżonej trójkolorowymi chorągiewkami. Ewentualnym celom następnego grzyba. Za skupionym pułkownikiem rozwścieczony kapitan spadochroniarzy, który wyładowywał swoje zdenerwowanie, klnąc w dialekcie. Obok niego dziwaczna postać w szlafroku w granatowe i czerwone paski, która poprawiając sobie monokl, strofowała go po łacinie.

– Sufficit! Dość, non decet!

– Co za sufficit! Co za decet! Mówiłem panu, że nie należy ufać tym pedałom, tym gnojom, tym pieprzonym onanistom rasulullah! Mówiłem, że pewnego dnia nas załatwiąąą!

– I co z tego? Nie ma co się tak denerwować! Fortis animi est non perturbari in rebus asperis, naucza nas Cyceron! Jest rzeczą silnych duchem nie miotać się w nieszczęściach!

Wolnym krokiem, z miną kogoś, kto wie, że może się wtrącić, Charlie zbliżył się do Kondora.

– To, czego obawialiśmy się... Prawda, generale?

– Tak, Charlie. Przed chwilą rozmawiałem z wojskiem rządowym: masakra. Podwójna masakra. Dowództwo francuskie i Dowództwo amerykańskie. Dwie ciężarówki kamikadze.

– Dwie... A gdzie trzecia, co miała być przeznaczona dla nas? Kondor ponownie wskazał na duży zegar wiszący na ścianie. Dochodziła szósta trzydzieści trzy.

– Dowiemy się wkrótce, Charlie. Pomiędzy pierwszym a drugim atakiem było pięć minut przerwy. Minęło dziewięć minut od pierwszego ataku i cztery od drugiego. Jeśli zastosują tę samą zasadę...

– Ja bym jej nie zastosował, generale.

– Ani ja... Na ich miejscu pozwoliłbym sobie na dziesięć albo piętnaście minut przerwy. Ruszyłbym wtedy, gdy przeciwnik zaczynałby się odprężać...

– Tak, ale...

– Charlie, zrobiliśmy, co było do zrobienia. I pan o tym wie. Teraz pozostaje nam tylko czekać.

Czekali więc w milczeniu. Teraz wszyscy już milczeli. Również przeklinający kapitan spadochroniarzy. Również strofująca go po łacinie dziwaczna postać z monoklem i w szlafroku w granatowe i czerwone paski. Również radiotelegrafiści przy aparatach nadawczo-odbiorczych. Oczy wszystkich wpatrywały się w duży zegar, uszy wszystkich nasłuchiwały jedynego dźwięku, jaki usłyszeć można było tu wewnątrz: tykania sprężyny odmierzającej sekundy. Każde tik-tak to sukces, ale i jeszcze większy niepokój, nadzieja, ale i wzrastające napięcie. Nieznośne oczekiwanie, które nie było tylko ich sprawą: choć byli oni najłatwiejszym i najbardziej prawdopodobnym celem, następny grzyb mógł wznieść się z każdej z baz, które mapa skupionego pułkownika zlokalizowała za pomocą trójkolorowych chorągiewek. Baza Orzeł, baza Sierra Mike, baza Rubin, baza Logistyka. Tik-tak... szósta trzydzieści trzy i jedna sekunda. Tik-tak... szósta trzydzieści trzy i dwie sekundy. Tik-tak... szósta trzydzieści trzy i trzy sekundy. Tik-tak... szósta trzydzieści trzy i cztery sekundy. Tik-tak... szósta trzydzieści trzy i pięć sekund. Tik-tak... szósta trzydzieści trzy i sześć sekund... O szóstej trzydzieści cztery, to jest po upływie pięciu minut, wszyscy wstrzymali oddech. Ale nic się nie stało, toteż oczekiwanie trwało nadal. Na-ich-miejscu-pozwoliłbym-sobie-na-dziesięć-piętnaście-minut-przerwy, powiedział Kondor i wszyscy go słyszeli. Tik-tak, tik-tak... szósta trzydzieści pięć. Tik-tak, tik-tak... szósta trzydzieści sześć. Tik-tak, tik-tak... szósta trzydzieści siedem. Tik-tak, tik-tak... szósta trzydzieści osiem. Tik-tak, tik-tak... szósta trzydzieści dziewięć... O szóstej trzydzieści dziewięć, to jest po upływie dziesięciu minut, Charlie odwrócił się do Angela, który obgryzał paznokcie. Objął go przyjaźnie ramieniem.

– Nie traćmy nadziei, chłopcze.

– Nie, szefie – wyszeptał Angelo i dalej obgryzał paznokcie.

– Może trzecia ciężarówka została unieszkodliwiona z powodu defektu silnika.

– Może.

– Albo ten kamikadze się rozmyślił.

– Może.

– Poczekamy do szóstej czterdzieści pięć.

– Tak.

Tik-tak, tik-tak... szósta czterdzieści. Tik-tak... szósta czterdzieści jeden. Tik-tak, tik-tak... szósta czterdzieści dwie. Tik-tak, tik-tak... szósta czterdzieści trzy. Tik-tak, tik-tak... szósta czterdzieści cztery. Tik-tak, tik-tak... szósta czterdzieści pięć. O szóstej czterdzieści pięć Charlie zostawił Angela i podszedł ponownie do Kondora.

– Generale, myśli pan to samo co ja?

– Tak, Charlie – przytaknął Kondor. – Teraz jest już za późno, aby znów zadziałał czynnik zaskoczenia. Myślę, że trzecia ciężarówka dziś nas oszczędziła.

– Dziś...! – skomentował z goryczą porucznik z nosem dużym jak bakłażan.

– Dum fata sinunt vivite laeti! Dopóki los wam zezwala, żyjcie weseli, powiada Seneka. A Horacy dodaje: Carpe diem! – dorzuciła dziwaczna postać z monoklem i w szlafroku.

– Guzik z tego carpe, guzik z tego dziś. Już ja im pokażę, tym pedałom, tym gnojom, tym pieprzonym onanistom rasulullah! – zaczął znów krzyczeć rozwścieczony kapitan spadochroniarzy. Ale tym razem Kondor go uciszył.

– Cicho, Pistoia! Niech pan raczej jedzie do Francuzów i Amerykanów! Chcę wszystko wiedzieć! Jakiego typu były te dwie ciężarówki, skąd się wzięły, z jaką prędkością jechały, kto je prowadził, jakim materiałem wybuchowym i w jakiej ilości się posłużono... – Potem, zwracając się do porucznika z nosem dużym jak bakłażan: – Pan również, Cukier. Marsz!

– Już się robi, generale! Biorę dupę w troki i lecę! – odpowiedział Pistoia, unosząc twarz bystrą i nagle odprężoną.

– Rozkaz, panie generale – odpowiedział Cukier, stukając obcasami i salutując bez zarzutu.

Potem obaj wybiegli, odprowadzani pełnym zazdrości spojrzeniem. Spojrzeniem Angela.

* * *

Gdy minęło już nieznośne napięcie, skończyła się tortura piętnastu minut patrzenia na zegar i wsłuchiwania się w jego tykanie, myślał tylko o tym, by tam pobiec. Powodem nie była jednak ciekawość ani współczucie: coś niby wezwanie, potrzeba, którą niejasno i intuicyjnie wiązał ze swym niepewnym jutrem i którą niemal w złej wierze wyrażał w bezsensownych pytaniach. Ilu żołnierzy takich jak on zostało pogrzebanych pod ruinami amerykańskiego i francuskiego Dowództwa? Ilu z nich wessał grzyb i uniósł ku niebu, ile marionetek z parą rąk i nóg wypluł na ziemię? Ilu takich jak Angelo, którzy nie mogli usnąć w nocy i nasłuchiwali ujadania bezpańskich psów i piania oszalałych kogutów, rozmyślało o swojej Ninette i swym niezadowoleniu, kim-jestem, czego-szukam, co-to-jest-życie? Ile replik jego samego? Pięćdziesiąt, sto, dwieście? Nie mógł wyobrazić sobie siebie samego umierającego pięćdziesiąt, sto, dwieście razy. A przecież chciał się zobaczyć. Nie, nie chciał się zobaczyć martwym. Chciał się zrozumieć żywym. Czyż Życie i Śmierć nie są tylko dwiema stronami tego samego zagadnienia? Stanął przed Charliem.

– Szefie...

– Nie – mruknął Charlie, nie pozwalając mu dokończyć. – Ty nie masz z tym nic wspólnego. Podlegasz mnie!

– Mógłbym się do czegoś przydać, szefie... Dołączyć do ekip ratunkowych...

– Ekipom ratunkowym nie jesteś potrzebny.

– Mógłbym robić zdjęcia w czasie, gdy będą pracować... Do naszego archiwum...

– Naszego archiwum?! Zabieraj się stąd, chłopcze.

Zabrał się. Niezauważony przez nikogo zaczął krążyć po podwórzu, gdzie biegali teraz gorączkowo tam i z powrotem oficerowie czuwający nad przebiegiem operacji ratunkowej. „Powiedzcie tym z inżynierii wojskowej, by przysłali kilka leopardów i kilka dźwigów! Weźcie więcej łopat i kilofów! Te, co przysłaliście, nie wystarczają! I nie zapomnijcie rękawic i masek! Umarli śmierdzą, no nie!”. Zatrzymał się, oparł o drzwi biura, skąd dochodził zmanierowany nosowy głos.

– Cóż za odrażający zamach, szanowny kolego: odrażający! Nie mógł się zdarzyć w mniej dla mnie odpowiedniej chwili... Właśnie dziś, kiedy koledzy z angielskiego Dowództwa zaprosili mnie na obiad! Odkąd miałem nieporównany zaszczyt służyć w Seventh Brigade, w ramach wymiany wojskowych NATO, darzą mnie sympatią... A sir Montague, dowódca, uświetnił nawet menu doskonałym puddingiem... Będę musiał przeprosić na piśmie, byłoby niegrzecznie ograniczyć się tylko do telefonu, a dżentelmen nie pozwala sobie nigdy na brak grzeczności. Nigdy! Nawet gdy w grę wchodzi czterystu zabitych. Tak, szanowny kolego: powiedziałem czterystu. Trzystu Amerykanów i stu Francuzów: ładny omlet. Sed quid novi? Wojna jest zawsze takim omletem, nie można przecież usmażyć omletu, nie tłukąc jaj!

Drgnął, nie wierząc własnym uszom. Czterystu! Powiedział czterystu! Czy Charlie pozwoli, czy nie, musi tam jechać. Musi! Zbiegł rozgorączkowany po schodach prowadzących do sutereny, wpadł do Biura Arabskiego, chwycił M12, wrócił na górę, jeszcze raz zbiegł na dół, złapał torbę z aparatami fotograficznymi. Wbiegł po schodach, wyszedł na podwórze. Oby tylko był łazik, niepokoił się. Łazik był, z szoferem za kierownicą. Wskoczył do środka.

– Ruszaj, Stefano, ruszaj!

– Dokąd mam jechać? – zapytał Stefano, unosząc dziecinną twarzyczkę, blady jeszcze ze strachu.

– Do Amerykanów! I do Francuzów!

– Ale ja czekam na Charliego. Mam jechać z Charliem!

– Co tam Charlie! Ruszaj!

– Nie! Nie mogę, nie!

– Ruszaj, powiedziałem ci!

Onieśmielony Stefano ruszył i wyjechał z Dowództwa. Znaleźli się na rue de l’Aérodrome. Było już całkiem widno, oszalałe koguty już nie wrzeszczały, bezpańskie psy powróciły do piwnic zburzonych domów, do kanałów pełnych szczurów, a dwa grzyby z czerwonego pyłu zniknęły bez śladu. Nad miastem triumfowało czyste, drwiące niebo. Niebo zdające się mówić chodź-zobacz, chodź.

– 3 –

Tysiąc żołnierzy amerykańskiego kontyngentu wybrało sobie solidny czteropiętrowy budynek na południowy wschód od lotniska. Duży gmach na końcu alei prowadzącej obok terminalu, potem wieży kontrolnej, potem hangarów. Ale już mijając terminal, można było zauważyć białą sylwetkę, bryłę, która wraz z czerwienią i granatem flagi odcinała się od zieleni drzew. Wokół wysokiego budynku rosły jaśminy. Z przodu rząd palm. Minąwszy hangary, Angelo zauważył jednak, że nie widać już białej bryły. Ani nawet flagi.

– Stefano, pomyliłeś drogę!

– Ależ nie! Za rue de l’Aérodrome skręciłem w lewo, wjechałem w aleję, minąłem terminal, potem wieżę kontrolną, potem hangary i... Masz rację! Gdzie jest amerykańskie Dowództwo?! – wykrzyknął Stefano, całkiem zdezorientowany.

– Zawróć. Szybko!

Bełkocząc nie-rozumiem, nie-rozumiem, Stefano zawrócił. Znów znalazł się na rue de l’Aérodrome, raz jeszcze zmienił kierunek jazdy, minął lotnisko, przejechał raz jeszcze aleję prowadzącą obok terminalu, potem wieży kontrolnej, potem hangarów i znalazł się w tym samym miejscu.

– Widzisz? Nie pomyliłem się!

– Nie – przyznał Angelo.

– A więc Dowództwo amerykańskie powinno być tam, na końcu alei...

– Powinno. Ale go nie ma.

Nie było go. Ale nagle zrozumiał: helikoptery opuszczające lotnisko leciały w tamtym kierunku i lądowały za rzędem palm. A także karetki pogotowia pędzące ulicą w ogłuszającym ryku syren jechały w tamtą stronę. Zrozumiał. Powiedział Stefanowi, by jechał za nimi. Stefano pojechał i wkrótce znaleźli się przed rozległym terenem ogrodzonym drutem kolczastym, na który nacierały dziesiątki dziennikarzy i operatorów telewizyjnych odpychanych przez trzech, czterech marines.

– Let us in, wpuście nas, let us in!

– Get back, dammit, get back! Cofnąć się, co cholery, cofnąć się!

Wewnątrz ogrodzenia chaos. Ratownicy, którzy biegali jak szaleni z noszami, jak szaleni kładli na nich rozerwane albo spalone ciała, jak szaleni biegli dalej, by umieścić je w helikopterach i karetkach pogotowia: „Make way, przepuścić, make way!”. Ekipy ratunkowe, które ryły za pomocą koparek, kilofów, łopat. „Quick, szybko, quick!”. Worki plastikowe ułożone w piramidę albo rozrzucone gdzie popadnie. Worki z trupami już zebranymi. Ocaleni, którzy pokryci brudem i czarną sadzą, ze zgaszonym wzrokiem i w podartych mundurach, wzywali mamę i Jezusa. „Mammy... Jesus... mammy...”. I czteropiętrowy solidny budynek pokruszony, rozerwany przez wybuch, który o szóstej dwadzieścia pięć zaskoczył we śnie tysiąc żołnierzy. Zamiast niego gruzy nie wyższe niż ciężarówka. I smród spalonych ciał roznoszony przez wiatr wraz z ostrym zapachem eksogenu, krzykami, przekleństwami, skargami.

– Help me! Get me out, help me! Pomóżcie mi! Wyciągnijcie mnie, pomóżcie mi!

– My legs! I lost my legs! Moje nogi! Straciłem nogi!

– Easy, easy! You’re hurting him, God dammit! Powoli, powoli! Robisz mu krzywdę, do jasnej cholery!

– Ronnie, Ronnie! Where are you, gdzie jesteś, Ronnie?!?

– Junior, Junior! Answer, odpowiedz, Junior!

– Oh God! Look at that, God! O Boże! Popatrz tylko, o Boże! Stefano skurczył się na siedzeniu.

– Ja tam nie idę – powiedział zduszonym głosikiem.

– Nie, nie idź – odpowiedział mu Angelo. Potem wyskoczył z samochodu, założył na ramię M12, umieścił aparat Nikon w kieszeni kurtki i wszedł w chaos. Każdy krok – przypływ gniewu i przerażenia. Tu palec, tam stopa, tu ręka lub ramię albo ucho, wszystko zbierano i wrzucano bezładnie do szarych worków, niczym odpadki w rzeźni. Większość żołnierzy została rozszarpana na dziesiątki kawałków. Innych natomiast zmiażdżyły żelazne uzbrojenia, zawalone mury, wyglądali jak krwawe płaskorzeźby. Jeszcze inni spalili się do tego stopnia, że przy dotknięciu rozsypywali się z suchym trzaskiem. Rannych nie było wielu i patrząc na nich, zaczynało się żałować, że i oni nie zginęli od razu. Kadłuby pozbawione kończyn, twarze zamienione w papkę, monstra, nad którymi nawet pielęgniarze pochylali się z obrzydzeniem. Ci, co byli lżej ranni, umierali często z powodu nieporadności ratowników przysłanych przez władze miejskie. Bez umiejętności technicznych albo zobojętniali na skutek ciągłego widoku masakry, prawie wszyscy byli zainteresowani jedynie jak najszybszym usunięciem zniszczeń. Posługiwali się na przykład koparkami na ślepo i zamiast wyciągać delikatnie ofiary, zagrabiali je wraz z gruzem. Albo podnosząc płytę przygniatającą ciało, zapominali ją podeprzeć. Spadała więc, miażdżąc tych, co mogliby zostać uratowani. Ekipy włoskie działały sprawniej, ponieważ kierowali nimi specjaliści z inżynierii wojskowej i ponieważ zabrały ze sobą leoparda wyposażonego w dźwig: urządzenie to pozwalało na uniesienie i podparcie każdego ciężaru. Pracowały jednak niemal zawsze z marines i rzadko który Włoch mówił po angielsku. Jeszcze rzadziej marines mówili po włosku, tak że wcale nie mogli się między sobą porozumieć i w większości wypadków nieporozumienia powiększały jeszcze rozmiar nieszczęścia.

– Nie, do cholery, nieee! Najpierw trzeba przepiłować belkę!

– What does he want, for Christsake?!? What does he say?

– Beeelkę! Trzeba przepiłować beeelkę! Jak się mówi przepiłować, do cholery, jak się mówi beeelka?!?

– Why does he shout? What does he want? Co on krzyczy? Czego chce?

– Kurwa mać! Jesteście zadowoleni?!? Żył, oddychał, a wyście ją na niego zrzucili!

– See? I told them to cut off the fucking girder, I told them! Now he’s dead! Dead! Widzisz? Mówiłem im, że trzeba przepiłować belkę, mówiłem! A teraz on nie żyje! Nie żyje!

Potem następowały rozpaczliwe komentarze. Gorzkie opowieści, pytania pełne niepokoju.

– Ale kto to zrobił? Można wiedzieć, kto to zrobił?!?

– Jak to kto? Dziecko Boga. Chomejnista. Nie słyszałeś tego marine, który pełnił wartę? Widział jego twarz!

– Nie, nie słyszałem. Co mówił?

– Mówił, że miał na głowie czarną opaskę Dzieci Boga, to znaczy chomejnistów. Że był młody i brodaty, około trzydziestki, i że uśmiechał się uszczęśliwiony.

– Uszczęśliwiony?!?

– Tak jest, uszczęśliwiony!

– Jak się tu dostał?!?

– Całkiem prosto. Przejechał przed nosem strażnika ciężarówką pełną eksogenu, wyłamał szlaban w punkcie kontroli, przedarł się przez ogrodzenie, wjechał na wewnętrzny parking. Tu zamknął obwód i wysadził się w powietrze. Jak Pietro Micca. Nic po nim nie zostało. Nawet włos.

– Przeklęty zbrodniarz!

– Psychopata!

Jak Pietro Micca? Zbrodniarz, psychopata? Ależ Pietro Micca nie był zbrodniarzem ani psychopatą, pomyślał Angelo, zbliżając się do innej grupy Włochów, którzy kopali, posługując się kilofami. Był bohaterem. Uczyli cię w szkole podstawowej, że był bohaterem. Wbijali ci to do głowy razem z Pater noster i Ave Maria, z hymnem narodowym Mamelego. „Pietro Micca, żołnierz w armii piemonckiej, urodzony w Vercelli w 1677 roku odbywający służbę w brygadzie górniczej podczas oblężenia Turynu przez Francuzów. 29 sierpnia 1706 roku postanowił zagrodzić drogę francuskim grenadierom, którzy dostali się do tunelu prowadzącego do cytadeli, podpalił lont, wysadzając się w powietrze wraz z nieprzyjacielem. Jego bohaterski czyn jest symbolem odwagi żołnierzy broniących ojczyzny przed wrogiem itd., itd.”. Tak, tego uczyli cię w szkole. Ani słowa litości czy szacunku dla francuskich grenadierów, którzy za sprawą Pietra Mikki zostali rozerwani, zmiażdżeni, zwęgleni, stali się kadłubami bez kończyn, monstrami o twarzach zamienionych w papkę. A jeśli pewnego dnia muzułmańskie dzieci w Bejrucie nauczą się na pamięć tej samej piosenki o Dzieciach Boga, które zmasakrowały trzystu marines, o chomejniście, po którym nie pozostał nawet włos? Takie samo poświęcenie, takie same okoliczności. Nie, okoliczności nie były takie same. Ponieważ trzystu marines nie oblegało miasta: próbowali jedynie przywrócić w nim choć trochę spokoju. Nie przedzierali się przez tunel: spali w swych pokojach. Przybyli do Bejrutu, a raczej zostali tam wezwani, by uspokoić rozszarpujące się nawzajem psy i... I co z tego? Dziecku Boga powiedziano, że Amerykanie to wrogowie, a więc dla niego byli to wrogowie, tak jak francuscy grenadierzy dla Pietra Mikki...

– Noszowi! Szybko, noszowi!

– Jazda! Bierz go! Jest cały!

Znaleźli jednego całego. Wyjął nikona, nastawił ostrość, lecz odniósł wrażenie, że wszyscy przyglądają mu się z wyrzutem albo może z pogardą, więc szybko zrezygnował i podszedł do Włochów z leoparda:

– Czy mogę w czymś pomóc?

– Oczywiście – odpowiedzieli, wskazując pagórek z gruzów. – Spróbuj tam, jeszcześmy tam nie dotarli.

Przytaknął. Nie zważając na M12 krępujący mu ruchy, na smród spalonego ciała przyprawiający go o mdłości, zaczął usuwać kamienie i wkrótce zobaczył pięć palców wystających z gruzów. Dotknął ich pełen nadziei, wydawały mu się jeszcze ciepłe, zaczął kopać szybciej, coraz szybciej i pięć palców stało się wkrótce dłonią, potem nadgarstkiem z zegarkiem. Potem do nadgarstka dołączyło się przedramię, łokieć, pacha wyłaniająca się z otworu na tyle dużego, że mogłoby tędy przedostać się ciało, podniecony pociągnął i omal się nie przewrócił. W ręku został mu kikut. Nie był to żywy jeszcze człowiek, to był kikut. Odszedł rozczarowany i usiadł na kupie kamieni, by przeżywać swoje zagubienie. Nagle poczuł całkowite zagubienie, zdwojoną potrzebę nadania sensu rzeczom pozbawionym sensu, zrozumienia tego, czego nie rozumiał, nie wiedział, co robić. Uśmiechał-się-uszczęśliwiony, mówili. Jest więc możliwe, aby ktoś uśmiechał się uszczęśliwiony, w chwili gdy zamierza zabić siebie i trzystu ludzi? Być może tak. Pewnego razu symulował, w Livorno, atak na most: zadanie polegające nie tylko na umieszczeniu ładunku, lecz i na spowodowaniu jego wybuchu, podczas gdy wyimaginowane nieprzyjacielskie wojska most ten przekraczały. No cóż, dokonał hipotetycznej masakry z gorliwością i entuzjazmem, wyliczając dokładnie moment, w którym most miał się zawalić wraz z nieprzyjacielskim wojskiem. I gdy Cukier gratulował mu brawo-doskonale-brawo, uśmiechał się uszczęśliwiony. Precz zatem z hipokryzją: jeśli na moście byłyby naprawdę nieprzyjacielskie wojska, umieściłby ten sam ładunek z taką samą gorliwością. Potem uśmiechnąłby się tak samo: nie odmówiłby w imię zasad etycznych. To samo odnosi się do zmasakrowanych marines: oni również uczyli się wysadzać mosty z nieprzyjacielskim wojskiem. „Kill, kill, kill! Zabij, zabij, zabij!”, ćwiczyli w rytmie tych okrzyków. Nie mówiąc już o tym, że żołnierz ma niemałą szansę uratowania się. Kamikadze zaś nie: zdycha zawsze wraz ze swymi ofiarami i... Dość. Wrócić do Dowództwa, dość. Zobaczył to, co chciał zobaczyć, nie chciał już nic więcej widzieć. Podniósł się, by wrócić do Stefana, lecz zaraz zatrzymał się poruszony widokiem marynarza, który klęczał i szlochając, przyciskał do piersi hełm.

– John! John! John!

Przyciskał go z uporem dziecka, które nie chce oddać cennego dla siebie przedmiotu. A przecież nie miał w sobie nic z dziecka: był to młodzieniec około dwudziestu siedmiu, dwudziestu ośmiu lat, o męskim i dojrzałym wyrazie twarzy. „Co za idiota!”, mruknął, idąc w jego kierunku, aby go zwymyślać: przestań-jak-ci-nie-wstyd-tak-histeryzować? Ale jak tylko znalazł się obok niego, zaniemówił i przez chwilę nie mógł odzyskać głosu. Albowiem to, co marynarz przyciskał do piersi, to nie był zwykły hełm. To była obcięta głowa w hełmie.

* * *

– Zostaw ją, marynarzu!

Ale marynarz szlochał dalej i przyciskał do piersi obciętą głowę w hełmie.

– John! Och, John! John!

– Odłóż ją, marynarzu!

– John! Och, John! John!

– Powiedziałem, odłóż ją!

– Ale to jest John! – I znów zaczął szlochać. – Och, John! John!

– Wszystko jedno, kto to jest. Odłóż ją i wróć do swojej ekipy.

– Do jakiej ekipy? Och, John! John!

– Przybyłeś tu z ekipą ratunkową, czy nie tak?

– Nie... Przyszedłem tu po Johna... Och, John! John!

– Jak się tu dostałeś?

– Nie wiem... Nie pamiętam... Och, John! John!

– Jak się nazywasz?

– Fabio... Och, John! John!

– Daj mi ją, Fabio, włożę ją do worka. Trzeba włożyć ją do worka...

– Nie! Do worka nie! Och, John! John!

Nie było sposobu, żeby go uspokoić. A tym bardziej przekonać, by odłożył głowę. Nagle jednak szloch ustał i marynarz, wciąż ściskając głowę, trzymając ją kurczowo, aby przypadkiem Angelo mu jej nie wyrwał, zaczął mówić. Była to długa i bezładna opowieść przerywana przez cicho-sierżancie-cicho za każdym razem, gdy Angelo próbował przerwać ten nieprzewidziany potok słów: historia krótkiej, lecz gorącej przyjaźni. Poznali się na poligonie podczas wspólnych ćwiczeń i od razu się zaprzyjaźnili, on i John, ponieważ John mówił po włosku. Jego rodzina pochodziła z Umbrii i nawet w Cleveland w Ohio rodzice nie posługiwali się nigdy angielskim. Cicho-sierżancie-cicho. Byli do siebie pod wieloma względami podobni, on i John. Na przykład, choć John był także zawodowym żołnierzem, a zatem kimś, kto sam jest sobie winny, nie znosił wojny. Przy każdej okazji wykrzykiwał: „Fuck the war, fuck the war”. Co znaczy pieprz-tę-wojnę, pieprz-tę-wojnę. Wstąpił do marines nie po to, by walczyć. Wstąpił do marines, by podróżować po świecie. Zaciągnij-się-a-zobaczysz-świat, obiecywały plakaty. I czyż mógł przypuszczać, że zostanie w ten sposób nabrany i że opuści miejsce zwane Parris Island, gdzie cię wykańczają ćwiczeniami i złym traktowaniem, tylko po to, by przyjechać do Bejrutu? Właśnie jak on, który wstąpił do marynarki, by zobaczyć Japonię, a opuścił Brindisi, by znaleźć się wśród tej hołoty. Cicho-sierżancie-cicho. Spotykali się często, on i John. Szli na piwo, robili plany, snuli marzenia. Wczoraj na przykład powiedział mu: Fabio, jak tylko skończy się ten burdel, występuję z marines, a ty z marynarki. Przyjedziesz do mnie, to znaczy do Cleveland w Ohio, i razem otworzymy włoską restauracyjkę. Będziemy bogaci i po świecie podróżować będziemy za własne pieniądze, fuck the war. Fuck the war. Nie przypadkiem obudził się dziś rano, myśląc o włoskiej restauracyjce i o Johnie, o jego małych niebieskich oczkach, ostrym nosie, wąskich wargach, o jego śmiesznych ceglastorudych włosach. Ceglastorudych niczym gotowana langusta. Myślał właśnie o Johnie, gdy nastąpił wybuch, niebo pociemniało, w ciemności pojawił się grzyb z Hiroszimy i ktoś zawołał: cholera-wylecieli-w-powietrze-Amerykanie. Cicho-sierżancie-cicho. Potem nastąpił drugi wybuch, niebo ponownie pociemniało, w ciemności pojawił się znów grzyb z Hiroszimy i ktoś zawołał: cholera-Francuzi-też-wylecieli-w-powietrze. Poprosił, by włączyli go do ekipy ratunkowej udającej się do Amerykanów, więc gdy przybył na miejsce, zaczął wołać John-gdzie-jesteś-John i od razu potknął się o obciętą głowę w hełmie. Głowę tak czarną, że każdy wziąłby ją za głowę marine Murzyna. Ale gdy się jej przyjrzał, zrozumiał, że nie jest to czerń skóry: była to matowa i okopcona czerń spalonego ciała. Zauważył także, że oczy nie były oczami Murzyna. Ani nos, ani usta. Murzyni mają czarne oczy, szeroki nos, mięsiste wargi, a oczy obciętej głowy w hełmie były niebieskie. Natomiast nos był ostry, a wargi wąskie. Cicho-sierżancie-cicho. O mało nie zemdlał, gdy zauważył, że oczy są niebieskie, nos ostry, a wargi wąskie. I w nadziei, że może chociaż włosy okażą się czarne, jak włosy Murzyna, zdjął hełm. Ale włosy były ceglastorude. Ceglastorude niczym ugotowana langusta. Włosy Johna. Nos Johna. Oczy Johna. Głowa Johna... Tu przerwał i podał ją Angelowi.

– Niech pan ją weźmie, sierżancie.

Przyciskał ją cały czas do piersi w trakcie bezładnego opowiadania, tak że Angelo mógł ją widzieć tylko z profilu. Teraz mógł zobaczyć ją en face i widok okazał się przerażający. Wytrzeszczone oczy, usta rozwarte w wyrazie osłupienia, wydawało się, że w dalszym ciągu patrzy, a patrząc, w dalszym ciągu myśli, myśląc zaś, nie może uwierzyć, że utracił ciało. Wziął ją jednak i nie patrząc, wrzucił do szarego worka. Potem uprzedził kierownika ekipy z Sierra Mike, że trzeba zabrać do szpitala polowego pewnego marynarza w stanie szoku, i wrócił do Stefana.

– Ruszaj, Stefano! Wracamy do Dowództwa.

– A Francuzi? – zapytał Stefano zdziwiony.

– Żadnych Francuzów – odpowiedział. Ale gdy to mówił, radio zabrzęczało i dał się słyszeć rozwścieczony głos Charliego.

– Ty draniu, gdzie jesteś?!?

– Właśnie wracam ze Stefanem, szefie.

– Wiem, że zabrałeś go ze sobą, wiem! Potem się policzymy!

– Zaraz wracam, szefie.

– Wykluczone! Teraz pojedziesz do Francuzów, zrozumiano? Rozkaz generała! Chce mieć zdjęcia ekip ratunkowych przy pracy. Powiedziałem mu, że popędziłeś już do Amerykanów, że to ja cię wysłałem, a więc teraz chce, żebyś pojechał również do Francuzów. Jazda!

– Tak, szefie – wyszeptał, mając nadzieję, że nie spotka tam drugiego Fabia, nie znajdzie drugiej obciętej głowy w hełmie. Potem pojechał do Francuzów, gdzie spotkał Ferruccia. I znalazł coś jeszcze gorszego.

– 4 –

Ferruccio odłożył łopatę, uchylił maskę z gazy, aby obetrzeć pot spływający mu po policzkach, i jego twarz nienawykłego do cierpień nastolatka wykrzywił grymas złości. Jasna cholera! Ile bujd musiano mu naopowiadać, by przeniósł się z Mediolanu do Bejrutu! Że będzie to szlachetne przedsięwzięcie, doświadczenie, z którego można być dumnym, że mieszkańcy przyjmą go z otwartymi ramionami, że ci biedacy potrzebują pomocy, aby znów zapanował tu pokój... Kłamcy! Dranie! Łajdaki! W imię czego chłopak, który zaledwie ukończył szkołę, ma nadstawiać karku za kraj nękający od lat resztę świata podkładaniem bomb w samolotach, strzelaniną na lotniskach, porwaniami, szantażami, przemocą w cudzym domu? I pomyśleć, że na początku w to uwierzył, że przygotowywał się niemal ochoczo do tego bohaterskiego przedsięwzięcia! Niekończące się marsze w upale, ćwiczenia na poligonie, trenowanie walki wręcz, symulowane wybuchy w celu nauczenia się, jak obliczać odległość od miejsca eksplozji: wykańczająca harówka. Pokłócił się nawet z Danielą, która krzyczała jeśli-tam-pojedziesz-porzucę-cię. A jednak na pokładzie C-130 zrozumiał wszystko. To lodowate, hałaśliwe pudło, w którym siedziało się rzędami, jak ptaki na drutach elektrycznych, na ławkach ustawionych wzdłuż, i to tak ciasno, że gdy wstawałeś, żeby pójść do toalety, nie było gdzie postawić nogi... Ta toaleta to nie była toaleta, lecz śmierdząca blaszanka, w której malutkie pisuary wypełniały się od razu uryną pryskającą na ciebie przy każdym wstrząsie samolotu. Ci oficerowie pochmurni, milczący, którzy, aby ukryć strach, udawali cały czas, że czytają gazetę odwróconą do góry nogami... Ci żołnierze bladzi, niespokojni, którzy wcale nie ukrywali strachu i aby go pokonać, wymieniali makabryczne dowcipy... „Zostawiłeś testament?”. „A ty kupiłeś miejsce na cmentarzu?”. Nie wspominając już pietra skręcającego mu kiszki, gdy C-130 wylądował z głuchym, zapowiadającym nieszczęście łoskotem: Bum! Bum! O mało nie zemdlał, słysząc to bum-bum, uczepił się swojego FAL-a i pomyślał: mój Boże, dlaczego nie powiedziałem, że mam pękniętą rzepkę w lewym kolanie? Uznaliby cię za niezdolnego do służby wojskowej, gdy masz pękniętą rzepkę w lewym albo prawym kolanie, odesłali z powrotem do Mediolanu: dlaczego nic nie powiedziałem? Dlatego że chciałem poznać wojnę oglądaną w kinie i w telewizji, to znaczy dlatego, że jestem głupcem, idiotą, oto i cały powód. Rację miała mama, gdy słysząc, jak paplę wojna-to-ciekawa-rzecz, chciałbym-pojechać-do-Bejrutu, krzyczała: „Jesteś głupcem, idiotą!”. Ale ostateczny dowód na swą głupotę uzyskał w momencie przybycia do bazy Orzeł. Mój Boże! Nie odłożył jeszcze plecaka, gdy dwie Rpg, wiesz, rakiety przeciwczołgowe dziurawiące stal, jak gdyby to było masło, spadły na obóz. Potem do Rpg dołączyły się wystrzały z moździerza, pułkownik wydał rozkaz zejścia do schronu, gdzie niejaki Cebula z Caserty rozpaczał, że nie jest pedałem. „Och, gdybym był pedałem! Gdybym był ciotą! Wojsko nie życzy sobie pedałów, wojsko nie życzy sobie ciot, gdybym był pedałem, nie wzięliby mnie!”. W pewnej chwili zawołał: „Cebula, masz jeszcze czas nim zostać!”. Potem wyszedł ze schronu i o mało nie trafił go jakiś odłamek. O mało co! Wstrętne, wstrętne miasto. Ofiarowało mu tylko lęk to wstrętne miasto, same przykrości, w tym i przykrość z powodu utraty Danieli, która naprawdę go porzuciła. Ale dzisiejsza masakra przeszła wszystko.

Nasunął z powrotem maskę z gazy, chwycił znów za łopatę i znów zaczął kopać. Psiamać, co za masakra! Kto mógł przypuszczać, że śmierć to taka masakra? We Włoszech śmierć to była babcia gasnąca ze starości, którą układa się na łóżku, gdzie zdaje się spać wśród kwiatów, świec i krewnych odmawiających Requiem aeternam. To był motocyklista roztrzaskujący się o autokar na autostradzie Florencja-Bolonia i przykryty przez policję drogową płachtą, tak że przejeżdżając, widzisz tylko niewyraźnie rysujące się ciało i rozbity motocykl. To był sycylijski emigrant w Mediolanie, który sprowokował innego Sycylijczyka i dostał nożem w brzuch, policja nie pozwala ci się zbliżyć i tylko z daleka widzisz prześcieradło poplamione krwią, nad którym pochyla się kobieta i krzyczy: „Turiddu, Turiddu!”. To był dreszcz, który się szybko zapomina, jakiś pogrzeb, grób, o którym myślisz rzadko i nie bez melancholii. Natomiast tutaj! Dopiero co podnieśli płytę, pod którą był żywy jeszcze spadochroniarz. Tak żywy, że mimo zmiażdżonych ramion usiłował uśmiechać się i powtarzał: „Merci, merci!”. Ale płyta wyślizgnęła się i ze spadochroniarza została miazga z kości i mięsa. A jak ta śmierć cuchnęła! Cuchnęła jak szczur, który zeszłego lata wpadł do gąsiora z oliwą. Mama go nie zauważyła i wciąż narzekała: „Ale śmierdzi, skąd się ten smród bierze?”. Gdyby wiedział, nie prosiłby o włączenie go do ekipy ratunkowej! Nie, poprosiłby o to tak czy owak... Bo gdyby dziś uratował choć jedną osobę, tylko jedną, nie czułby się takim głupcem, takim idiotą i mógłby napisać do Danieli: „Droga Danielo, porzuciłaś mnie z powodu Bejrutu. Ale gdybym nie pojechał do Bejrutu, nikogo bym nie uratował. Czy ty kiedykolwiek kogoś uratowałaś? Serdecznie pozdrawiam, Ferruccio”. Trzymaj się, Ferruccio! Nie rezygnuj, Ferruccio. Nie załamuj się z powodu miazgi z kości i mięsa albo smrodu szczura, który wpadł do gąsiora z oliwą. Nadaj sens lękowi i przykrościom, jakie musiałeś znieść w tym wstrętnym mieście. Znajdziesz kogoś, kto oddycha pod tymi kamieniami. Kogoś, kto bez ciebie by umarł. Wystarczy, że się uprzesz, że...

Przerwał, wytężając wzrok. Spod usuwanych przez niego kamieni zaczął wyłaniać się klozet, a z klozetu wystawał kawałek niebieskiego materiału w różowe kwiatki. Kawałek niebieskiego materiału w różowe kwiatki?!? Tak, chodziło właśnie o kawałek niebieskiego materiału w różowe kwiatki. A w tym kawałku niebieskiego materiału w różowe kwiatki była... była... była... Ferruccio upuścił łopatę i to mniej więcej w tej właśnie chwili Angelo dotarł do francuskiego Dowództwa.

* * *

Wydawało mu się, że nic nie jest już w stanie nim wstrząsnąć. Nie przypadkiem podczas jazdy martwił się tylko na myśl o wyrzutach Charliego, gdy się dowie, że u Amerykanów nie zrobił ani jednego zdjęcia. Czuł się gotów zebrać tysiąc obciętych głów w hełmie, pocieszyć tysiąc szlochających marynarzy i nie znoszącym sprzeciwu głosem powiedział do Stefana, żeby czekał na niego w łaziku. Zdecydowanym krokiem przeszedł przez zbity mur dziennikarzy i zanurzył się w chaos koparek, karetek, buldożerów. Chłodnym okiem patrzył na to, co zostało z dziewięciopiętrowego budynku zajmowanego przez Francuzów: czarna otchłań, na której brzegu zawisła krzywa piramida. To tutaj kamikadze wjechał ciężarówką do podziemnego garażu, eksplozja podcięła z jednej strony fundamenty i zamiast rozsypać się, budynek obsunął się na jeden bok, przy czym szkielet nie został naruszony. Dziewięć pięter ułożyło się jedne na drugich ukośnie, niczym zapadające się krzywo ciasto z różnych warstw, tworząc coś w rodzaju schodów. Zamiast różnych warstw, ruiny poszczególnych pięter i ofiary zaskoczone we śnie. Na schodach ekipy ratunkowe zmuszone do zrezygnowania z koparek, ich ciężar bowiem zakłóciłby chwiejną równowagę piramidy, pracowały za pomocą łopat i kilofów. W pobliżu czarnej otchłani wydobyte trupy: około setki. Wszędzie ranni, wyciągani wciąż spod gruzów. Jedni krzyczeli w nieludzki sposób. Inni skarżyli się cicho albo jęczeli.

– Maman, mamo, maman!

– Ne me touchez pas, je veux mourir! Nie dotykajcie mnie! Chcę umrzeć!

– Mes jambes, moje nogi! Où sont mes jambes, gdzie są moje nogi?!?

– Aidez-moi, je vous en supplie! Pomóżcie mi, błagam!

Tak, pomyślał, to była kopia tego, co już widział. Potem chwycił nikona, skadrował kilku Włochów, którzy ciągnęli wyrwany legar. Przymierzył się do zrobienia pierwszego zdjęcia, ale go nie zrobił, bo przeszkodził mu pewien bersalier, który, odrzuciwszy łopatę, wpatrywał się jak skamieniały w jakiś przedmiot na ziemi. Był to bardzo młody bersalier, można się było tego domyślić mimo maski zasłaniającej mu pół twarzy, a z jego nieruchomej sylwetki biło takie przerażenie, że czułeś potrzebę podejścia i zobaczenia, w co takiego się wpatrywał. Zbliżył się do niego i przyjrzał mu się. Bersalier wpatrywał się w klozet, z którego wystawał kawałek niebieskiego materiału w różowe kwiatki. Nie... Nie wpatrywał się w klozet, z którego wystawał kawałek materiału. Wpatrywał się w coś, co wystawało z kawałka niebieskiego materiału w różowe kwiatki. Zamiast bersalierowi, przyjrzał się więc temu czemuś. I wydał ochrypły jęk.

– Nieee...!

To była dziewczynka wbita głową w dół, trzy czwarte ciała tkwiło w klozecie. Wraz z kawałkiem niebieskiego materiału w różowe kwiatki widać było tylko dolną część brzucha i nóżkę. Reszta ginęła w klozecie wchłonięta przez odprowadzającą rurę, wbita była jak korek od butelki w szyjkę i nie można było pojąć, na skutek jakiego przypadku czy zbiegu okoliczności wpadła tam jak korek od butelki do szyjki, szczególnie że rura była bardzo wąska, a ciało dziewczynki niezbyt drobne. A jednak spowodował to właśnie ruch powietrza i... Odwrócił wzrok. Wiedział zresztą, kim była dziewczynka... Gdy przychodził do Francuzów, spotykał ją zawsze na korytarzu na parterze, bawiła się tam cały czas łuskami nabojów i nosiła zawsze ten sam fartuszek z niebieskiego materiału w różowe kwiatki. Zawsze wybiegała mu na spotkanie, wyciągała rączkę, mówiła: „Bonjour, monsieur. Avez-vous un bonbon pour moi, ma pan dla mnie cukierka?”.

– Sierżancie – wybełkotał Ferruccio – co tu robiła ta dziewczynka?

– To Fauzijja, córka dozorczyni – odpowiedział Angelo.

– O Boże!

– Miała trzy lata.

– O Boże!

– Lubiła cukierki.

– O Boże!

– Wyciągnijmy ją...

Natrudzili się bardzo, żeby ją wyciągnąć. Co najmniej przez godzinę, bez niczyjej pomocy: ratownicy zajmowali się tylko tymi, których można było jeszcze uratować, nie tracili czasu na zmarłych. Natrudzili się tak bardzo, ponieważ wbita była naprawdę jak korek od butelki w szyjkę i ponieważ mieli tylko tę nóżkę, aby wyciągnąć korek. Chwytali ją na zmianę, delikatnie, jak gdyby bali się zrobić jej krzywdę i powiększyć miarę nieszczęścia, potem ciągnęli energicznie. Lecz za każdym pociągnięciem rura zdawała się wsysać ją głębiej, jeśli zyskiwałeś centymetr, zaraz go traciłeś, by zyskać go ponownie, potrzebna była cała wieczność i zaledwie go zyskałeś, traciłeś go znowu. „Nie wychodzi, nie dam rady”, dyszeli na przemian. A jednak w końcu dali radę. W końcu ją wyciągnęli. Całą. Twardy, czerwony walec, koszmarną kiełbaskę, z której zwisał pęk zakrwawionych kędziorów. Wyszła z czymś w rodzaju cmoknięcia charakterystycznego dla korka wyciąganego korkociągiem. Pluf! Ferruccio włożył ją do plastikowego worka, zdjął maskę i zaczął wymiotować, krzycząc.

– Kuuurwa mać!

Wymiotował i krzyczał przez kilka chwil, jak gdyby wraz z obrzydzeniem do koszmarnej kiełbaski chciał wypluć całe swe rozczarowanie: ból spowodowany odkryciem, że przyjazd do Bejrutu nie przydał się nawet do uratowania choćby jednego życia. Potem chwycił za łopatę, zaczął ponownie kopać i:

– Jestem naprawdę wściekły, sierżancie, wściekły... Miałem dziewiętnaście lat, sierżancie, cholera, dziewiętnaście, a teraz już ich nie mam. Straciłem je. Straciłem, tak, straciłem, bo dziś w nic już nie wierzę. Ani w Chrystusa, ani w Matkę Boską, ani w Boga Ojca, ani w świętych, ani w ludzi. W nic. Nie ma wcale Chrystusa, nie ma wcale Matki Boskiej, nie ma wcale Boga Ojca, nie ma wcale świętych. Ludzie są, ale lepiej, żeby ich wcale nie było. Jacy źli są ludzie! Źli, źli! Prawdziwe zwierzęta. Nie, nie zwierzęta. Ponieważ zwierzęta zabijają się, zjadają, ale nie przyjeżdżają ciężarówkami pełnymi eksogenu, by wrzucać małe dziewczynki do klozetu... Ale kto to był ten człowiek w ciężarówce, sierżancie? Kto to był? Powiem ci, kto to był: to był człowiek. Tak, człowiek z parą rąk i nóg, sercem i mózgiem. Dlatego nie jestem zadowolony, że urodziłem się wśród ludzi. Lepiej urodzić się wśród hien i karaluchów. Albo wcale się nie urodzić. Rok temu napisałem wypracowanie, w którym twierdziłem, że ludzie przewyższają zwierzęta, ponieważ potrafią budować drogi i mosty, domy i kopuły, okręty, statki i samoloty. A poza tym potrafią pokryć malowidłami Kaplicę Sykstyńską, napisać Hamleta i skomponować Nabucco, przeszczepić serce i polecieć na Księżyc. Wszystko to, czego zwierzęta nie potrafią. Ale napisałem bzdury. Bo po co tyle zdolności, jeśli potem wrzuca się dziewczynki do klozetu?!? Nie, nie wierzę w ludzi. A skoro jestem jednym z nich, od dziś nie wierzę także w siebie. Sierżancie, nie powinienem był przyjeżdżać do Bejrutu. Gdybym tu nie przyjechał, wierzyłbym jeszcze w siebie. I miałbym jeszcze te swoje dziewiętnaście lat. Idiota! Głupiec! Chciałem zobaczyć wojnę... Oto dlaczego nie powiedziałem, że mam pękniętą rzepkę w lewym kolanie. No i zobaczyłem tę wojnę. Nie podoba mi się. Nie podoba mi się wojsko, nie podobają mi się mundury. Dlaczego wybrałeś ten zawód, sierżancie? Bo ja wcale go nie wybrałem. Jestem poborowym: jeśli tu trafiłem, to przez pomyłkę. Z ciekawości. Ale ty, sierżancie? Wojna to dla ciebie zawód. Ty też potrafisz robić takie same świństwa, jak ten człowiek z ciężarówki. Nauczyłeś się posługiwać bombami, jak piekarz uczy się piec chleb. Dlaczego? Nie mogę zrozumieć kogoś, kto chce się czegoś takiego nauczyć. Nauczyłem się posługiwać karabinem i wstydzę się tego. Wstydzę się i myślę: a gdyby i mnie się to spodobało? Nie, to niemożliwe. Za bardzo nienawidzę rzezi. A jeśli ktoś mi powie, że wojna zawsze była i będzie, to rozwalę mu łeb. Spiorę go. Z zemsty za moje stracone dziewiętnaście lat, sierżancie. Powiedz, że mam rację.

– Masz rację – powiedział.

– Przysięgnij, że nigdy nikogo nie zabijesz, sierżancie.

– Przysięgam, że nigdy nikogo nie zabiję – powiedział. Potem klepnął go po ramieniu i odszedł, nie robiąc ani jednego zdjęcia.

– Stefano, wracamy.

I wrócił do Dowództwa, gdzie czekała na niego Ninette.

* * *

Czekała na niego, chodząc tam i z powrotem przed budką strażniczą karabinierów: zachwycająca twarz wykrzywiona niepokojem, piękne ciało napięte z niecierpliwości. I zaledwie łazik zwolnił przed wjazdem, wybiegła mu naprzeciw, wołając radośnie.

– Darling, kochanie, darling! You are alive, thank God! Spojrzał na nią, jak patrzy się na kogoś, kogo się nie zna i nie pragnie się poznać. Zwrócił się do Stefana.

– Co ona mówi, czego chce?

– Mówi, że dzięki Bogu żyjesz – przetłumaczył Stefano.

– But where have you been, darling? You look so pale, so tired, and there is blood on your shirt!

Spojrzał na nią w taki sam sposób jak przedtem i znowu zwrócił się do Stefana.

– A teraz co mówi? Czego chce?

– Mówi, że jesteś bardzo blady i wyglądasz na zmęczonego i że twoja koszula jest poplamiona krwią. Pyta się, gdzie byłeś – przetłumaczył Stefano.

– You should have a rest and forget, poor darling. Go to sleep, I’ll pick you up at seven. We will spend the night to make love and forget.

– Mówi, że powinieneś odpocząć i zapomnieć – tłumaczył dalej Stefano wyraźnie zakłopotany. – Mówi, że powinieneś się przespać i że przyjdzie po ciebie o siódmej. Żebyście mogli kochać się przez całą noc i zapomnieć o wszystkim.

Zapomnieć?!? Naprawdę powiedziała „zapomnieć”, ta idiotka?

– Life goes on, darling, and we must forget – powiedziała głośniej, rozradowana.

– Mówi, że życie toczy się dalej i że trzeba zapomnieć. Chcesz, żebym jej coś powiedział?

– Nie. Ruszaj, szybko!

Odetchnąwszy z ulgą, Stefano ruszył. Łazik zerwał się do przodu i wjechał na serpentynę prowadzącą na podwórze Dowództwa. Było już prawie południe. W dzielnicach zachodniego Bejrutu świętowano podwójną masakrę, a na posterunku Dwadzieścia Osiem w Szatili Fabio szykował się, by zdradzić pamięć Johna.

– 5 –

Nie pozostał długo w szpitalu polowym. Namioty pełne były rannych i umierających, na salach chirurgicznych operowano w gorączkowym pośpiechu, brakowało osocza, morfiny i któż mógłby tracić czas na jakiegoś marynarza chorego z bólu? Po zbadaniu go, dla stwierdzenia, czy nie doznał fizycznych obrażeń, lekarz w stopniu oficera odesłał go z kilkoma pastylkami aspiryny i radą podobną do tej, jakiej udzieliła Angelowi Ninette: „Podstempluj wizytę i nie myśl już o tym”. Następnie wysłał go z powrotem do bazy i rzeczywiście, po podstemplowaniu wizyty Fabio próbował już o tym nie myśleć. Jestem do niczego, powtarzał sobie, wpadam w histerię, zapominam o tym, że jestem na wojnie. Gdyby każdy żołnierz, któremu ginie na wojnie przyjaciel, tracił rozum, wojsko zamieniłoby się w szpital dla wariatów. Ale niczym kawałek drewna, który, wrzucony do wody, wypływa od razu na powierzchnię, obraz obciętej głowy w hełmie wyłonił się natychmiast, by pogrążyć go ponownie w udręce, i znów zaczął wspominać całego Johna. Johna, który krzyczał fuck-the-war, Johna, który chciał wystąpić z marines i otworzyć razem z nim włoską restauracyjkę w Cleveland w Ohio, Johna, który uświadomił mu, jakie to bogactwo mieć przyjaciela w Bejrucie, przyjaciela, który się śmieje i rozmawia... Nim spotkał Johna, jedynym przyjacielem, jakiego miał w Bejrucie, był Rambo, który nigdy się nie śmiał, nie rozmawiał, nie pił nawet piwa... I Fabio znów zaczął płakać John-John-John, potem poprosił, by mógł znowu pełnić służbę. I oto teraz znajdował się wraz z Rambem w Obozie Trzy w Szatili: punkcie pomocniczym dla posterunku Dwadzieścia Osiem. Stał nieruchomo za murkiem z worków z piaskiem, patrzył na okrutny widok dzielnicy świętującej podwójną masakrę. Tak, świętującej. Machając czarnymi płachtami i zielonymi flagami, czarnymi płachtami Palestyńczyków i zielonymi flagami szyitów, wychodzili z domów i baraków, wybiegali sobie naprzeciw, rzucali się sobie na szyję, winszowali sobie nawzajem albo pojawiali się w oknach, na tarasach, wychylali się z dachów, wykrzykiwali stamtąd swą radość, chwałę Pana... I wielu z nich otaczało posterunki Włochów, wznosząc palec wskazujący i środkowy rozstawione w znak zwycięstwa, rzucając im ponure ostrzeżenia.

– Al-amrikin matu, ja Allah! Amerykanie zabici, zwycięstwo! Al-italijan bukra, ja Allah! Włosi jutro, zwycięstwo!

– Al-faransin matu, ja Allah! Francuzi zabici, zwycięstwo! Al-italijan bukra, ja Allah! Włosi jutro, zwycięstwo!

– Kaputt! Włosi jutro kaputt!

Mężczyźni i kobiety. Młodzi i starzy. Całe setki. I chmary dzieciaków, które, podjudzane przez dorosłych, uczestniczyły w tej wrzawie, skandując obelgi.

– Al-italijan akrut! Złodzieje, akrut!

– Haqkirin! Bękarty, haqkirin!

– Manjukin! Pedały, manjukin!

A pośród dzieciarni stary mułła, który trzymał w prawej ręce maszynkę do kawy, w lewej filiżankę i dla uczczenia masakry częstował wszystkich.

– Iszrabu! Wa-Allahu ma’akum, iszrabu! Pijcie! Niech Bóg będzie z wami, pijcie!

On nie krzyczał. Nie wypowiadał ani ponurych ostrzeżeń, ani obelg. Częstował kawą i tyle. Na pierwszy rzut oka była to najmniej groźna istota na świecie. Chude przygarbione plecy przykryte tuniką z brązowej wełny, łagodna przezroczysta twarz okolona siwą bródką, szary turban na głowie, życzliwy ton, jakim powtarzał: „Pijcie. Niech Bóg będzie z wami, pijcie!”. Ale ta jego zachęta była groźniejsza niż okrzyki zwycięstwo, niż skandowanie jutro-Włosi-kaputt, i Fabio czuł, jak wraz ze zdziwieniem ogarnia go gniew sprawiający, że znów powracała chęć płaczu. „Wstrętna hiena”, pomyślał. „Pije za zmarłych. Pije za głowę Johna. A my mu na to pozwalamy. Nikt z nas nie ruszy nawet palcem, by go przegonić. Nikt. Nawet Rambo: popatrz tylko na niego. Nazywają go Rambo, bo przypomina Ramba z filmu, te same muskuły, ta sama energia, a jednak znosi to z cierpliwością godną świętego Franciszka. To tchórzostwo, niesprawiedliwość. Zdrada pamięci Johna. Muszę coś zrobić”. I naraz wychylił się zza murka z worków wypełnionych piaskiem i wycelował do niego z karabinu.

– Ty zasrany mułło! Zabieraj się stąd, ty zasrany mułło! Go away!

Jak gdyby nie zrozumiał obelgi albo wręcz jak gdyby usłyszał komplement, mułła zbliżył się do niego. Uśmiechnął się, ukazując żółte zęby, napełnił filiżankę, podał mu ją.

– Iszrab – powiedział. – Drink. Pij!

– Go away or I shoot you, odejdź albo cię zastrzelę! Spokojnie, z miną kogoś, kto usłyszał komplement, mułła odstawił filiżankę na murek. Błysnął oczami przepełnionymi nienawiścią i powiedział chłodno:

– Iszrab! Kultu iszrab! Wypij, powiedziałem. Drink!

– Odejdź albo cię zastrzelę. Odejdź!

– Iszrab! Al-amrikin matu, Amerykanie martwi. Al-faransijjin matu, Francuzi martwi. Iszrab, pij! Drink, pij!

– Zastrzelę cię! I shoot you, zastrzelę cię!

– An-nahar da jaum azim! Great day today, dziś wielki dzień. Iszrab, pij! Drink, pij!

– Nie zwracaj na niego uwagi – mruknął Rambo. Ale w tym samym momencie mułła wyciągnął w jego stronę lewą rękę. Chwycił go za nadgarstek. Spojrzał mu w oczy.

– Iszrab anta kaman. Ty też wypij.

W rzeczywistości Rambo nie zasługiwał na przydomek Rambo. Nigdy nie uczynił żadnego agresywnego ani nieprzemyślanego gestu, nigdy nie pozwolił, by powodował nim gniew, nigdy nie wyrwało mu się żadne przekleństwo. Wbrew pozorom był to łagodny, dobrotliwy facet i jeśli coś było w stanie go rozgniewać, uspokajał się, dotykając medalika z Matką Boską, który nosił na szyi wraz z identyfikatorem. Ale biada temu, kto zranił jego dumę. A ta ręka trzymająca go za nadgarstek raniła jego dumę bardziej niż słowa iszrab-anta-kaman.

– Shu hakita, co powiedziałeś? – odpowiedział bezbłędnie po arabsku. Potem, z pogardliwą powolnością, uwolnił rękę. Odłożył karabin i ciężkim krokiem podszedł do mułły. Chwycił filiżankę i wylał nań jej zawartość. – Kuss ummak, ibn szarmuta. Wynoś się, skurwysynu.

Wówczas obraz obciętej głowy w hełmie, wspomnienie Johna, który chciał wystąpić z marines i otworzyć restauracyjkę w Cleveland w Ohio, zniknął z pamięci Fabia. A wraz ze wspomnieniem gniew. Z gniewem zaś pragnienie zemsty. Jego mózg wypełnił się niczym studnia strachem i podczas gdy rozwścieczony mułła wykrzykiwał niezrozumiałe zdania w swoim języku, podczas gdy czarne płachty i zielone flagi groźnie powiewały, podczas gdy grupa szyickich partyzantów nastawiała kałasznikowy, podczas gdy tłum ryczał al-maut li-l-Italijan, śmierć-Włochom, wyskoczył zza murku. Podbiegł do mułły, wyrwał mu z rąk maszynkę, wypił jednym haustem całą zawartość i oddał mu ją pustą.

– Dżamil! Dobra! Dżamil!

– Dżamil! Dobra! Dżamil? – krzyknął mułła zdziwiony.

– Dżamil! Dobra! Dżamil! An-nahar da jaum azim! Dziś wielki dzień!

– An-nahar da jaum azim, dziś wielki dzień? – powtórzył mułła z niedowierzaniem.

– An-nahar da jaum azim, wielki dzień – potwierdził Fabio. – A ty jesteś moim bratem. Wa inta sadiki.

– Sadiki, bratem? – uśmiechnął się mułła tym razem drwiąco. – Ba’a kublat as-sadaka. A więc ucałujmy się jak bracia. – I pocałował go w oba policzki.

Ryk al-maut li-l-Italijan, śmierć Włochom, ucichł. Czarne płachty i zielone flagi przestały groźnie powiewać. Partyzanci zbliżający się z kałasznikowami opuścili broń. Fabio oddał podwójny pocałunek i od strony posterunku Dwadzieścia Osiem rozległ się chór wyzwisk.

– Tchórz! Sprzedawczyk!

– Śmierdziel! Cykor!

– Zafajdaniec!

Rambo tylko poruszył wargami.

– Jesteś czymś jeszcze gorszym – wyszeptał. – Jesteś Judaszem. Zdrajcą bez godności.

Tak, był zdrajcą, pomyślał Fabio, pochylając głowę. Tak, jego pocałunek był pocałunkiem Judasza i wraz z nim utracił godność i zdradził swoich towarzyszy, czterystu zabitych i pamięć Johna. Ale nagle przestało mu zależeć na godności, na swych towarzyszach, na czterystu zabitych, na pamięci Johna. Dlatego że nie chciał umierać. On chciał żyć. Żyć, żyć, żyć! A tymczasem, całkiem inną drogą, pośrednią drogą rozumowania, Angelo doszedł do takiego samego wniosku.

* * *

– Co za brak odpowiedzialności, co za lekkomyślność, co to znaczy nie-zrobiłem-ani-jednego-zdjęcia?!? – krzyczał rozwścieczony Charlie. – Jak to?!? Nie słuchasz moich rozkazów, zabierasz mi łazik z szoferem, uciekasz do Amerykanów, generał cię szuka, ja cię kryję, mówię mu, że wysłałem cię, żebyś robił zdjęcia ekip ratunkowych, on odpowiada dobrze-niech-pan-go-wyśle-również-do-Francuzów, wysyłam cię, a ty wracasz z pustymi rękami?!? Już cię tu nie ma! Wynoś się!

Wyniósł się. Wyszedł na podwórze, przykucnął w kącie, by zastanowić się nad swym niepokojem graniczącym już teraz z szaleństwem. Pietro Micca i kamikadze uśmiechający się, uszczęśliwiony... Tamten, którego nikt nie widział i który był w każdym razie takim samym człowiekiem jak on, istotą obdarzoną parą rąk i nóg, sercem i mózgiem... Fabio i obcięta głowa w hełmie, głowa z wytrzeszczonymi oczami, z ustami rozwartymi w wyrazie osłupienia, jak gdyby w dalszym ciągu patrzył, a patrząc, nadal myślał, myśląc zaś, nie mógł uwierzyć, że utracił ciało... Ferruccio i dziewczynka wbita w klozet, jak korek w szyjkę butelki, koszmarna kiełbaska, która wyszła z czymś w rodzaju cmoknięcia towarzyszącego zwykle wyciąganiu korka korkociągiem... Rozdzierający monolog z owym końcowym „Przysięgnij-że-nigdy-nikogo-nie-zabijesz, sierżancie”, i jego odpowiedź „Przysięgam, że nigdy nikogo nie zabiję”... I Ninette z jej nietkniętą urodą, jej egoistyczna radość, jej chęć kochania się. Life-goes-on, życie-toczy-się-dalej, darling. Życie? Czyżby to było życie? Nie! To przecież był chaos, niszczący, nielogiczny, pozbawiony sensu! Zmarszczył brwi. A jeśli życie jest naprawdę niszczącym chaosem, nielogicznym, pozbawionym sensu? Tak twierdził sto lat temu Ludwig Boltzmann, austriacki fizyk, który wprowadzając do termodynamiki metody statystyczne, zdołał przełożyć na język matematyki pojęcie entropii, to znaczy chaosu. Chaos, powiedział, jest nieuniknioną i nieodwracalną tendencją wszystkiego, co istnieje: od atomu do cząsteczki, od planet do galaktyk, od tego, co nieskończenie małe, do tego, co nieskończenie wielkie. Jego celem jest wyłącznie destrukcja i biada temu, kto próbuje mu się przeciwstawić, wprowadzić ład w nieład, nadać sens temu, co jest pozbawione sensu: chaos bowiem, zamiast słabnąć albo zmniejszać się, rośnie. Ponieważ pochłania energię, którą zużytkowujesz w owym daremnym wysiłku: energię życia. Pożera, posługuje się nią, aby jeszcze szybciej osiągnąć ostateczny cel, którym jest zniszczenie, a raczej całkowite samozniszczenie Wszechświata. I zawsze zwycięża. Zawsze. W tym równaniu z pięciu liter tkwił okrutny wyrok: S = KlnW. Entropia równa się stałej (Boltzmanna) pomnożonej przez logarytm naturalny z rozkładu prawdopodobieństwa. Zanim stał się karłowatym drzewem, bonsai, uczył się go i... A jeśli miałaby to być formuła Życia? Nie, to była formuła Śmierci! Głosiła, że Życie jest narzędziem Śmierci, pożywką Śmierci... Pożywką Śmierci? Możliwe, żeby Życie było narzędziem Śmierci, pożywką Śmierci? Musi być odwrotnie! Ach, gdyby kiedyś mógł odkryć coś wręcz odwrotnego, dowieść, że Śmierć jest narzędziem Życia, pożywką Życia, a umieranie zwykłym przystankiem, pauzą na odpoczynek, krótkim snem po to, by znów się odrodzić, znów ożyć, by wprawdzie znów umrzeć, lecz po to, by znów odrodzić się, znów ożyć, żyć, żyć, żyć w nieskończoność!

Skoczył na równe nogi, porażony wielkim pragnieniem życia, życia, życia, życia w nieskończoność. I tu zaczyna się nasza historia.

Inszallah

Подняться наверх