Читать книгу Inszallah - Oriana Fallaci - Страница 8
ROZDZIAŁ DRUGI
Оглавление− 1 −
W czasach, które wielu wydają się niepamiętne, a które należą przecież do niedawnej przeszłości, Bejrut był jednym z najprzyjemniejszych miast na naszej planecie: miejscem, gdzie wygodnie było żyć i umrzeć ze starości albo na jakąś chorobę. Czy byłeś bogaty i skorumpowany, czy też biedny i uczciwy, znajdowałeś tu wszystko, co może ofiarować miasto: łagodny latem i zimą klimat, niebieskie morze, zielone wzgórza, pracę, jedzenie, lekkomyślność, z jaką sprzedawało ono każdą rozkosz, a przede wszystkim wielką tolerancję, ponieważ mimo prawdziwej wieży Babel ras, języków i religii, jego mieszkańcy żyli w zgodzie. Szyiccy i sunniccy muzułmanie mieszkali wspólnie z chrześcijanami maronitami albo greko-prawosławnymi, albo katolikami. Jedni zaś i drudzy z druzami i żydami. Litanie muezinów wyśpiewywane z minaretów mieszały się swobodnie z dźwiękami dzwonów, w kościołach nie wyklinano wiernych z meczetów, w meczetach nie wyklinano wiernych z kościołów, a w synagogach nie pogardzano jednymi i drugimi, wszędzie zaś odprawiano swobodnie obrzędy dziewiętnastu kultów dozwolonych przez konstytucję. Istniał system mniej lub bardziej demokratyczny, respektowano swobody obywatelskie, popełniano i dopuszczano aż zbyt wiele grzechów. Ludzie zabijali się z zemsty albo z zazdrości, z chęci zysku albo z powodu mafijnych porachunków, nie zaś narzuconej nienawiści, politycznego wyboru, fanatyzmu albo działań wojennych. Nie było wojny. Niejasnym wspomnieniem było wzajemne mordowanie się wyznawców dwóch głównych religii: chrześcijan i muzułmanów. Zapomnianą historią − wyprawy Greków, Rzymian, krzyżowców, Saladyna, znów krzyżowców, potem Turków, wreszcie ludzi z Zachodu zwabionych geograficznym położeniem Bejrutu i wynikającymi stąd korzyściami ekonomicznymi. W 1946 roku dobiegł końca mandat francuski i wraz z niepodległością pozostawił po sobie dobrobyt spajający różne grupy, połączył je w kulcie jedynego boga, w którego ludzie wierzą bezgranicznie i bez zastrzeżeń: boga Pieniądza.
W owych czasach nazywano Bejrut Szwajcarią Bliskiego Wschodu i było to miasto tak gościnne, że przyjmowało chętnie każdego, kto poprosił o schronienie albo chciał zrobić majątek: hochsztaplerów, politycznych emigrantów, oszustów, szpiegów, ludzi przegranych, zrozpaczonych, poszukujących Ziemskiego Raju. Z okrętów, statków, samolotów wysiadały ich codziennie tysiące. Nierzadko po to, by tu zostać i dorobić się. Było to nawet ładne miasto, choć nie posiadało wspaniałych zabytków, a jego uroda nie polegała wyłącznie na zachwycającym krajobrazie. Na wzgórzach, gdzie rosły jeszcze libańskie cedry, powstawały piękne wille, a także wypielęgnowane ogrody, werandy z posadzkami z olśniewających aleksandryjskich mozaik. Okazałe rezydencje i rozkoszne małe wille w secesyjnym stylu były ozdobą parku zwanego Pinetą, tak bujnego, że zapach żywicy czuć było na odległość całych kilometrów. Na skraju parku wspaniały hipodrom otoczony stajniami z najcenniejszymi końmi pełnej krwi. Koło hipodromu muzeum, gdzie można było podziwiać antropomorficzne sarkofagi przodków, Fenicjan, i archeologiczne wykopaliska z Byblos. Luksusowe hotele, między innymi legendarny Saint George, ciągnęły się wzdłuż nasłonecznionych nadmorskich bulwarów, tak jak i ekskluzywne nocne kluby, restauracje słynne ze swych win i ze swej kuchni. Nie brakowało oczywiście nędzy: dobrobyt żywi się zawsze cudzą nędzą. Ale głodu nie znano i w każdej dzielnicy znaleźć można było objawy zamożności. W dzielnicy zachodniej na przykład rozsiadło się ogromne Cité Sportive składające się ze stadionu na pięćdziesiąt tysięcy osób, dwóch olimpijskich basenów, z których jeden służył do wyścigów pływackich, a drugi do skoków do wody, dwóch kortów tenisowych, dwóch boisk do koszykówki, mieszkań dla sportowców, baru, solarium. Na ulicy zwanej Galerie Semaan sklepy zawalone towarami przyciągały klientów ze wszystkich stron świata, a w bankach płacono procenty przyprawiające o zawrót głowy: aby szybko podwoić swoje pieniądze, wystarczyło zdeponować je w Bejrucie. Były też dobre szkoły mające zlikwidować analfabetyzm, dobre kursy rzemieślnicze przygotowujące do zawodu, słynny amerykański uniwersytet i nie mniej słynny uniwersytet katolicki kształciły profesorów zarówno z dziedziny nauk ścisłych, jak i humanistycznych. Dobrze funkcjonowały szpitale. Było dużo sal koncertowych, kin, teatrów. Strumień samochodów przepływał szybko przez szerokie, dwupasmowe aleje, solidne wiadukty, eleganckie ronda, zbudowane przez Francuzów na wzór paryskich ronds-points. Przez olśniewającą Corniche prowadzącą ze wschodu na północ i dalej północnym wybrzeżem aż do północno-zachodniego cypla i jeszcze dalej na południe, na piękne wybrzeże owiewane przez wiatry. Kwitło budownictwo. Plan przestrzennego zagospodarowania miasta mógł konkurować z analogicznymi planami w nowoczesnych stolicach europejskich. Doskonała droga prowadziła do Damaszku, sprawna kolej do Aleppo. Port, jeden z najlepiej wyposażonych i ruchliwych w basenie Morza Śródziemnego, stawał się źródłem zawrotnych zarobków. Lotnisko, gdzie codziennie lądowały setki samolotów lecących do Azji lub wracających stamtąd, przyczyniało się w równym stopniu do napełniania kieszeni mieszkańców miasta. Cóż z tego, że za całym tym dobrobytem kryła się garstka mafijnych supermiliarderów kontrolujących gospodarkę. Cóż z tego, że wśród nich wyróżniał się niejaki Pierre Dżumajjil, to znaczy tatuś Baszira i Amina Dżumajjilów, oraz niejaki Kamal Dżunbulat, to znaczy tatuś Walida. Pierwszy z nich był wielbicielem Mussoliniego i twórcą paramilitarnego korpusu znanego pod nazwą Falangi. Drugi był prekursorem handlu haszyszem, który uprawiał i przewoził z doliny Al-Bika swoim prywatnym samolotem, a także patriarchą druzów noszących szerokie spodnie ściągnięte w kolanach, aby wydać na świat Mesjasza (który, zgodnie z ich teologicznymi zasadami wiary, zostanie urodzony, a właściwie wydalony, przez mężczyznę). Żaden Ziemski Raj nie jest doskonały, pokój wart jest szczypty nieprawości, lecz mimo to Bejrutowi udawało się być miastem niemal szczęśliwym. „Niemal” wskazywać ma na ostrożność, z jaką należy posługiwać się nieprecyzyjnym przymiotnikiem „szczęśliwy”.
Ale pewnego feralnego dnia przybyli tu Palestyńczycy. Przybyli ze swym gniewem, ze swym bólem, ze swymi pieniędzmi. Wielkimi, wielkimi pieniędzmi. I dzięki tym pieniądzom, ponieważ w Bejrucie można było kupić wszystko oprócz nieśmiertelności, kupili sobie pozwolenie na osiedlenie się w trzech strefach muzułmańskiej peryferii: w Sabrze i Szatili, dwóch dzielnicach przyległych do Cité Sportive, i w Burdż al-Baradżinie, dzielnicy przyległej do rue de l’Aérodrome. Tutaj, posługując się tą samą logiką co Izraelczycy, którzy zabrali im ojczyznę, osiedlili się na miejscu szyitów, którzy w Sabrze i Szatili oraz w Burdż al-Baradżinie żyli zawsze. Wysiedlili ich z domów, wypędzili, podporządkowali sobie. Zabrali im podwórka, zlikwidowali ulice, by wznieść nowe budynki, i nienasyceni rozprzestrzenili się poza granice przyznanego im terytorium aż po dzielnice chrześcijańskie. I w końcu, nie zważając na konflikty, które wywoływała ich dalsza ekspansja, założyli państwo w państwie: tworzyli naród ze swoimi prawami, swoimi bankami, swoimi szkołami, swoimi szpitalami, ze swoim wojskiem. Prawdziwym wojskiem posiadającym mundury i koszary, czołgi i działa dalekiego zasięgu. Machiną wojskową, której brakowało tylko marynarki i lotnictwa, lecz która dzięki miejscowej mafii otrzymywała wyposażenie, włącznie z materiałem potrzebnym do wykopania drugiego miasta. Ponieważ, stopniowo, pod ziemią skradzionego miasta zbudowali drugie: niewidoczne i nie do zdobycia. Labirynt katakumb zawierających tony broni i amunicji, tunele z sypialniami dla bojowników, salami operacyjnymi i stacjami radiowymi, sekretne wejścia i dobrze wentylowane korytarze ciągnęły się niekiedy kilometrami i kończyły na plaży wybrzeża owiewanego przez wiatry. Jednym słowem, ogromna podziemna forteca. Arcydzieło inżynierii. Jednocześnie umacniali swe obozy w południowym Libanie, a szczególnie na granicy z Izraelem, i nie przejmując się okrutnymi często represjami, jakimi rząd w Jerozolimie karał kraj winny ich goszczenia lub tolerowania, wzmogli ataki na kibuce. Wtedy Bejrut się zbuntował. Albo raczej zbuntowały się grupy mogące pozwolić sobie na taki luksus: chrześcijanie, falangiści papy Dżumajjila. Na razie były to starcia, dzielnicowe potyczki. Potem starcia przerodziły się w bitwy, bitwy w masakry, jak na przykład masakra w Ad-Damurze, miasteczku maronickim, gdzie Palestyńczycy zamordowali w ramach represji dziesiątki starców, kobiet i dzieci, masakry zaś zamieniły się w prawdziwą wojnę domową. I Szwajcaria Bliskiego Wschodu stała się ponurą scenerią opustoszałych domów, wyburzonych kamienic, ścian podziurawionych tysiącami kul, stosów trupów zatruwających powietrze pachnące niegdyś żywicą. Wreszcie, dzięki zawieszeniu broni podpisanemu z powodu zniechęcenia i znużenia, stała się nowym Berlinem podzielonym na dwie części. Na wschodzie strefa chrześcijańska: wschodni Bejrut. Na zachodzie strefa muzułmańska: zachodni Bejrut. W środku granica zwana Zieloną Linią, która (przecinając miasto z północy na południe) sprawiła, że port przypadł chrześcijanom, a lotnisko muzułmanom, ale która w gruncie rzeczy była korzystna dla tych ostatnich, to znaczy dla Palestyńczyków. Uzyskali bowiem najwięcej terenu, największą część wybrzeża, całą Pinetę, Stare Miasto z najbardziej zamożnymi dzielnicami, drogi prowadzące do południowego Libanu. Taki podział sprzyjał Palestyńczykom, czynił z nich absolutnych władców, wzmagał ich agresywność i zuchwałość, ułatwiał opanowanie granicy z Izraelem i ataki na kibuce. I tak innego feralnego dnia przybyli Izraelczycy.
Przybyli z armią, której towarzyszyła marynarka i lotnictwo, znaną z bezwzględności w stosunku do wroga, i w kilka dni dotarli do strefy wschodniej Bejrutu. Tu zostali zatrzymani przez Palestyńczyków, którzy wraz ze swymi syryjskimi sprzymierzeńcami bronili zażarcie Zielonej Linii. Daremne okazały się próby jej przekroczenia, na przykład na odcinku Pinety: za każdym drzewem krył się bojownik zdecydowany nie cofnąć się ani o krok, hipodrom pełen był doborowych oddziałów i dział samobieżnych, Muzeum stało się nieprzekraczalnym okopem. Gdzie indziej to samo. Posuwanie się naprzód wojska znanego ze swej bezwzględności w stosunku do wroga zamieniło się w oblężenie, a oblężenie trwało niemal dziesięć tygodni. Dzień po dniu, noc po nocy nawała ognia z nieba, z ziemi i z morza. W zachodnim Bejrucie widać było tylko płomienie, gęste, czarne kłęby dymu, budynki walące się albo wylatujące w powietrze. Ale płonął też wschodni Bejrut, ostrzeliwany bez przerwy z moździerzy, z dział, z rakiet Palestyńczyków. Strzelano z Cité Sportive, gdzie na terenie stadionu Palestyńczycy umieścili unowocześnione shermany i M48 z lufami kalibru 105. A na kortach tenisowych i na boiskach do koszykówki ustawili moździerze i Bm21 do wystrzeliwania katiuszy. W solarium baterie artylerii przeciwlotniczej. Inne baterie znalazły się na dachach ambasad i szpitali oznaczonych symbolem Czerwonego Krzyża. Nie zaprzątali sobie głowy skrupułami: korzystali cynicznie z każdej osłony. I dzięki podziemnemu miastu, które posiadało zapasy broni i amunicji pozwalające bronić się przez cały rok, nie poddawali się. Ale w końcu się poddali. Pozbawieni wody i jedzenia, zmęczeni życiem w tunelach i podziemnych przejściach, podwójnie znienawidzeni przez szyitów, którzy na zewnątrz tuneli i przejść podziemnych ginęli jak muchy, zwrócili się do Zachodu, by wszczął pertraktacje z Jerozolimą. A Jerozolima odpowiedziała kategorycznym albo-albo: albo ewakuacja z Bejrutu i reszty kraju, albo krwawa rzeź. Wybrali ewakuację, pod warunkiem, że nastąpi ona pod ochroną Sił Międzynarodowych, i po zaminowaniu niektórych tunelów podziemnego miasta oraz zamurowaniu głównych wejść prawie dziesięć tysięcy Palestyńczyków wyniosło się i rozproszyło po Syrii albo Tunezji, Libii albo Jemenie Południowym. Zostali tylko starcy, kaleki, dzieci, kobiety oraz ci, co określali się (czasem nie odpowiadało to prawdzie) mianem cywilów: drugie dziesięć tysięcy, tym razem dokładnie zamknięte w granicach Sabry, Szatili, Burdż al-Baradżiny. Później również Siły Międzynarodowe przybyłe, aby pilnować ewakuacji, jeden kontyngent Amerykanów, jeden Włochów i jeden Francuzów, opuściły Bejrut. Izraelczycy usadowili się tu jako zwycięzcy, to za ich zgodą młodszy syn papy Dżumajjila został prezydentem i nad piekłem tamtych dni zapanowało coś w rodzaju pokoju. Ale to piękne miasto, które było jednym z najprzyjemniejszych miejsc na naszej planecie, gdzie można było wygodnie żyć i umrzeć ze starości albo na jakąś chorobę, przestało istnieć. W ruinie piękne wille na wzgórzach, gdzie libańskie cedry nie miały już nigdy odrosnąć i gdzie zieleń zgasnąć miała w szarości kamieni. Pokruszone olśniewające aleksandryjskie mozaiki na werandach. Zniszczone i splądrowane okazałe rezydencje i rozkoszne małe wille w secesyjnym stylu. Zamienione w sczerniałe pnie albo widmowe kikuty drzewa Pinety. Zburzony wspaniały hipodrom. Zniszczone stajnie. Zabite rzadkie konie pełnej krwi. Spustoszone muzeum z wykopaliskami archeologicznymi z Byblos i antropomorficznymi sarkofagami przodków, Fenicjan. Zniszczone bezpowrotnie luksusowe hotele ciągnące się wzdłuż nasłonecznionych nadmorskich bulwarów: legendarny Saint George, ekskluzywne nocne kluby, restauracje słynne ze swych win i ze swej kuchni. W połowie zburzone imponujące Cité Sportive. Zrównane z ziemią bogate sklepy przy Galerie Semaan. Zrujnowane kościoły, meczety, synagogi, siedziby banków, które płaciły procenty przyprawiające o zawrót głowy. Szerokie, dwupasmowe aleje, solidne wiadukty, eleganckie ronda zbudowane na wzór paryskich ronds-points nieprzejezdne z powodu dziur wyrwanych przez bomby. Na wpół unieruchomiony port, nie do użytku lotnisko, pełne eksplodujących pułapek budynki, zaminowane beztrosko, wraz z podziemnym miastem, przez dziesięć tysięcy ewakuowanych Palestyńczyków. I wszędzie ruiny, ruiny, ruiny. Trupy, trupy, trupy. Burdż al-Baradżina, dzielnica, która najbardziej ucierpiała, wyglądała jak kamienna pustynia. Nie można tu było nawet odróżnić śladu chodników, zaułków. Mniej zniszczone okazały się Sabra i Szatila, gdzie wiele osób przeżyło dzięki schronom potajemnie zbudowanym pod domami. Ale dwa tygodnie później ludzie ci gorzko mieli pożałować tego, że nie zginęli podczas oblężenia. Albowiem dwa tygodnie później młody prezydent, syn papy Dżumajjila, został zabity na skutek eksplozji trotylu wraz ze swymi sześćdziesięcioma zwolennikami. Nie wiedząc, do jakiej grupy albo do jakiego przeciwnika mieć o to pretensję, falangiści rzucili się na Palestyńczyków z Sabry i Szatili będących już na łasce każdego, kto chciałby kazać im zapłacić za lata gwałtów i za wywołanie wojny w Bejrucie. Jatka jak w rzeźni. Zbrodnia, która wstrząsnęła nawet tymi, co nie rozumieją, że pokrycie malowidłami Kaplicy Sykstyńskiej, napisanie Hamleta, skomponowanie Nabucco, przeszczepienie serca, lot na Księżyc nie czyni nas lepszymi od zwierząt.
Zaślepieni wściekłością, pamiętając o masakrze w Ad-Damurze, falangiści papy Dżumajjila uderzyli w środę o dziewiątej wieczór. W ciepłą środę, wieczorem, na początku września. I przy współudziale Izraelczyków, zawsze zadowolonych, gdy nadarza się okazja do nasycenia swej nigdy niezaspokojonej żądzy zemsty, otoczyli obie dzielnice, aby zablokować wszystkie wyjścia. Manewr tak szybki i tak doskonały, że tylko nieliczni mieli czas, by ukryć się albo próbować ucieczki. Potem, dumni ze swej wiary w Jezusa Chrystusa, świętego Marona i Matkę Boską, ochraniani przez synów Abrahama oświetlających im drogę reflektorami, wdarli się do domów. Zaczęli mordować nieszczęśników, którzy o tej porze jedli kolację albo oglądali telewizję, albo spali. Trwało to całą noc. I cały następny dzień. I całą następną noc, aż do piątku rano. Trzydzieści sześć godzin pod rząd. Niestrudzenie, bez chwili przerwy, bez słowa sprzeciwu z niczyjej strony. Niczyjej. Ani oczywiście ze strony Izraelczyków lub szyitów mieszkających w przyległych budynkach i przyglądających się z okien masakrze. Szczęście mieli ci, co zostali zabici od razu serią z automatu albo pchnięciem bagnetu. Szczęście mieli starcy zarżnięci w łóżku dla zaoszczędzenia amunicji. Kobiety gwałcono, nim je rozstrzelano albo poderżnięto im gardła. Sodomizowano je. Ich ciała – naczynia dla dziesięciu albo dwudziestu gwałcicieli naraz. Ich nowo narodzone dzieci – cel dla białej broni albo broni palnej: odwieczny to sport, w którym ludzie zawsze przodują i który od wieków nazywa się rzezią Heroda. Jednemu rannemu chłopcu udało się cudem uciec i schronić w szpitaliku prowadzonym przez trzech szwedzkich lekarzy naprzeciwko Szatili. Ale żołnierze Heroda dopadli go i zabili na stole operacyjnym. Odepchnęli chirurga usuwającego kulę, strzelili w skroń palestyńskiej pielęgniarce próbującej stawiać opór i już ich nie było. W piątek o świcie, zmęczeni polowaniem i zabijaniem, zaminowali domy, w których piwnicach ukryli się ci, co przeżyli. Niemal wszystkie domy w Szatili. Potem opuścili dzielnicę, śpiewając buńczuczne wojenne piosenki i zostawiając za sobą jatkę jak z filmu grozy. Trzyletnie dzieci zwisające z belek wysadzonych w powietrze domów niczym oskubane koguty zawieszone na hakach sklepu rzeźniczego. Noworodki rozszarpane albo rozłupane na pół, matki zamarłe w daremnym geście osłonienia ich. Półnagie trupy kobiet ze związanymi rękami i pośladkami pokrytymi spermą i odchodami. Stosy rozstrzelanych mężczyzn, po których pełzały szczury, wyjadając im nosy, oczy, uszy. Całe rodziny zastrzelone przy nakrytych do wieczerzy stołach. Zarżnięci starcy w czerwonych od zakrzepłej krwi łóżkach i wszędzie nieznośny odór. Odór rozkładu przyśpieszonego przez duszny wrześniowy upał. Pięciuset zabitych, mówiono na początku. Ale wkrótce pięciuset zamieniło się w sześciuset, sześciuset w siedmiuset, siedmiuset w ośmiuset, dziewięciuset, tysiąc. Potrzeba było dwóch buldożerów, aby wykopać wspólny grób, i prawie całego dnia, by wszystkich ich tam wrzucić. A rząd, ogarnięty paniką, wezwał Siły Międzynarodowe. „Na pomoc, sprawcie, by zapanował tu pokój, na pomoc”.
* * *
Cztery tysiące: Amerykanów, Włochów, Francuzów, Anglików. (Ci ostatni jako symboliczna delegacja stu dragonów Jej Wysokości). Wszyscy łudzili się w momencie przybycia, że pozostaną tu kilka tygodni. Ale byli już ponad rok i nie tylko nie sprawili, że zapanował tu pokój, lecz pogrążali się w nowej wojnie. W strefie zachodniej władzę sprawowali teraz szyici. Rekrutująca ich partia filochomejnistyczna, partia Al-Amal, stanowiła państwo w państwie: nową tyranię w ramach panującej tyranii. Młody prezydent, brat zamordowanego, rządził tylko strefą wschodnią i wojskiem podzielonym na tych, co nosili na szyi krzyżyk, i tych, co go nie nosili. A w dodatku obłędna mozaika grup i odłamów zrodziła chomejnistyczną sektę Dzieci Boga, która dała o sobie znać, wysyłając dwie ciężarówki kamikadze. Dwie czy trzy? Oto pytanie, które dręczyło Kondora siedzącego teraz w swoim biurze i oczekującego od Charliego odpowiedzi, czy istnieje, czy też nie, trzecia ciężarówka.
– 2 –
Charlie wszedł, zamknął za sobą drzwi, zasalutował niedbale i nie czekając na pozwolenie Kondora, usiadł po drugiej stronie biurka. Wydawał się bardzo zmęczony i pod wąsem jak u foki ukrywał gorzki uśmiech.
– Istnieje, generale, istnieje... Moi informatorzy twierdzą, że nie było dwóch ciężarówek, tylko trzy. Jedna dla Francuzów, jedna dla Amerykanów i jedna dla nas. Ale w ostatniej chwili wyruszyły tylko dwie.
Kondor podskoczył.
– Jak mogą tak twierdzić?
– To proste: dziś w nocy członkowie Al-Amalu zostali uprzedzeni, że kontrolowanymi przez nich drogami przejadą trzy ciężarówki, których nie należy zatrzymywać. A więc i przeszukiwać. A o świcie, zamiast trzech, przejechały dwie.
– Dlaczego więc nie wyjechała ta trzecia?
– Tego mi nie powiedzieli, generale... Lecz z pewnych aluzji zrozumiałem, że wśród Dzieci Boga zaistniał wewnętrzny konflikt: spór między tymi, którzy chcieli wysłać ciężarówkę, i tymi, którzy byli odmiennego zdania. Wygląda na to, że zwyciężyli zwolennicy tezy na-razie-lepiej-trzymać-Włochów-w-niepewności, zdenerwować-ich, skłonić-do-wyjazdu. W każdym razie, pewne jest jedno: trzecia ciężarówka stoi na jakimś podwórzu i czeka.
– Uhm... Trzeba by ją znaleźć, dowiedzieć się, gdzie ją ukryli, gdzie trzymają materiał wybuchowy...
– To niemożliwe, generale. Tym bardziej że... – Podał mu fotokopię ulotki ze zdjęciami z jakiegoś przyjęcia, przedstawiały dwóch mężczyzn stojących za parapetem z czarnymi tulipanami. Emblematem Dzieci Boga. Kondor chwycił ją.
– Czy to dzisiejsi kamikadze?
– Tak.
– Są szyitami?
– Oczywiście.
– Czy widział ich pan kiedyś?
– Nie.
– Czy to pewne, że żaden z nich nie jest tym Mustafą Haszem?
– Całkiem pewne.
– Dobrze byłoby go odnaleźć...
Przed kilkoma tygodniami, na bazarze Starego Miasta, do Charliego podszedł jakiś dziwny typ. Szyita z drewnianą nogą, blady, z rozgorączkowanym wzrokiem, nieszczęśliwym wyrazem twarzy, i bezbłędną angielszczyzną powiedział: „Kapitanie, Dzieci Boga szykują jakiś numer”. Potem nastąpił dialog składający się z urywanych zdań, krótkich pytań i jeszcze krótszych odpowiedzi. „Zamach?”. „Tak. Zamach kamikadze”. „Na kogo?”. „Na cudzoziemców”. „Jakich cudzoziemców?”. „Amerykanów, Włochów, Francuzów”. „Kto cię przysyła?”. „Nikt”. „No to skąd o tym wiesz?”. „Jestem Dzieckiem Boga”. I głuchym głosem, głosem człowieka, w którego sumieniu toczy się walka, dodał, że został Dzieckiem Boga, by dostąpić Raju, to znaczy wejść jako męczennik do ogrodu Allaha, ale zrozumiał, że nie lubi zabijania. „Zabijać to grzech, kapitanie. Mówi to panu Mustafa Hasz, ktoś, kto wiele razy zabijał”. Na koniec, z miną człowieka, któremu spadł kamień z serca, zniknął z tą swoją drewnianą nogą w tłumie. A Charlie nie miał nawet siły, żeby za nim pobiec, chwycić go za ramię, zaprotestować: „Nie-mój-kochany. To-nie-wystarczy. Teraz-powiesz-wszystko-co-wiesz”. Jak lunatyk wrócił do Dowództwa. Opowiedział o tym epizodzie Kondorowi, który od razu nakazał budowę nasypów, okopów i zapór wokół baz. Poinformował też Amerykanów i Francuzów. Kłopot w tym, że ani jedni, ani drudzy nie potraktowali go poważnie. „Gadanie, bajki. Gdybyśmy mieli wierzyć we wszystkie głupstwa, jakie wygaduje się w tym mieście... Should we believe all the nonsenses we are told. Si on croyait à toutes les bêtises qu’on raconte...”. Pewnie, że dobrze byłoby odszukać Mustafę Hasza. Nie przypadkiem wielokrotnie próbował to zrobić w czasie tych dwóch tygodni. Chodził każdego dnia na bazar, pytał wszystkich drobnych szpiegów, Palestyńczyków i szyitów, których określał jako moi-informatorzy, lecz po Haszu pozostało tylko wspomnienie owego rozgorączkowanego wzroku i głuchego, pełnego niepokoju głosu. A także wiadomość, że został zabity.
– Nigdy go nie odnajdziemy, generale.
– A to dlaczego?
– Dlatego że został zabity, generale.
– A kto go zabił?
– Ten, co odkrył, że nas uprzedził, generale.
– Kto panu to powiedział?
– Niech mnie pan o to nie pyta, generale. Kondor zmarszczył brwi.
– W takim razie trzecia ciężarówka to tylko takie puste słowo, Charlie. Jeśli wiedzą, że my wiemy, to nie będzie trzeciej ciężarówki. Będzie to pojazd, którego ani nasypy, ani okopy, ani zapory, ani nawet informacje nie będą w stanie zatrzymać.
– Zgadzam się z panem, generale.
– Na przykład mały samolot. Dwusilnikowiec typu Bonanza prowadzony przez kamikadze, który, wylatując z doliny Bekaa i lecąc nisko, to znaczy unikając radaru, potrafiłby dolecieć do celu, nic sobie nie robiąc z karabinów maszynowych umieszczonych na dachach. Albo jeszcze lepiej...
– Motorówka.
– Otóż to. Motorówka skierowana przeciw statkowi przywożącemu co tydzień kolejny oddział. Gdybym był kamikadze, zdecydowanym dokonać spektakularnej masakry, nie zadałbym sobie trudu, żeby uderzyć na bazę albo Dowództwo za pomocą ciężarówki lub samolotu: wziąłbym motorówkę i zaatakował statek.
– Zgadzam się z panem, generale...
– Cel łatwy, pewny, nie do chybienia. Czterysta trupów gwarantowane. Nie mówiąc o tym, że jest wiele motorówek w zatoczkach przy porcie. Jak odróżnić te niewinne od tej jednej kamikadze?
– Zgadzam się z panem, generale...
– To źle. Bo skoro trzecia ciężarówka nie jest ciężarówką, jeśli jest samolotem albo motorówką, to nie ma wyjścia.
– Przeciwnie, generale, jest.
– Jest?
– Tak, i nie ma nic wspólnego z karabinami maszynowymi na dachach ani z nadzorem marynarki.
– A więc z czym? Z kim?
– Z Zandrą Sadrem, generale. Zandra Sadr jest nie tylko imamem libańskich szyitów, to znaczy najwyższym autorytetem religijnym w Bejrucie, jest również zręcznym politykiem. Dąży do ostatecznego podziału miasta na pół. Wie, że aby zrealizować ten ambitny plan, musi wejść w konflikt z wojskiem rządowym, a więc sprzymierzeńcem Zachodu, rozumie, że jego wierni nie są jeszcze dość silni, aby pokonać wojsko sprzymierzone z Zachodem, i zna sztukę lawirowania. Wobec mnie odgrywał zawsze rolę życzliwego gospodarza, człowieka pobożnego i pragnącego pokoju. Wyrażał zawsze wdzięczność z powodu osocza, które ofiarowujemy ludności...
– Wiem, Charlie, wiem. Do rzeczy.
– Rzecz w tym, że w zachodnim Bejrucie nikt nie kiwnie palcem bez pozwolenia Zandry Sadra. Nawet Dzieci Boga. Rzecz w tym, że w zachodnim Bejrucie rozkazy rozpowszechnia się za pośrednictwem muezinów, w godzinach modlitwy. I gdyby Zandra Sadr rozkazał muezinom rozpowszechnić z minaretów apel... Jakieś zdanie nakazujące wiernym, a zatem i Dzieciom Boga, by nas nie ruszali... Myślałem już o tym zdaniu i mam je przygotowane... Moglibyśmy mieć na razie spokój. Choćby odrobinę spokoju. Generale, niech mnie pan upoważni do ubiegania się o spotkanie z Zandrą Sadrem i do powiedzenia mu tego.
– Charlie! Jedyne, co możemy powiedzieć Zandrze Sadrowi, to to, że jeśli nas zaatakuje, zbombardujemy go z okrętów!
– Właśnie od tego bym zaczął, generale.
– I na tym powinien pan skończyć!
– Nie, generale. Tu potrzebny jest spryt, a nie siła. Siła na nic się nie zda. Może zdała się na coś Amerykanom i Francuzom?
– Nie zgadzam się na ochronę ze strony miejscowego Chomejniego! Nie schylę głowy przed typem, przed którym powinienem się bronić!
– Nie chodzi o przyjęcie protekcji ani o chylenie głowy, generale. Chodzi o pertraktowanie, o system ja-dam-coś-tobie-a-ty-dasz-coś-mnie.
– Charlie, ja nie tańczę taranteli! Ja jestem żołnierzem!
– Żołnierzem odpowiedzialnym za ponad tysiąc sześciuset żołnierzy, generale. Żołnierzem, któremu nie wolno ich przywieźć do domu w trumnach, generale.
Zapanowała długa cisza; Kondor westchnął.
– No dobrze. Niech pan ubiega się o to spotkanie. Niech pan nawiąże kontakt.
– Natychmiast, generale.
– Ale niech to nie uwłacza mojej godności!
– Oczywiście, generale.
Charlie wstał. Podszedł do drzwi, otworzył je, potem odwrócił się, trochę zakłopotany.
– Co znowu?
– Mały problem dotyczący jednego z moich adiutantów, Charliego Dwa, generale. Zamiast fotografować nasze ekipy ratunkowe, zaczął im pomagać i...
– Co mnie obchodzą fotografieee! Niech się pan zajmie tym przeklętym spotkaniem! Niech pan już idzie, Charlie! Proszę wyjść, zanim zmienię zdanieeee!
Uderzył pięścią w biurko, a oczy nabiegły mu krwią. Rzęsy zwilgotniały i po twarzy popłynęły łzy, których nie potrafił już powstrzymać.
– 3 –
Zdarzało się to często. Jak tylko odczuwał gwałtowne wzruszenie, oczy nabiegały mu krwią, rzęsy wilgotniały i po twarzy płynęły łzy, których nie potrafił już powstrzymać. Faktem jest, że w każdym z nas współistnieją różne istoty w konflikcie ze sobą i że jedna z tych istot, które w nim współistniały, miała skłonność do łez. Inne natomiast wyróżniały się zuchwałością, pychą i umiejętnością doprowadzania innych do płaczu. Powodowała nim bezgraniczna duma, silna potrzeba sukcesu, co więcej, wygranej, tak że jego charakter był w dużej mierze skutkiem owych wad wynikających zresztą z darów, jakimi obdarzyła go natura: inteligencji, odwagi, zdrowia typowego dla kogoś, kto pozostaje wciąż młody. W wieku pięćdziesięciu pięciu lat wyglądał zaledwie na czterdzieści, na twarzy o harmonijnych rysach nie widać było ani jednej zmarszczki. Sylwetkę miał smukłą, chód sprężysty, uważano go powszechnie za pełnego uroku. Pewna subretka, która przybyła na wiosnę, żeby rozweselić żołnierzy, zawołała do niego ze sceny: „Generale, jest pan cudowny. Bombowy. Co pan robi dziś wieczorem?”. Miał również zalety. Na przykład pasję, jaką wkładał we wszystko, co robił, a także stanowczość, z jaką odmawiał sobie przywilejów i wygód. Spał na takiej samej pryczy jak wszyscy żołnierze, nie kładł się nigdy przed północą, o czwartej był już na nogach, wykazując dyscyplinę mnicha trapisty, który zaczyna dzień od samobiczowania, i co najmniej dwa razy dziennie odwiedzał posterunki. Tam przeprowadzał inspekcję wszystkich żołnierzy, wszystkich karabinów, wszystkich pojazdów i cóż z tego, że na widok krzywo włożonego hełmu albo źle założonego magazynku przeklinał jak pełniący dyżur kapral. Cóż z tego, że wielu go nienawidziło i oskarżało o odgrywanie gwiazdy, autorytaryzm, despotyzm i ekshibicjonizm. Za to wielu kochało go tak bardzo, że stawał się dla nich przedmiotem kultu. Zarówno zaś jedni, jak i drudzy uważali go za prawdziwego generała: on sam też tak sądził, wierzył bowiem bezgranicznie w siebie. Ale oto ta wiara się zachwiała: gdyby ta sama subretka zawołała raz jeszcze do niego generale-jest-pan-cudowny-bombowy, co-pan-robi-dziś-wieczorem, komplement taki wydałby mu się kpiną i łzy popłynęłyby jeszcze obficiej.
Wytarł je ze złością. Podniósł słuchawkę wewnętrznego telefonu i wezwał Szalonego Konia: swą ulubioną ofiarę i szefa Sztabu Generalnego. Niech się skontaktuje z dowódcami baz, powiedział, niech ustawi dwa przeciwlotnicze karabiny maszynowe na dachu Logistyki, dwa na dachu bazy Orzeł, cztery na dachu bazy Sierra Mike, niech poza tym wezwie dowódców baz do raportu nazajutrz o świcie i niech przyjdzie też dowódca okrętów. Potem odłożył słuchawkę i przytłoczony ciężarem świadomości własnej bezsiły, ukrył twarz w dłoniach. Tak, miał rację Charlie: siła na nic się nie zda. Jedyny sposób, by zatrzymać trzecią ciężarówkę, to zgodzić się, aby muezini zażądali z minaretów nieruszania Włochów. A więc narazić na szwank własny honor, własną dumę, przełknąć gorzką pigułkę. Niech rozmowy nie uwłaczają mej godności, powiedział Charliemu. Bez względu jednak na to, o czym by rozmawiali, ugoda z Zandrą Sadrem będzie uwłaczać jego godności, ugodzi w jego honor, jego dumę, będzie oznaczać dlań klęskę. Wytarł znowu łzę. Tym razem z rezygnacją. Nie powinieneś płakać, mówili mu rodzice, gdy był dzieckiem. Musisz być silny, musisz być twardy. Jeśli nie będziesz silny, jeśli nie będziesz twardy, nie będziesz mógł się wybić ani wygrać. I mówiąc to, kazali mu wziąć udział, gdy miał cztery lata, w wyścigu trójkołowych rowerków. Nie-waż-się-przegrać. Wygrał. Ale było to coś gorszego niż wstrzyknięcie trucizny, na którą nie ma antidotum: trucizny, która nazywa się manią wygrywania i nieumiejętnością przegrywania. W wieku sześciu lat wygrał zawody pływackie, ośmiu mecz pingpongowy, dziesięciu bieg na przełaj... Trenował w swoim pokoju, wieczorem, sprawdzając na chronometrze czas, w jakim pokonywał odległość od ściany do ściany... W wieku dwunastu lat wygrał bieg z przeszkodami, trzynastu wyścig uliczny, czternastu zawody juniorów w boksie. Mechanizmy osobowości są bardzo proste i w gruncie rzeczy stary Sigmund miał rację: wszystkie drogi prowadzą zawsze do dzieciństwa. W pewnym momencie nawet dziadek zwiększył dawkę trucizny. Musisz być najlepszy we wszystkim, nie wolno ci się nigdy poddać, nigdy zrezygnować. Masz być jak maszynista prowadzący pociąg w Boże Narodzenie. Pomyśl, że maszynista prowadzi pociąg również w noc Bożego Narodzenia, że również w noc Bożego Narodzenia podróżni powierzają mu swe życie.
Spróbował się uśmiechnąć, ale mu się to nie udało. Dziadek był kolejarzem i miał całe ciało pokryte tatuażami. Z zawodu kolejarza był dumny, z tatuaży nie: żeby je ukryć, nigdy nie zdejmował koszuli. Jednak pewnego sierpniowego popołudnia ją zdjął. I cóż za niespodzianka! Na piersi widniał żaglowiec, tak duży, że kil sięgał żołądka, a czubek grotmasztu nasady szyi. Na lewym przedramieniu serce, które drżało przy najmniejszym ruchu ręki, a pod sercem napis Maria. Na prawym przedramieniu piękna murena. Na plecach gigantyczny polip. Na jednym muskule róża. Na innym sombrero. Zapytał wtedy o przyczynę i dziadek odpowiedział, że gdy miał dwadzieścia dwa lata, był marynarzem na żaglowcu dowodzonym przez księcia Genui. Na żaglowcu „Liguria”, który pływał dookoła świata, i gdy dotarli na Cejlon, książę zwołał załogę. Chłopaki, powiedział, tu na Cejlonie jest mistrz tatuażu. Żebyśmy pamiętali tę naszą podróż, wytatuujemy sobie „Ligurię” na piersi. Dziadek nie był zachwycony, ponieważ przed odjazdem babcia Maria, wówczas jego narzeczona, kazała mu przysiąc: żadnych tatuaży, tatuaże to dobre dla więźniów. Aby więc uzyskać jej przebaczenie, zażądał od artysty wytatuowania także serca z napisem Maria i to podwójne arcydzieło wprawiło go w stan upojenia. W każdym porcie nowy tatuaż. Murena w Singapurze, polip w Hongkongu, róża w Szanghaju, sombrero na Trynidadzie... ale za to co za tragedia po powrocie! Nie chcę męża wytatuowanego jak więzień, krzyczała babcia Maria, nie pójdę do łóżka z polipem! Wtedy dziadek został kolejarzem. Bardziej niż finał historii zrobiły na chłopcu wrażenie nazwy Cejlon, Singapur, Hongkong, Szanghaj, Trynidad: symbole upragnionej ucieczki. Ucieczki od koszmaru zawodów, zwycięstw, maszynisty prowadzącego pociąg również w noc Bożego Narodzenia... Zostanę marynarzem, postanowił, ucieknę na żaglowcu. I tak latem zatrudnił się jako majtek na statku rybackim. Trzy miesiące łowienia sardynek, znoszenia drwin załogi nazywającej cię panienką, bo wymiotujesz tak długo, aż masz do zwymiotowania już tylko własny żołądek. Trzy miesiące piekła po to, byś nauczył się tego, co potrzebne do ucieczki na Cejlon, do Singapuru, Hongkongu, Szanghaju, na Trynidad, tam gdzie zawiezie cię żaglowiec wolności. Następnego lata to samo: nie poddał się, a nawet udoskonalił pomysł. Zapiszę-się-do-Wyższej-Szkoły-Marynarki-Wojennej, powtarzał sobie. I pewnego ranka, gdy szedł ulicami Rzymu, zobaczył ogłoszenie szkoły wojskowej Nunziatella. Miał szesnaście lat. Nie wiedział, jak posługiwać się karabinem. A tym bardziej nie wiedział, że wojsko tyranizuje gorzej niż rodzina, że oznacza udrękę tego samego powtarzania nie-waż-się-przegrać, to samo potępienie przegranej, i że dołącza jeszcze do tego obelgi.
Znów spróbował się uśmiechnąć i tym razem mu się udało, przestał płakać. Wojsko niemal mu się spodobało. To jasne! Co innego wracać późno do domu i zastawać matkę z palcem uniesionym w górę i ojca z lodowatym spojrzeniem gdzie-byłeś-i-z-kim, a co innego wracać późno do koszar i zastawać uprzejmego oficera wymierzającego ci karę w eleganckim stylu: „Minęło dziesięć minut od capstrzyku, kadecie. Proszę pójść do swojej sypialni, zabrać rzeczy osobiste, zostawić pasek i krawat oraz sznurówki do butów, a następnie udać się do celi i uważać się za aresztowanego”. Zrozumiał później, że uprzejmość w wojsku jest luksusem nielicznych i że wojskowi potrafią jedynie obrażać, im bardziej awansują, tym bardziej obrażają. Jak gdyby awans dawał im coś w rodzaju immunitetu, upoważniał ich do pogardzania tymi, co stoją stopień niżej... A jednak pomału się przyzwyczaił, a nawet nauczył postępować tak samo. I oto odkrył ponownie truciznę, którą zażył w wieku czterech lat przy okazji tego przeklętego trójkołowego rowerka. Albowiem zawód wojskowego jest nieustannym wyścigiem, wiecznym wspinaniem się ku coraz wyższym stopniom władzy i nawet jeśli jesteś idiotą albo tchórzem, możesz w wojsku zrobić karierę. A jeśli nim nie jesteś i kieruje tobą inteligentna ambicja, wyraźne powołanie do przewodzenia, to osiągasz wtedy znaczną przewagę: za każdym razem prowadzisz dłuższy pociąg, bardziej zatłoczony ludźmi, którzy powierzają ci swoje życie. Tak, utkwił mu w pamięci ten obraz pociągu, w różnych etapach jego życia był mu znacznie bliższy niż wizerunek żaglowca albo serca wytatuowanego na Cejlonie, mureny w Singapurze, polipa w Hongkongu, róży w Szanghaju, sombrera na Trynidadzie. Wyrzekł się wolności dla tego pociągu. I teraz groziło mu wykolejenie się w tunelu prowadzącym nie gdzie indziej jak do obrazy jego godności, upokorzenia jego dumy i jego honoru, do jego klęski. Tu nie było nic do wygrania. Nie wysłano go tu bowiem, by toczył wojnę, nie było nawet wroga, z którym mógłby walczyć... Nie było? Oczywiście, że był! To była trzecia ciężarówka, hipotetyczny samolot, hipotetyczna motorówka, Śmierć! A więc musiał toczyć wojnę. Wojnę paradoksalną, nie do wyobrażenia, nieznaną żadnemu żołnierzowi w żadnej epoce i żadnym kraju: wojnę wydaną Śmierci. Co tam wyścigi trójkołowych rowerków, co tam biegi na przełaj, co tam biegi z przeszkodami i zawody juniorów w boksie! Tu trzeba było pokonać Śmierć. Nawet za cenę paktowania z nią. A jeśli inni tego nie rozumieją, to trudno. Nie musiał nikomu tłumaczyć się z tego, w jaki sposób prowadzi swój pociąg, ze strategii mających pozwolić mu wygrać wojnę. To on był generałem.
– Niech pan wejdzie, pułkowniku.
Z monoklem w lewym oku, z wypiętym torsem i wąsami sztywnymi z podniecenia, Szalony Koń wszedł.
– Panie generale, proszę wybaczyć, że przeszkadzam, lecz muszę pana poinformować o pewnym nieprzewidzianym wypadku. W bazie Orzeł umieścili już na dachu karabiny maszynowe, tak samo w Logistyce i w Rubinie. W Sierra Mike natomiast nie. Dowódca Sierra Mike wrzeszczy, że chce znać powody takiego rozkazu i... Panie generale, jestem dżentelmenem, a dżentelmen nie może powtarzać pewnych słów... Quod non vetat lex hoc vetat fieri pudor. Czego nie zabrania prawo, tego zabrania wstyd, przypomina nam Seneka.
– Niech pan zostawi w spokoju Senekę i powtórzy!
– A więc... on mówi, że... w każdym razie... że bez względu na powód wydania takiego rozkazu... karabiny maszynowe na dachu są do... do...
– Do czego?
– Do dupy, panie generale.
– Niech mu pan powie, że dupą to jest on sam i że jeśli nie ustawi browningów za pięć minut, to oddam go pod sąd wojskowy!
– Tak jest, panie generale. A jednak... proszę wybaczyć śmiałość... myślę, że my, oficerowie, powinniśmy znać ten powód... Mnie też nic nie powiedziano i...
– Pułkowniku! Niech pan nie zawraca głowy i wykona rozkaz!
– Hic et nunc. Natychmiast, panie generale.
– 4 –
Podskoczył, wyszedł, wykonał. Poprawny, bez zarzutu. Potem wyjął monokl, pomasował sobie lewe oko i zajął się analizowaniem własnych zmartwień. Był szefem Sztabu Generalnego, na Boga! I jako szef powinien być o wszystkim informowany, a to bydlę nigdy mu nic nie mówiło. Nie powiedział mu nic nawet o kamikadze, których się spodziewał. Bo spodziewał się ich pan generał, spodziewał! To był powód, dla którego w końcu września wezwał dowódców batalionów, ekspertów od materiałów wybuchowych, oficerów z wojskowej inżynierii, i oddział zaczął kopać, napełniać worki piaskiem, wznosić zapory, tak że w ciągu dwóch tygodni wszystkie bazy wyglądały jak oblężony Sewastopol. Cóż za naiwność nie domyślić się już wcześniej! A jednak ogarnęły go wątpliwości i zaryzykował pytanie: „Panie generale, czy czegoś się spodziewamy?”. Ale to bydlę odpowiedziało: „Spodziewam się, że pan zamknie pysk, pułkowniku”. Bydlę, tak, bydlę. Typowy przedstawiciel wojska, które zgubiła demokracja: odkąd świat zaczął ględzić o równości, postępie, demokracji, w wojsku spotykałeś jedynie prymitywnych i wulgarnych oficerów. Analfabetów nieznających ani jednej myśli Seneki, ani jednej sentencji Cycerona, ani jednego wiersza Horacego. Głupków niewiedzących nawet, co się stało 14 lipca 1800 roku pod Marengo albo 8 lutego 1807 roku pod Pruską Iławą. Barbarzyńców nieżywiących do kawalerzystów w dawnym stylu żadnego respektu. Piękne to były czasy, gdy aby zostać oficerem, trzeba było urodzić się w szlacheckiej rodzinie i dysponować odpowiednimi środkami finansowymi, a jeśli nie należałeś do wyższych sfer, nie mogłeś nawet marzyć o karierze!
Włożył z powrotem monokl połyskujący odblaskami pogardy i westchnął z goryczą. Wiedział, tak, wiedział, że ci analfabeci, ci głupcy, ci barbarzyńcy nazywali go Szalonym Koniem, imię odpowiednie dla wodza Indian lub dobra nazwa nocnego klubu ze striptizem! I jeśli druga część tego przezwiska mu schlebiała, to pierwsza oburzała go do głębi. Dlaczego szalony? Dlatego że był wykształcony, pedantyczny, elegancki i zwracał uwagę na formy? Dlatego że podziwiał Anglików i dbał o to, by wyglądać jak Anglik? I rzeczywiście wyglądał na Anglika! Różowa i piegowata cera, spiczasty podbródek, wąski nos, wąsy i włosy koloru marchewki, wyblakłe źrenice Anglosasa wyrosłego wśród mgieł. Mówił mu to również sir Montague, Chief of Staff stu dragonów wysłanych przez Wielką Brytanię: „Are you sure to be Italian, my friend? Przyjacielu, czy jest pan pewien, że jest Włochem? You look one of us. Wygląda pan na jednego z nas”. A pewna urodziwa dama spotkana w Londynie, w owym niezapomnianym roku, gdy dzięki NATO służył w Seventh Brigade, raczyła wręcz dodać: „Not a common Englishman, though. Nie na zwykłego Anglika jednak. A Royal Guard Officer serving in India at the time of Queen Victoria, na oficera Royal Guard stacjonującej w Indiach w czasach królowej Wiktorii”. Ale wytłumacz coś tej hołocie. Raz nawet spróbował, lecz spowodowało to tylko, że szanowali go jeszcze mniej. Od tamtego dnia dręczyli go ciągle fałszywymi telefonami, fałszywymi wiadomościami, całą masą złośliwości. Pułkowniku, kiedy-był-pan-w-toalecie-dzwonili-do-pana-z-Londynu. Nie, z-Ascot. Nie, z-Edynburga. Nie, z-Buckingham-Pallace... Albo stępiali jego ołówki, które lubił mieć doskonale zatemperowane, plamili atramentem niepokalane raporty, które pisał dla pana ministra obrony, zabierali mu wieczne pióro z napisem God-save-the-Queen, Boże-chroń-królową, i oddawali mu je z napisem God-save-Lenin, Boże-chroń-Lenina... W sierpniu wręcz ukradli mu szpicrutę z bułgarskiej skóry z wyrytymi inicjałami i teraz musiał zadowolić się inną, ze sztucznej skóry i bez inicjałów.
Westchnął, coraz bardziej rozgoryczony. Cóż to za środowisko, wielkie nieba, cóż to za środowisko! Jeśli chciałeś przebywać z kimś na twoim poziomie, mógł to być tylko dowódca Pokoju Operacyjnego: wielce szanowny kolega, którego ci analfabeci, głupcy i barbarzyńcy przezywali Głuszcem z powodu jego bujnej czupryny tworzącej na głowie coś w rodzaju czuba. Czcigodny oficer, jeden z rzadko spotykanych arystokratów, jakimi mogło się dziś pochwalić wojsko, które zgubiła demokracja, i żeby to zrozumieć, wystarczyło być gościem w jego rodzinnej willi w Trieście. Właściwie czymś więcej niż willi, w okazałym dworze z trzema pokojówkami, trzema kamerdynerami, dwoma pomywaczami, kucharzem, prasowaczką, szwajcarską guwernantką i łowczym. Luksus, który w dzisiejszych czasach znaleźć można tylko w domach nowobogackich. Nie przypadkiem postanowił dzielić mieszkanie z nim i z Profesorem, to jest z zastępcą Kondora. No ostatecznie, z braku wielce szanownego kolegi, można było przebywać również z Profesorem. Nie był on wprawdzie w stanie pochwalić się żadnym herbem, ale za to miał dwa dyplomy. Jeden z literatury, drugi z filozofii. Nazywano go tak, ponieważ przyjechał do Bejrutu z kufrem, który zaraz po przyjeździe otworzył się i wypadł z niego stos książek nietypowych dla bagażu żołnierza: Dialogi Platona, De libero arbitrio Erazma z Rotterdamu, Krytyka czystego rozumu Kanta oraz inne grube tomy, których pomięte stronice zdradzały trud wnikliwej lektury. Profesor miał jedną wadę: cały czas milczał. A multas amicitias silentium dirimit, milczenie niszczy wiele przyjaźni, uprzedza Arystoteles przetłumaczony wiernie przez Erazma. Jeśli zaś chodzi o innych, to cóż za dno! Orzeł Jeden, dowódca bersalierów, był do przyjęcia ze względu na pochodzenie społeczne, ale brakowało mu klasy: facet, który od puddingu woli pizzę, a od herbaty kawę z ekspresu. Sokół, dowódca spadochroniarzy, był parweniuszem pozbawionym stylu i charakteru. Sandokan, dowódca marynarzy, niechlujem, którego należałoby powiesić na grotmaszcie za przekleństwa i niedbalstwo. Charlie Barabaszem mającym kontakty z Arabami. Pistoia prostakiem, który nie mógłby w jego klubie nawet zmywać naczyń. Ach, jakie to przykre jeść z takimi typami w stołówce, słuchać ich trywialnego słownictwa, patrzeć, jak nakładają na ten sam talerz makaron oraz sałatę i deser, niech-się-pan-nie-przejmuje-pułkowniku-i-tak-w-żołądku-wszystko-się-wymiesza! Co za udręka uświadomić sobie, że aby się tu znaleźć, musiał zostawić swego Speedy’ego pod opieką tego gbura stajennego! Za każdym razem gdy o tym myślał, ogarniała go chęć, by rzucić się w krwawy bój, wydobyć miecz i pokazać, do czego zdolny jest arystokrata znający każdą myśl Seneki, każdą sentencję Cycerona i każdy wiersz Horacego! Oficer kawalerii, który miał najwyższy zaszczyt służyć w Seventh Brigade i który wygląda jak oficer Royal Guard stacjonującej w Indiach za czasów królowej Wiktorii. Wielki pan, który umie z klasą umrzeć!
Oparł się o biurko, cenną rodzinną pamiątkę, które kazał sobie przysłać z Włoch i z którego był bardzo dumny, szczególnie z powodu intarsji z herbem Tudorów: trzy pełne hełmy z paskami pod brodą i dwadzieścia świerków w rzędzie wewnątrz dwóch boków tworzących stożek. Tak, umrzeć. Szczęśliwy, kto umarł dziś rano. Co za sens żyć pośród ludzi nieszanujących ani wyrafinowania, ani dobrych manier, niedoceniających osób z klasą, zastępujących napis God-save-the-Queen napisem God-save-Lenin, pośród tych, co nie wkładają rano szlafroka, co nie cenią sobie tytułów ani kultury, znęcają się nad człowiekiem z klasą, ponieważ jego niezwykła pamięć zachowuje wszystkie łacińskie teksty studiowane w liceum, wszystkie książki poświęcone sztuce wojennej czytane w Akademii Wojskowej, wszystkie imiona, nazwiska, daty! Lepiej umrzeć! A skoro nie mógł zginąć od miecza, owej szlachetnej broni, która wyszła z użycia wraz z odwagą, pojawi się którejś nocy na dachu Dowództwa, by rzucić wyzwanie snajperom: „Strzelajcie, szczeniaki, strzelajcie do mnie! Mors malorum finis est, śmierć jest kresem nieszczęść, powiada Kwintylian!”. Szkoda gadać, moi panowie, nieszczęście to nie tylko głód i zimno. To również lodowata samotność wielkich panów, co należą do świata już nieistniejącego albo niezrozumianego, gdy zmuszeni są żyć w obcym im środowisku, w którym nie potrafią się odnaleźć i w którym wulgarność z nich szydzi, ośmiesza ich, prześladuje, środowisku nieceniącym Anglików... O Boże, Anglicy! Nie napisał do nich bileciku z przeprosinami ani nie zatelefonował! Cóż za niegodna go kompromitacja! Cóż za gafa! Zerwał się, wykręcił numer dawnego sklepu tytoniowego, gdzie mieszkało obecnie stu dragonów małego angielskiego kontyngentu. Ale telefon nie działał, więc bardzo przygnębiony poszedł do siebie zmienić mundur, przyczesać wąsy, spryskać się 4711, ulubioną-wodą-kolońską-Cesarza, krótko mówiąc, przygotować się do kolacji, tak jak wypada dżentelmenowi nawykłemu do wyrafinowania i dobrych manier. Bardzo przygnębiony udał się do stołówki, gdzie usiadł obok całkiem zrezygnowanego Głuszca, aby wyjaśnić mu, że wojna to zawsze omlet i że nie można usmażyć omletu, nie tłukąc jaj. A to doprowadziło go zaraz pod Marengo, potem pod Pruską Iławę, potem pod Wagram, a na koniec w paszczę Kondora.
* * *
– Wielce szanowny kolego, ja o szóstej dwadzieścia cztery niczym się nie przejąłem. Spałem dalej, nie zauważył pan? Otia corpus alunt et animus quoque pascitur illis: odpoczynek odnawia siły ciała i ducha, przypomina nam Owidiusz, Bóg zaś jeden wie, jak czułem się wyczerpany na ciele i duchu po tej tragedii ze Speedym. Pan nie znał mojego cudownego Speedy’ego, szarojabłkowitego huntera. Wysoki na metr siedemdziesiąt, gibki, smukły, żywy. Niezrównany w pokonywaniu przeszkód. Wszyscy mi go zazdrościli, wszyscy. W czasie polowań na lisa i zawodów czułem się dzięki niemu jak król. Ale żeby móc przyjechać do Bejrutu, musiałem powierzyć go temu gburowi stajennemu i jego niedbalstwo spowodowało, że koń dostał rozedmy płuc, więc trzeba było wysłać go na wieś i właśnie wczoraj wieczorem ten gbur do mnie zadzwonił: „Pułkowniku, stało się nieszczęście. Krowa rozerwała rogiem brzuch Speedy’ego i wszystkie wnętrzności wyszły mu na wierzch. Pułkowniku, trzeba go zabić. Zaraz go zastrzelę”. Dobrze, kupię młodą klacz, tę, którą uwodził ze swego boksu. Jest co prawda trochę niska i ma krótką szyję, ale wdzięku jej nie brakuje i dobrze się zapowiada. Nigdy jednak nie zdoła zastąpić mi Speedy’ego i... Szanowny przyjacielu, usiłuję panu wytłumaczyć, że po takim szoku czterystu zabitych nie robi już na mnie wrażenia. Mam chyba prawo mówić to, co powiedziałem?
– Owszem – odpowiedział Głuszec ze stoickim spokojem.
– Niechże pan pomyśli o tym, co się stało pod Marengo 14 czerwca 1800 roku, kiedy Napoleon pozwolił się zaskoczyć austriackiemu generałowi Melasowi. Pozbawiony wiadomości o przeciwniku, którego pobił 9 czerwca pod Montebello, sądził, że Melas nadal się wycofuje, i po wysłaniu kolumny Lapoype’a na północ, kolumny zaś Desaixa, a raczej Des Aixa, na południe, rozbił obóz pod Marengo. Tymczasem Melas, dowiedziawszy się o tym manewrze, przeprawił się przed Bormidę, zabierając z sobą również piechotę pod dowództwem porucznika Zacha, i niespodziewanie rzucił się na wojska napoleońskie w sile trzydziestu jeden tysięcy ludzi. Trzydzieści jeden tysięcy żołnierzy skupionych na jednym froncie, wielkie nieba, przeciw dwudziestu ośmiu tysiącom rozproszonym w bardzo rozciągniętym szyku. Napoleon właśnie został pokonany, jak pan wie, i podczas gdy Zach posuwał się naprzód, musiał cofnąć się na południowy wschód: nakazać odwrót Lepoype’a i Desaixa, a raczej Des Aixa. Lepoype’owi się nie udało, natomiast Desaixowi, a raczej Des Aixowi, tak. Bohaterski Louis-Charles-Antoine Des Aix, kawaler de Veygoux, powiedział zaraz: „Sire, ta bitwa jest przegrana. Ale jest druga po południu i mamy czas wygrać następną”. Potem, wspierany przez Kellermanna i Marmonta, księcia Raguzy, udał się na pole bitwy, rozkazał Marmontowi ustawić swoją artylerię naprzeciw wroga, Kellermannowi zaś zaatakować z boku czterystoma szablami i ruszył na piechotę Zacha, ale tu – niespodzianka. Ponieważ w takich wypadkach atak kawalerii kończy się masakrą ludzi i koni, jak pan sam wie najlepiej...
– Owszem...
– Poza tym piechota Zacha była już rozbita, Zach bowiem rzucił się w pogoń za Francuzami, przekonany, że ich pokonał, i tak oto Melas powtórzył błąd Napoleona: nie przewidział kontrataku. Zaś Desaix, a raczej Des Aix, odniósł triumf. Padł co prawda od kuli w serce, lecz zwyciężył. Sześć tysięcy Austriaków zginęło owego popołudnia, osiem tysięcy dostało się do niewoli. Niezły omlet. Napoleon stracił wprawdzie siedem tysięcy ludzi, ale Melas był zmuszony podpisać następnego dnia rozejm, zobowiązując się do wycofania swych wojsk za linię Ticino i oddania zdobytych fortec w Piemoncie i Lombardii. Decydujący dzień dla drugiej kampanii Napoleona we Włoszech, zgodzi się pan chyba ze mną.
– Owszem...
– Ale pan może sądzi, że śmierć bohaterskiego Desaixa, a raczej Des Aixa, nauczyła czegoś tego uparciucha Napoleona? Nic a nic. Siedem lat później, a dokładnie 8 lutego 1807 roku w bitwie pod Pruską Iławą, będącej dalszym ciągiem kampanii przeciw Prusom, zrobił coś chyba jeszcze gorszego: pchnął do walki we mgle 7 Korpus Armii marszałka Augereau. Doszło do największego ataku kawalerii, jaki kiedykolwiek miał miejsce, ataku dowodzonego przez Joachima Murata: osiemdziesiąt szwadronów i dwa tysiące pięćset koni, z których tysiąc pięćset zostało na polu bitwy. A tysiąc pięćset zabitych koni to bardzo dużo, szanowny kolego! Zgoda, to nie to samo, co cztery tysiące pięćset spod Wagram, ponieważ w bitwie pod Wagram zginęło cztery tysiące pięćset koni, wielkie nieba... Dostaję ataku serca na myśl o czterech tysiącach pięciuset zabitych koni. Tak czy owak, tysiąc pięćset to też bardzo dużo, bardzo dużo... W każdym razie z powodu mgły 7. Korpus Armii został rozbity. Augereau zaś tak się oburzył, że zwrócił się do Napoleona takimi słowami: „Sire, popełnił pan błąd. Pan się często myli i za każdym razem błąd jest zbyt poważny”. Nieźle się zachował ten Augereau: Pierre-François-Charles Augereau, książę Castiglione, marszałek i par Francji. Niech pan pomyśli, co to za człowiek, który siedem lat po bitwie pod Marengo i jedenaście lat po bitwie pod Castiglione, ponieważ, jeśli się nie mylę, bitwa pod Castiglione miała miejsce 5 sierpnia 1796 roku ma czelność przemawiać tak ostro do Napoleona, i to w sposób, na jaki ten zasługuje!
– Owszem...
– Postawmy sprawę jasno, ja wolę Collineta: Antoine-Charles-Louis Collinet, hrabia de Lasalle. To jeden z tych, których uważam za wzór, jeden z moich mistrzów. Pierwszorzędny technik, beau sabreur, pełen nieodpartego wdzięku, ożeniony z przepiękną kobietą i do tego niewiarygodnie bogaty. Co nigdy nie zaszkodzi. Ale niech pan pomyśli o karierze Collineta, który w wieku dwudziestu lat, powtarzam, dwudziestu, był już polowym adiutantem Kellermanna, a w wieku lat trzydziestu generałem brygady! Niech pan pomyśli, w ilu kampaniach brał udział! We Włoszech, w Polsce, Egipcie, Hiszpanii, Brandenburgii, gdzie w 1806 roku walczył pod Zehdenick i gdzie jedynie z trzema szwadronami odważył się zaatakować czternaście, następnie w Prusach, gdzie 10 kwietnia 1807 roku, to jest cztery miesiące po bitwie pod Pruską Iławą, uratował Murata pod Heidelbergiem. Collinet zginął, mając trzydzieści cztery lata, zginął pod Wagram z kulą w czole i ja mu zazdroszczę. Ponieważ ta kula zabiła go, zanim kawaleria, tak wspaniale przez niego zorganizowana, została rozbita w Rosji, a potem pod Lipskiem, potem pod Waterloo, to jest zanim zawalił się jego świat... Gdy wali się nasz własny świat, szanowny przyjacielu, gdy nasz własny świat przepada i ustępuje miejsca wulgarności, kula w czoło jest wyzwoleniem.
– Owszem...
– Nawet gdy jest się młodym.
– Owszem...
– Zgadzam się zresztą z Plautem: Quem dei diligunt adolescens moritur, ulubieńcy bogów umierają młodo.
I w tym właśnie momencie wpadł w paszczę Kondora.
– Pułkowniku!
– Melduję się na rozkaz, panie generale! – zarżał zadowolony, że wzbudził jego zainteresowanie.
– Jeśli się pan nie uspokoi, tę kulę to ja panu wsadzę w tyłek! Była już późna noc, czterystu ulubieńców bogów zostało niemal pozbieranych, Charlie zdążył poprosić o audiencję u Zandry Sadra, a w pobliżu Dowództwa ktoś śpiewał drwiąco kołysankę haszyszynów, hodowców narkotyków.
Mój haszysz nie szkodzi,
to dobry towar, pochodzi z Al-Biki,
z zielonych dolin Ba’albakku.
Kosztuje mało.
Kup kilo, żołnierzu, i pal go,
pal go, pal.
Nie masz bowiem nic innego, by zapomnieć
tę smutną historię
i to smutne miasto.