Читать книгу McCartney w rozmowach - Paul Du Noyer - Страница 8

ROZDZIAŁ 1
Things He Said Today

Оглавление

Wywiad z McCartneyem

Z początku wydawało mi się niemożliwe, by zapomnieć, że rozmawiam z Paulem McCartneyem. Podczas wywiadów przypominałem sobie młodość, gdy słuchałem muzyki Beatlesów i traktowałem Paula jak na wpół mityczną zjawę, a opanowanie tego uczucia zajęło mi dobrą chwilę. Każdy żarliwy fan tej grupy czułby się tak samo. Od tego czasu obserwowałem wiele razy, jak inni, którzy znaleźli się w jego obecności po raz pierwszy, doświadczali tego samego pełnego emocji napięcia.

Główny bohater tego zamieszania za każdym razem szybko i łatwo potrafił rozładować nerwową atmosferę, zachowując się skromnie i zwyczajnie. Wszyscy zauważyli u niego tę umiejętność, ale bywa ona różnie interpretowana: czasem po prostu jako dobre maniery, czasem mniej korzystnie – jako manipulacja czarującego specjalisty od PR-u. Osobiście sądzę, że Paul świetnie zdaje sobie sprawę z tego, jak widzą go inni, ale nie ma obsesji na punkcie własnego wizerunku. Najprawdopodobniej lata doświadczenia nauczyły go, by traktować rozmówców z naturalną życzliwością.

Muzycy również nie są całkiem odporni na zetknięcie z McCartneyem – żywą legendą rocka. Rozmawiałem ze wszystkimi członkami zespołu Paula od 1989 roku i każdy z nich przyznał mi się, że czasem patrzą po sobie z niedowierzaniem. Gitarzyści opisywali dreszcz towarzyszący graniu na żywo riffów z piosenek Beatlesów, od których kiedyś rozpoczynali naukę gitarowego rzemiosła. Wokaliści wspominali, że byli onieśmieleni, kiedy śpiewali w harmonii z głosem, którego w młodości słuchali z płyt. Perkusiści mówili, że musieli zdobyć się na odwagę, by znaleźć wspólny rytm z najsławniejszym basistą wszech czasów. Ponieważ wszyscy byli profesjonalistami, dali sobie w końcu radę, ale czy ktokolwiek może im mieć za złe, że przez chwilę się zawahali?

Pamiętam, co czułem pewnego dnia w dzieciństwie: Paul McCartney przemknął koło mnie swoim mini morrisem na wiejskiej drodze nieopodal Liverpoolu. Wybraliśmy się wtedy z kumplami w poszukiwaniu domów piłkarzy, żeby pomęczyć ich o autografy, ale nie spodziewaliśmy się, że spotkamy prawdziwego beatlesa, jeżdżącego między polami rzepy w Lancashire! To były gwiazdy światowego formatu. „Widzieliście to, co ja?” A kiedy po raz pierwszy poszedłem na koncert Paula (z grupą Wings w Liverpool Empire), przypuszczam, że w wielotysięcznym tłumie wiele osób również nie dowierzało, że znalazły się w tym samym miejscu co on i jego muzyka. Fani na całym świecie czują się w takich chwilach podobnie.

Potem zdarzało się i tak, że stanowiłem jednoosobową publiczność McCartneya. Czekając na wywiad, siadałem czasem na widowni podczas prób, a Paul spoglądał na mnie z odległości kilku metrów, próbując na fortepianie akordy do Fool on the Hill czy grzmiące pasaże All Shook Up, jakby moja skromna osoba reprezentowała wielotysięczny tłum na stadionie. Po całej sali krzątał się zespół, traktując muzyka i muzykę zadziwiająco beztrosko, rozplątując kable, przesuwając skrzynie i futerały instrumentów albo dzwoniąc do kogoś ze środka sceny. Byłem w tym towarzystwie jedyną osobą, która miała czas, by patrzeć, słuchać i podziwiać.

Rozmowy cytowane w tej książce odbywały się zazwyczaj w jednym z dwóch miejsc: albo w londyńskim biurze Paula (MPL), albo w jego studiu w Sussex (The Mill). To pierwsze mieści się w wysokim, wąskim budynku, z którego rozciąga się widok na Soho Square. Podczas wywiadów Paul mógł oglądać przez ogromne okno swojego gabinetu rozległe trawniki, gdzie w pogodne dni pracownicy okolicznych biur lubią jadać lunch. Wnętrza MPL urządzono w stonowanym stylu art déco. Na ścianach wiszą nowoczesne obrazy lub oprawione fotografie Lindy McCartney, a na honorowym miejscu – jej słynne ujęcie Paula i Johna, śmiejących się i podających sobie ręce podczas imprezy dla prasy z okazji wydania albumu Sgt. Pepper w 1967 roku.

Studio The Mill, noszące oficjalną nazwę Hog Hill, znajduje się o kilka godzin jazdy od Londynu, w spokojnej, wiejskiej okolicy, w pobliżu południowego wybrzeża Anglii. Jego zabytkowe wnętrza mieszczą obecnie salę prób i studio nagraniowe. W jednym z kątów stoi oryginalny kontrabas Billa Blacka, jednego z muzyków Elvisa Presleya. Instrument ten, sprezentowany Paulowi przez Lindę na urodziny, jest prawdziwym rockowym trofeum. Nigdy nie śmiałem go dotknąć, podobnie jak legendarnej gitary basowej Höfnera, tak często stojącej w pobliżu mojego krzesła, ale Paul miał w zwyczaju głaskać jego struny, przechodząc obok.

Codzienny plan zajęć McCartneya jest ustalany z góry, toteż rozmawialiśmy zazwyczaj bez przerw, chyba że chodziło o przerwę na herbatę i czekoladowe ciasteczka. „A może chciałbyś cappuccino? – mawiał Paul w MPL. – Pamiętaj, chłopie, że jesteś teraz w Soho”.

McCartney już od pierwszych dni The Beatles był znany ze swoich talentów dyplomatycznych, zwłaszcza w zestawieniu ze zgryźliwym Lennonem. Nawet jeśli John był postrzegany jako lider, to najczęściej z publicznością rozmawiał właśnie Paul. Za granicą zawsze starał się nauczyć chociaż kilku słów w miejscowym języku. Dyplomaci ze względu na przebiegłość bywają jednak traktowani nieufnie, chociaż czasem chwali się ich za takt wobec uczuć innych.

Jeżeli miałbym wyrazić swoją opinię na ten temat, to Paul nigdy nie wydawał mi się wyrachowanym specjalistą od PR-u – co zarzucali mu nieżyczliwi. Weźmy na przykład jego niemądrą reakcję na zamordowanie Johna Lennona w 1980 roku: „Ale obsuwa, no nie?”, chociaż wtedy wszyscy potrzebowali autorytatywnego, wyważonego oświadczenia. Wstrząśnięty i pogrążony w żalu McCartney na pewno wypowiadał się wówczas pod wpływem emocji, ale jego słowa wywołały powszechne oburzenie. Podobnie działo się wcześniej, po rozpadzie Beatlesów, opisanym w innym rozdziale – Paul popełniał wówczas jedną gafę za drugą, co trudno uznać za przejaw mistrzowskiego PR-u.

Podczas umówionych wcześniej wywiadów wydaje się jednak bardziej swobodny niż większość gwiazd. McCartney gra z mediami w tę grę dłużej niż jakikolwiek dziennikarz, który chce mu zadać parę pytań. Paul czarował redaktorów NME (wówczas wciąż jeszcze określanego pełną nazwą „New Musical Express”) na wiele lat przed narodzinami obecnych pracowników tego magazynu. Świetnie zna rynek prasy muzycznej i programy telewizyjne. Podobnie jak królowa Elżbieta II, która przyjmowała wszystkich premierów od czasów Winstona Churchilla, widział, jak media muzyczne pojawiają się i znikają ze sceny.

„Zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie próbował umniejszyć to, co robię” – mówi Paul, a potem rozwija ten wątek:

Kiedy weszliśmy [The Beatles] do muzycznego obiegu, w „Daily Mirror” był taki facet, Donald Zec, któremu chodziło tylko o to, żeby komuś dokopać. Za każdym razem, gdy umawialiśmy się z nim na wywiad, istniało niebezpieczeństwo, że tak się to skończy. Poza nim jednak wszyscy byli naprawdę mili. Siadało się po prostu z nimi i mówiło (skwapliwym tonem): „O tak, opowiem ci o mojej najnowszej płycie!”.

Z czasem jednak coraz więcej ludzi zaczęło postępować tak jak Zec. Mnóstwo dziennikarzy myślało sobie: „Świetny pomysł, przywalmy każdemu, wszystko jedno, czy mu się należy, czy nie”. Nie wiem, czy rzeczywiście tak myśleli, ale właśnie tak robili. To jakieś szaleństwo. Gdyby ktoś próbował znaleźć w tym jakiś sens, zwariowałby.

Paul chętnie udziela wywiadów, przynajmniej wówczas, kiedy ma odpowiednią motywację. Zazwyczaj sesja zaczyna się od tego, że gwiżdże i wystukuje na udach żwawy rytm, podczas gdy ja przygotowuję pierwsze pytanie. To nietypowe zachowanie jak na gwiazdę muzyki. Zazwyczaj czekają one na zadanie pytania z męczeńską miną albo podejrzliwie przyglądają się rozmówcy.

„Okej, to co byś chciał wiedzieć, chłopie?” – pyta zwykle Paul na początku rozmowy.

Kiedy zajmował się dokumentalnym projektem Anthology – płytą i książką oficjalnie podsumowującymi karierę Beatlesów, musiał trzymać swój entuzjazm na wodzy ze względu na szacunek dla innych żyjących członków zespołu:

Miało to wyglądać tak, że robimy konferencję prasową wszyscy, jako The Beatles. Gdybym zbytnio zaangażował się w ten projekt, mógłbym mu zaszkodzić. Normalnie podchodzę do takich rzeczy z werwą i animuszem, gadam o tym ze wszystkimi naokoło, ale potem na konferencji prasowej słyszę: „Taa, wszyscy już wiemy, co masz do powiedzenia”. To moja normalna reakcja, kiedy coś lansuję. Spotykam się wtedy z każdym, kto chce. Wówczas zdecydowałem jednak, że powinienem troszkę odpuścić.

Po wielkiej trasie koncertowej w 1990 roku Paul przyznał, że czuje zdenerwowanie, stając przed dziennikarzami z całego świata. Szybko jednak powrócił do formy – niemal zbyt szybko: „Nie mogłem się doczekać trudnych pytań, pozostałe mnie nudziły. Nagle zdałem sobie sprawę, że znam każde chrzanione pytanie, które chcą mi zadać. Czułem się coraz pewniej. Znów gadałem z ludźmi, a nie z »powszechnie szanowanymi przedstawicielami prasy«”.

McCartney jest niezwykle tolerancyjny w kwestii wywiadów – a także osób przeprowadzających te wywiady. Zdarza mu się zachowywać nietypowo jak na celebrytę, do tego stopnia, że pyta dziennikarzy o ich życie osobiste. Niewielu z nich jest w stanie oprzeć się takiemu pochlebstwu. Zanim jeszcze do powszechnego użycia wszedł termin „selfie”, Paul zwykł pozować wraz z zauroczonymi rozmówcami do wspólnych pamiątkowych fotografii. Osobiste podejście uznawane jest powszechnie za najcenniejszą PR-owską walutę. Podczas jednego z filmowanych wywiadów McCartney chwycił mandolinę i zagrał mi Dance Tonight, nową piosenkę napisaną dla jego córeczki Beatrice, po czym wręczył mi swoją kostkę. W takich chwilach uwielbienie fana bierze górę nad profesjonalnym opanowaniem.

Zawsze miałem wrażenie, że Paul odpowiadał lepiej, kiedy udowodniłem mu, że odrobiłem pracę domową na temat jego kariery. Czasem, jak przyznawał ze śmiechem, wiedziałem na jakiś temat więcej niż on. Poza tym lubi, kiedy rozmówca zwraca się do niego równie swobodnie, jak on odnosi się do innych, natomiast podobnie jak większość celebrytów, nie znosi, gdy się go przypiera do muru. Nasze rozmowy zawsze miały formę wywiadu, nigdy zaś nie przypominały przesłuchania.

Podczas wywiadu McCartney znakomicie potrafi kontrolować dyskusję, nie wywołując przy tym u rozmówcy wrażenia dominacji. Jest elokwentny, lecz stara się odpowiadać na pytania raczej zwięźle, natomiast kiedy wydaje się rozluźniony lub próbuje delikatnie skierować rozmowę na inne tory, z dala od kontrowersji, potrafi nieźle się rozgadać. Niełatwo mu przerwać – nie tylko ze względu na jego charyzmę, ale także dlatego, że to, co mówi, okazuje się zazwyczaj fascynujące.

McCartney jest żyjącym świadkiem historycznych wydarzeń i nawet jego marginalne uwagi potrafią być wartościowe. „Ha! – wykrzykuje. – To właśnie mi wychodzi: zmienianie tematu”. Tyle razy przeprowadzano z nim wywiady, że formułuje myśli w słowa tak, jakby widział je już zapisane.

Paul mówi z lekkim liverpoolskim akcentem, prawdopodobnie mocniejszym, gdy rozmawia z krajanami. Dwie z jego żon były Amerykankami, spędził w USA wiele lat, lecz nie słychać tego w jego wypowiedziach. Nadal wysławia się tak jak chłopak, który w latach pięćdziesiątych chodził do angielskiej szkoły. Nie wychowywał się wszak w slumsach, a jego rodzice mieli ambicję, by zapewnić mu jak najlepsze wykształcenie. Pewnego razu przyznał, że wciąż jeszcze czuje wyrzuty sumienia w związku z przedrzeźnianiem matki, która próbowała poprawiać jego północnoangielską wymowę.

Młodzi beatlesi, z wyjątkiem Ringo Starra, pochodzili z przedmieść i mówili ze śpiewnym akcentem, w którym brakowało gardłowych, szorstkich głosek rodem z liverpoolskich doków. Sposób mówienia McCartneya do dziś ma wiele wspólnego z muzyką, i to dosłownie: w jego wypowiedziach można czasem dosłyszeć urywki melodii, zdarza mu się także dość wiernie imitować dźwięki instrumentu w sposób wymykający się jakiemukolwiek zapisowi. Kiedy opisuje jakiś utwór, słowa mu nie wystarczą – często musi go po prostu wykonać, tu i teraz.

Kiedy przytacza czyjąś wypowiedź, podobnie – nie cytuje tylko słów tej osoby. Woli się w nią wcielić, jakby występował na scenie. Nie przepuści najmniejszej okazji, by odegrać Szkota rodem z komedii, flegmatycznego mieszkańca Lancashire czy przebiegłego londyńczyka. Naśladując aktora z minionej epoki, używa afektowanego głosu i sepleni. Nie jestem zaskoczony, kiedy przy innej okazji dowiaduję się, że w dzieciństwie Paul i jego młodszy brat Mike uwielbiali słuchać płyt komika Petera Sellersa.

Każdy z nas ma pewne werbalne nawyki; na przykład Paul nadużywa określeń ograniczających stopień lub intensywność innych słów. Sam to dostrzegł, kiedy pokazałem mu zapisy naszych wywiadów. Jak sądzę, bierze się to z jego wewnętrznej potrzeby osłabiania wymowy zdań, które mogłyby zabrzmieć zarozumiale lub onieśmielająco. Stąd następujące zdania: „Beatlesi byli wielkim małym zespołem”, „W życiu poszło mi całkiem nieźle” czy też „wyszło na to, że staliśmy się dość znani”. Kiedy rozmawia się z nim osobiście, takie wypowiedzi brzmią szczerze, ale w druku wyglądają na fałszywą skromność.

McCartney uwielbia bawić się językiem. Gdy tylko pojawia się okazja do kalamburu czy gry słowem, rzadko potrafi się jej oprzeć. Ten apetyt na językowe igraszki da się również zauważyć w jego piosenkach. Poruszył ten temat w dyskusji na temat dwóch utworów z 2005 roku – How Kind of You i English Tea:

Uwielbiam język. Interesuje mnie, jak różni Brytyjczycy mówią po angielsku. W szkole uczyłem się hiszpańskiego, łaciny, niemieckiego, no i angielskiego, który naprawdę lubiłem. Mój tata był wielkim fanem krzyżówek. Cóż, uwielbiam język.

Zauważyłem kiedyś, że Anglicy z wyższych sfer mają nie tylko inny akcent, używają również odmiennego słownictwa. Znam paru starszych, wytwornych ludzi – są przemili, ale wyrażają się inaczej. Ja na przykład mógłbym powiedzieć: „To miło z twojej strony. Czułem się kiepsko”. A oni: „Kochany jesteś, że o mnie pomyślałeś. Czułem się naprawdę nieszczególnie”. Przyglądałem się temu przez wiele lat i bardzo mi się to podoba. Lubię bawić się językiem.

Słuchałem właśnie dzisiaj piosenki Walrus i wszystko to jest bardzo spójne. Jej tekst nawiązuje do motywów z Alicji w Krainie Czarów, krokieta z flamingami i tych wszystkich rzeczy, które poznaje się w dzieciństwie, a potem wraca do nich przez całe życie. „Rzędy malw i róż wytężają słuch”[1]. To czysty Lewis Carroll.

Od 1962 roku dziennikarze prosili Paula niezliczoną ilość razy, żeby opowiedział swój życiorys, toteż doprowadził tę sztukę do perfekcji. Nawet jeśli przez wiele lat stał się bardziej wybredny w doborze anegdot, to opowiadanie idzie mu za każdym razem lepiej.

Pamięć Paula nie podsuwa mu jednak wspomnień w chronologiczny, uporządkowany sposób, tak jakby tego chcieli rozmówcy. Zamiast tego prezentuje je raczej w postaci pojedynczych zdjęć, czasem pojawiających się bez ładu i składu. Aby ułatwić sobie życie, McCartney polega w kwestii życiorysu na innych. Podczas rozmów często pozwalał, żebym to ja podsuwał mu ten czy inny szczegół dotyczący jego kariery. Pewnego razu podczas lunchu z Paulem i pisarzem Markiem Lewisohnem – największym na świecie kronikarzem twórczości Beatlesów – zauważyłem, że my, gryzipiórki, służymy Paulowi jako coś w rodzaju zewnętrznego dysku twardego.

(Pamiętam, że był to bożonarodzeniowy lunch w MPL, a Paul wygłupiał się w papierowej czapeczce, którą wyciągnął ze świątecznej niespodzianki od mojej żony).

W trakcie jednej z rozmów próbowałem zweryfikować następstwo wydarzeń podczas koncertu The Beatles na dachu w 1969 roku. Muzycy, filmowani na szczycie budynku wytwórni Apple przy Savile Row w Londynie na potrzeby filmu Let It Be, zagrali piosenkę Get Back, a potem – nie wiedząc jeszcze, jakie to znaczące – ukłonili się całemu światu na do widzenia. Zapytałem Paula, czy wtedy już wiedział, że będzie to ich ostatni wspólny publiczny występ. „Nie… – Zastanowił się chwilę. – A przy okazji, czy to naprawdę był ostatni raz? Nie wiem, chłopie. Nigdy nie sprawdzaliśmy tych rzeczy. Trudno mi to skojarzyć, jak widzisz. Interesująca sprawa, ale dobrze mieć naokoło kronikarzy i pisarzy. Teraz my, którzy braliśmy w tym udział, możemy na nich polegać”.

Mimo obecności kronikarzy po świecie krąży pełno pisemnych wspomnień o Beatlesach i samym Paulu, w których ten ostatni nie potrafi rozpoznać ani grama prawdy. Wyjątkowo sceptycznie podchodzi do relacji na temat spółki McCartney–Lennon – partnerstwa, które było tak osobistą sprawą obu muzyków, że nikt z zewnątrz nie potrafił go zrozumieć. „Jak ktokolwiek może uważać się za eksperta – peroruje Paul – jeżeli nie przebywał nawet przez chwilę w tym samym pokoju?”

Jednak nawet supergwiazdy muzyki są tylko ludźmi, a czas zaciera w pamięci niektóre szczegóły. Za każdym razem, kiedy wracaliśmy w rozmowie do tematu, na który rozmawialiśmy wiele lat wcześniej, McCartney radził mi, żebym przypomniał sobie najwcześniejszą wersję jego wspomnień i potraktował ją jako obowiązującą. Na szczęście najdłuższą serię wywiadów przeprowadziłem z nim w 1989 roku – na kilka lat przed projektem Anthology (1995). W roku 1995 Paul sam przyznawał, że ma problem z niektórymi detalami:

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

1 W oryg. Lines of hollyhocks and roses listen most attentively – cytat z piosenki English Tea autorstwa Paula McCartneya (przyp. tłum.).

McCartney w rozmowach

Подняться наверх