Читать книгу Tekstylia - Orly Castel-Bloom - Страница 5

CZĘŚĆ PIERWSZA 1

Оглавление

Na ulicy Jochewed Bat Miriam, róg Aleksandra Penna, stała taksówka z zapalonymi światłami i wyłączonym silnikiem. Na tylnej szybie wypisano wielkimi, białymi literami: „Jeżdżę na gaz, a ty?”.

W blask eleganckich latarni wtapiały się snopy łagodnego światła, przezierającego spomiędzy jednolitych nasadzeń w wypielęgnowanych ogródkach: w każdym rosły trzy cyprysy wielkoszyszkowe, trzy do pięciu figowców benjamińskich i jedno dziwne, nieznane drzewo gubiące właśnie liście. Jego pień pokrywały narośle o krótkich, twardych, groźnie sterczących kolcach.

Górowała nad nimi wiotka palma, której duże pierzaste liście zdawały się wytryskiwać ze smętnie ciurkającej fontanny. Drzewo to, sprowadzone do Izraela pod koniec lat dziewięćdziesiątych – zwane palmą królowej bądź kokosową (Syargus romanzoffiania), choć nie ma żadnego związku z kokosem jadalnym – wymaga niewielkiej ilości wody, a przy tym rośnie szybko i bujnie, co pozwoliło sprytnie uzyskać efekt korzystny w wymiarze historycznym: miało się wrażenie, że dzielnica Tel Baruch-Północ nie powstała wczoraj czy przedwczoraj, lecz istnieje już od ładnych paru lat. Oto dowód: wysokie i coraz wyższe palmy królowej.

Wyjątkowa dzielnica Tel Baruch-Północ różniła się znacznie od swych okolicznych nijakich sióstr. Chociaż wybudowano ją w mgnieniu oka i była zupełnie nowa – emanowała trwałością i stabilnością, jakby nie podlegała przemijaniu. To zacne osiągnięcie tłumaczyło wysokie ceny mieszkań.

Geograficznie rzecz ujmując, Tel Baruch-Północ leży na północ od starego Tel Baruch, a zarazem na południe od liczącej sobie wiele lat dzielnicy Kiriat Szaul, słynącej z dwóch ogromnych cmentarzy: jednego dla poległych w wojnach izraelskich, drugiego dla zwykłych zmarłych, których już prawie się tam nie chowa na koszt państwa, bo jest przepełniony po brzegi, a wolne kwatery są rzadkością i kosztują majątek.

Pomimo bliskości Kiriat Szaul żadnemu z projektantów nowej dzielnicy, powstałej niemal z dnia na dzień, przez myśl nie przeszło, by nazwać ją Kiriat Szaul-Południe. I słusznie. Słowo „południe” u wielu mieszkańców „północy” wywołuje lęk, a już nazwanie północnego przedmieścia Tel Awiwu południową dzielnicą Kiriat Szaul byłoby finansowym samobójstwem i oznaką braku wrażliwości społecznej. Założyciele Tel Baruch-Północ (TB-Płn.) nie byli głupi. Zgłębiwszy tajniki myśli ludzkiej, wzięli pod uwagę zarówno istniejącą w powszechnej świadomości różnicę między „Tel” – wzgórzem albo kopcem powstałym na starożytnych ruinach, a „Kiriat” – przedmieściem lub miasteczkiem, jak i różnicę między północą a południem. W swojej znakomitej koncepcji nader trafnie zawarli śmierć, rozkład i unicestwienie, a ściślej mówiąc, ich nieobecność. Chcieli i uzyskali prestiżową dzielnicę, która zdawała się wołać: jestem tu na wieki i wkrótce wyrośnie pokolenie, które nie będzie wiedziało, żem kiedyś nie istniała.

Wszelkie ironiczne uwagi pod adresem tego kosztownego skrawka ziemi cichły jednak w porze zmierzchu, gdy na dzielnicę spływała naturalna czerwona poświata, a jasne, lśniące marmurem ściany domów odbijały najróżniejsze formy sztucznego światła. Część budynków zdawała się wtedy otaczać aureola, przenosząca w wymiar duchowy kaskadowe bryły, liczące od dwóch do pięciu pięter, z naprzemiennie – w imię prywatności i estetyki – rozmieszczonymi balkonami, kryjące w sobie dwu- i trzypoziomowe apartamenty, penthouse’y oraz zwykłe cztero-pokojowe mieszkania, którym też z pewnością niczego nie brakowało.

W owych czasach w Izraelu niełatwo było czymkolwiek się zachwycić, ale to miejsce robiło wrażenie tak silne, że nawet w oschłych i najbardziej nieczułych sercach wzbudzało żywe pragnienia, które zdawały się dawno dla nich stracone. Także ludzie wylęknieni i tacy, którym mózgi podziurawił czas, pustosząc je niemal doszczętnie, nie byli zdolni się oprzeć cudnym żaluzjom elektrycznym ani wdzięcznym balkonom otoczonym barierką z czystego hartowanego szkła. Wszystkie owe zdruzgotane, nieszczęsne istoty musiały przecież dostrzegać w tym pięknie i luksusie swego rodzaju raj, dla nich niedostępny.

I choćby znalazł się ktoś, kogo żaluzje, balkony i sztuczne oświetlenie nie wprawiały w zachwyt – uczyniłyby to wiszące ogrody, które z bezprzykładną lojalnością estetyczną strzegły stylistycznej harmonii między balkonami i tarasami a roślinnością frontowych ogródków.

Gwoli uczciwości zaznaczyć należy, że niejednokrotnie wraz z najgłębszym uznaniem i podziwem budziła się zazdrość, ogarniająca nawet tych, co mieli się za powściągliwych i nie tracili głowy w najbardziej skrajnych sytuacjach. Zazdrość ta, zapiekła i dzika, zbierała żniwo nawet wśród wszelkiej maści socjaldemokratów, którzy z zasady nie zamieszkaliby w miejscu, gdzie pieniądze tak bardzo się liczą. Niczym jesienny liść opadała z dotkniętych zawiścią maska hipokryzji, rozdziawiali usta i ogarniała ich gorycz, że nie mają żadnego udziału w tym deweloperskim cudzie.

Kierowcą taksówki jeżdżącej tylko na gaz był brodaty trzydziestopięciolatek w czarnej mycce. Ten były środkowy napastnik Maccabi Tel Awiw, prawdziwa gwiazda piłkarska, nawrócił się i odszedł z drużyny. Czekał przy samochodzie na pasażera, który zamówił taksówkę, zastanawiając się, czy dzwonić po niego, czy zaczekać jeszcze parę minut. Ostatecznie to on przyjechał za wcześnie.

Były piłkarz przyglądał się pięknym budynkom nowego przedmieścia, które wyrosło na południe od Kiriat Szaul, żeby dobrze zapamiętać to miejsce, wzniesione niedawno, pomimo recesji, przez najzamożniejsze dziesięć procent ludności.

Pomyślał sobie, że ci, którzy tu mieszkają, żyją dokładnie tak, jak żyłby on sam, gdyby nie przerwał swojej wspaniałej kariery piłkarskiej. On także czuł, jak zalewa go fala zazdrości, ale że przepełniała go mądrość tysiącleci, natychmiast zdołał okiełznać pożądliwość.

Po prostu wzniósł oczy ku niebu, jak kazał mu czynić rabbi co najmniej raz dziennie, by uprzytomnić sobie pozycję jednostki wobec reszty świata, wziął kilka głębokich oddechów i odgrodził się od owego wiecznego szczęścia, złudnego czy też nie, jakie emanowało z dzielnicy TB-Płn.

Irad Gruber, który wprawdzie miał lat pięćdziesiąt, ale w ostatnim miesiącu był tak przygnębiony, że wyglądał na sześćdziesiąt pięć, kroczył dróżką wśród roślin sezonowych i nerwowo rozglądał się za taksówką, którą zamierzał udać się na lotnisko. Jedną ręką ciągnął średniej wielkości walizkę na kółkach, w drugiej trzymał ciężką teczkę z ważnymi dokumentami i laptopem.

Taksówkarz, w którym Gruber natychmiast rozpoznał ekspiłkarza Maccabi, otworzył bagażnik i dopiero kiedy pasażer znalazł się tuż przy nim, raczył wziąć od niego walizkę i ciężką teczkę.

– Pchchch… – mruknął z pogardą Gruber, ponieważ w licznych krajach, jakie odwiedzał, tragarze i kierowcy wybiegali mu naprzeciw, żeby odebrać bagaże, nawet jeśli nie wiedzieli, kim jest.

Gdyby Irad Gruber był w typowym dla siebie nastroju, dałby zapewne popalić bezczelnemu taryfiarzowi. Ale w ostatnim czasie, z powodu różnych zmartwień, ów zdolny naukowiec cierpiał na depresję, toteż zignorował tupet taksówkarza i dalej przyglądał się światu z ponurą i cierpiętniczą miną osoby, która niedawno przeżyła wstrząs.

Rozsiadł się na tylnym siedzeniu, długi wełniany płaszcz złożył na kolanach, i ruszył w dziesięciodniową podróż do najpotężniejszego mocarstwa świata. Zdążył jeszcze obrzucić pustym wzrokiem lokalne centrum handlowe Mikado i szybko odwrócił oczy, bo raziło go białe światło jarzeniówek.

Pozostawało mu tylko mieć nadzieję, że decydenci z Ministerstwa Obrony i z Agencji Rozwoju Środków Bojowych i Infrastruktury (ARŚBI) nie zaoszczędzili kosztem jego wygody i kupili mu bilet w klasie biznes, należny naturalnie postaci jego formatu.

W ciągu niespełna minuty eksgwiazdor futbolu i genialny wynalazca, laureat Nagrody Izraela, znaleźli się przy trasie Ajalon i przyjazny dla środowiska samochód włączył się do ruchu na drodze prowadzącej do Portu Lotniczego im. Ben Guriona.

Kilka godzin po jego odjeździe z trzypoziomowego apartamentu przy ulicy Jochewed Bat Miriam, róg Aleksandra Penna, w Tel Baruch-Północ wyszła żona Irada Grubera, Amanda Gruber, i swoim bordowym buickiem udała się do kliniki Medical Frontline w nowym skrzydle luksusowego budynku Sea and Sun na skomplikowaną operację u doktora Karmiego Jagody, eks-Izraelczyka, numeru dwa na świecie w dziedzinie inwazyjnej chirurgii plastycznej.

Doktora Jagodę wezwano pilnie z Drezna na operację wszczepienia implantów łopatek, niezwykle popularną w kręgu zamożnych kobiet, u których z upływem lat kruszały naturalne grzebienie kostne, co czyniło ich plecy płaskimi i nudnymi tak w ruchu, jak i w stanie spoczynku.

Karmi Jagoda zyskał międzynarodową sławę dzięki pomyślnym operacjom dzieci z Trzeciego Świata, urodzonych z deformacjami twarzy. W jego drezdeńskim domu można było podziwiać imponujące zdjęcia „przed i po”. W ostatnich latach znużyły go próby naprawiania zniekształconych fizjonomii, których nigdy nie doprowadzi się do ładu, więc wyspecjalizował się w dużych operacjach plastycznych, takich jak dzisiejsza. Szczególne sukcesy odnosił w odsysaniu tłuszczu z bioder i wszczepianiu implantów łopatek.

Jagoda był wirtuozem lancetu: szybko i precyzyjnie łączył endoprotezy z obojczykiem, ścięgnami i mięśniami, które wprawiają w ruch łopatkę (Scapula), takimi jak mięsień czworoboczny (Trapezius) oraz mięśnie napinające grzbiet i zbliżające barki.

Świetna motoryka mała eks-Izraelczyka pozwalała pacjentkom uniknąć ograniczeń ruchowych po operacji. Lekarz zapewnił Mandy, że w ciągu miesiąca będzie mogła wrócić na basen.

Mąż Mandy nie wiedział o zaplanowanej hospitalizacji żony w Medical Frontline, ta zaś nie widziała sensu, by mu o tym mówić, bo był wiecznie skupiony na sobie i swoich sprawach, a w ostatnim czasie z powodu problemów i zgrzytów związanych z aktualnym projektem nie widział dalej niż czubek własnego nosa. Zresztą jego żona wiązała duże nadzieje z problemami zawodowymi męża, dzięki którym mogła pozbyć się go z domu na dziesięć dni. Z napięciem i obawą śledziła doniesienia o groźbie wielkiego strajku sfery budżetowej, modląc się, by wybuchł po opuszczeniu kraju przez jej męża, rozprzestrzenił się i objął także linie El Al i wszystkich pracowników lotniska. Tym sposobem Irad utknąłby za granicą na co najmniej dwa-trzy kolejne tygodnie, aż ona całkowicie wydobrzeje i może nawet w ogóle nie będzie musiała mu mówić o operacji.

Minął rok, odkąd Dael, młodsza latorośl Gruberów, wstąpił do wojska i został snajperem w elitarnej Brygadzie Giwati. To jego dziewczyna, Aja Ben Jaisz, wyjawiła Mandy, dokąd przydzielono Daela. Od tamtej pory Mandy starała się w miarę możności przebywać w stanie uśpienia lub nieprzytomności, by nie wiedzieć, co się wokół dzieje, i nie martwić się daremnie o zmilitaryzowanego syna.

Ponieważ była zdrowa, poddawała się operacjom plastycznym. Przeszła ich już siedem, większość w rejonie twarzy. Nos zoperowała sobie już jako młoda dziewczyna. Ku zadowoleniu Mandy jej końskie rysy zanikały dosłownie z zabiegu na zabieg.

Operacja, na którą przylatywał do Izraela Jagoda, była jej ósmą.

Ze wszystkich pracowników rodzinnej fabryki piżam „Luli Laj”, produkującej głównie dla odbiorców ortodoksyjnych, a zlokalizowanej w strefie przemysłowej we wschodniej Netanii, tylko Karmela Lewi, sekretarka Mandy i brygadzistka szwalni, znała głębszą przyczynę zabiegów, jakie przechodziła szefowa. Jedynie biedna Karmela, której syn Jehuda Lewi zginął w Libanie, wiedziała, że powodem jest znieczulenie ogólne podczas operacji i stan oszołomienia towarzyszący rekonwalescencji.

Podczas ostatniego remanentu, dwa miesiące temu, Mandy wyznała jej wprost:

– Wzięli mojego chłopaka na linię ognia, zrobili z niego snajpera i nikt się mnie nie pytał. Nie wyrabiam nerwowo, chcę spać i spać, i budzić się coraz młodsza, aż go wypuszczą. Urządzi się przyjęcie i będę wyglądać na nim na trzydzieści pięć lat.

Tak żartowała Amanda, mając już za sobą podniesienie biustu, spłaszczenie brzucha, usunięcie cellulitu z ud, lifting brwi, przeszczep kości policzkowych i napinanie skóry podbródka i szyi. Tylko jej długie włosy pozostały siwe. Piękne, gęste, faliste i białe, ponieważ miała alergię na wszystkie farby. Wycyzelowana twarz i perfekcyjny nos, zrobiony podczas ferii z okazji święta Pesach, gdy miała siedemnaście lat, w zestawieniu z białymi falami włosów czyniły z tej kobiety chodzące dzieło sztuki. Tym bardziej że ubierała się zawsze w piękne, zdaniem Karmeli, zestawienia barw: białej, kremowej, czarnej i oliwkowej.

Karmela kochała Mandy z całej duszy, a i Mandy nie trzymała jej na dystans. Uczyniła z niej swoją powiernicę we wszelkich sprawach związanych z fabryką. Karmela nigdy nie zapomni, jak Mandy ją wspierała po stracie błogosławionej pamięci Jehudy, jak przychodziła co dzień podczas siedmiodniowej żałoby, płakała razem z nią i kilka razy na własny koszt zrobiła w pobliskim supermarkecie wielkie zakupy dla tłumu żałobników. Karmela zapamięta na zawsze jej wielkoduszność w owych strasznych dniach.

Dael był wtedy dzieckiem, ale Mandy już zaczęła planować, jak sama zniesie ten ciężki czas.

Lojalność Karmeli i jej dogłębna znajomość tajników tkanin, niezbędna w fabryce piżam, sprawiały, że Mandy powtarzała jej raz po raz:

– Jesteś prawdziwą ozdobą „Luli Laj”. Ze wszystkich moich pracownic ty jedna masz ten błysk w oczach.

Karmela była związana z „Luli Laj” jeszcze od czasów, gdy fabryką kierowała matka Amandy, Audrey Grinholz. Z początku wpadała do zakładu raz na parę tygodni, wysyłana przez firmę Singer, żeby naoliwić maszyny do szycia i oczyścić je specjalnymi ściereczkami.

Po śmierci Audrey Mandy pomogła jej rozwinąć skrzydła. Wysłała na kurs szycia zorganizowany przez Ministerstwo Pracy, płaciła jej pensję przez całe trzy miesiące trwania kursu i dała zawód. Karmela była przeświadczona, że gdyby nie Mandy, skończyłaby marnie, jako zwłoki wyrzucone przez morze gdzieś na plażę w Netanii.

Po siedmiodniowej żałobie Karmela straciła chęć życia. Nie mogąc na to patrzeć, Mandy wysłała ją do znakomitej psychiatry, a ta w ciągu dwóch miesięcy postawiła ją na nogi. Pomimo wszelkich różnic Karmelę i Mandy łączyła mocna, rzadko spotykana przyjaźń, rodzaj tajnego przymierza, a w „Luli Laj” mówiono, że Karmela Lewi zarabia ponad sześć i pół tysiąca netto, dostaje więcej bonów na święta i więcej urlopu.

Tekstylia

Подняться наверх