Читать книгу Czyste mięso - Paul Shapiro - Страница 4
1. DRUGIE UDOMOWIENIE
ОглавлениеPEWNEGO PARNEGO SIERPNIOWEGO DNIA W 2014 ROKU znalazłem się w Brooklyn Army Terminal – na dawnej stacji kolejowej z czasów II wojny światowej w najmodniejszej dzielnicy Nowego Jorku – która jest dziś siedzibą kilku tuzinów start-upów. Wagony pociągów sprzed dwóch pokoleń stały na torach, otoczone nowymi, w większości pustymi przestrzeniami biurowymi. Czy to zatrzymane w czasie miejsce naprawdę jest siedzibą firmy biotechnologicznej, która wraz z kilkoma innymi start-upami tworzy obecnie pionierską technologię, niosącą obietnicę całkowitej przemiany naszego systemu żywienia?
Ponieważ poświęciłem swoje życie zawodowe czynieniu rolnictwa bardziej zrównoważonym, zwłaszcza poprzez swoją pracę w Amerykańskim Stowarzyszeniu Humanitarnym [Humane Society of the United States], odwiedziłem wiele start-upów, których założyciele twierdzili, że ich produkty uratują planetę i wybawią nas od wielu chorób, a jednocześnie zapewnią wystarczająco dużo jedzenia, by wykarmić rosnącą populację. Niemal wszystkie firmy mieszczą się w Bay Area, niedaleko bogactwa Doliny Krzemowej, które je stworzyło i wciąż popycha ku lepszej przyszłości. Brooklyn kojarzył mi się raczej z brodatymi hipsterami, nie z przystanią biotechnologii, ale to tu zaprosił mnie Andras Forgacs, bym odwiedził jego nową firmę Modern Meadow – Nowoczesna Łąka.
Otoczenie nie kojarzyło się jednak ani z nowoczesnością, ani z łąką. Dawna baza zaopatrzenia wojskowego została wykupiona przez miasto Nowy Jork we wczesnych latach osiemdziesiątych i przeobrażona w przestrzeń biurową. Dzisiaj gości kilkunastu najemców, głównie start-upy. Jeden z nich, Modern Meadow, pojawia się na pierwszych stronach gazet.
Po kwadransie spędzonym na szukaniu terminala i mijaniu innych biotechnologicznych start-upów znalazłem wreszcie wejście do laboratorium. Forgacs, mężczyzna przed czterdziestką, z ciepłym uśmiechem przywitał mnie w skromnym, lecz nieskazitelnie czystym pomieszczeniu. W tamtym czasie pracowała dla niego garstka ludzi. Zastanawiałem się, czy naprawdę na moich oczach tworzy się historia.
Podczas spotkania rozmawialiśmy o działalności Modern Meadow: hodowaniu krowich komórek, z których – poza ciałem krowy – mogą powstać wołowina i skóra. Innymi słowy, o produkcji prawdziwej krowiej skóry, która nie wymaga zabijania krowy. Firma powstała w 2011 roku jako pierwsza komercyjna próba hodowli mięsa i skóry w laboratorium. Czytałem, że Forgacs mógłby (teoretycznie) wyhodować całą potrzebną światu wołowinę z jednej mikroskopijnej komórki. Gdyby udało się udoskonalić tę technologię i zastosować w odpowiedniej skali, konsekwencje byłyby ogromne: możliwe, że pozwoliłaby nam ona nadal jeść i nosić produkty zwierzęce, nie produkując odpadów, nie powodując cierpienia i nie szkodząc środowisku niszczonemu przez współczesne rolnictwo.
Chociaż Modern Meadow to pierwsza firma, która została stworzona, aby wprowadzić te produkty na rynek, Forgacs nie jest w swoich wysiłkach odosobniony. Od tamtej pory założono kilka innych spółek – napiszę o nich dalej – których celem jest wprowadzenie laboratoryjnych produktów zwierzęcych do głównego obiegu.
Oglądaliśmy brzęczące cicho reaktory, w których odbywa się hodowla, kiedy Forgacs zaskoczył mnie prostym pytaniem:
– Chcesz spróbować?
Przyjechałem tam, żeby obserwować, nie jeść, do tego po ponad dwóch dekadach szczęśliwie spędzonych na diecie wegańskiej nie miałem szczególnej ochoty na wołowinę.
Byłem również świadomy tego, że – przynajmniej w tamtym czasie – znacznie więcej osób zdążyło polecieć w kosmos niż zjeść mięso wyhodowane w laboratorium. Przed powstaniem Modern Meadow tylko kilku naukowców próbowało wyhodować mięso in vitro, a skosztowało go najwyżej dwudziestu ludzi.
– Od bardzo, bardzo dawna nie jadłem mięsa, więc nie jestem pewien, czy moja recenzja na coś się przyda – zdołałem wydukać na wpół żartobliwie, na wpół z nadzieją, że uda mi się wykręcić.
Zastanawiałem się też nad ceną jedzenia, ponieważ wiedziałem z mediów, że nawet najmniejsza ilość tej wołowiny kosztuje fortunę.
– Czy burger, który zaserwowano właśnie w Europie, nie kosztował przypadkiem trzystu trzydziestu tysięcy dolarów? – Miałem na myśli słynnego już pierwszego hamburgera wyhodowanego w laboratorium, sponsorowanego przez współzałożyciela Google’a Sergeya Brina. Mięso zostało usmażone i zjedzone podczas konferencji prasowej w Londynie zaledwie rok wcześniej.
– Nie martw się – uspokoił mnie Forgacs. – Jesteś naszym gościem. Zresztą to tylko mała próbka. Nazwijmy ją czipsem ze steka. Jego produkcja kosztuje najwyżej sto dolarów. A niedługo ta cena znacznie spadnie.
Zjadłem w życiu wiele frytek ze stekiem, ale ten czips ze steka to zupełnie inna historia. Forgacs nie chciał jedynie wyhodować jedzenia, które jedliśmy do tej pory, takiego jak burgery; zamierzał również wynaleźć całkiem nowe doświadczenia kulinarne. Pomysł na czipsa ze steka – wyobraźcie sobie czipsa ziemniaczanego zrobionego z mięsa – wziął się ze świadomości, że o wiele taniej będzie wyhodować cienkie płatki mięsa niż bardziej złożone kawałki. Czy ci, którzy kupują dziś na stacji benzynowej suszoną przekąskę beef jerky, spróbują też stekowych czipsów?
– Dużo białka, mało tłuszczu, szalenie wygodne. Ja bym je kupił – powiedział z uśmiechem Forgacs.
Choć z początku się wahałem, zorientowałem się szybko, że mam szansę stać się jednym z pierwszych ludzi na świecie, którzy spróbują tak sławnego i kontrowersyjnego produktu. Przyjąłem więc hojną propozycję mojego gospodarza.
Forgacs wyciągnął czipsa z pojemnika. Uśmiechnąłem się i wziąłem go do ręki, zastanawiając się, jak moje ciało zareaguje na pierwszy kawałek mięsa od dwudziestu lat. Nie miałem etycznych oporów przed wzięciem do ust tego mięsa, wciąż jednak czułem się dziwnie na myśl o zjedzeniu zwierzęcego ciała – zwłaszcza ciała tak osobliwego.
Nie zrezygnowałem z mięsa na stałe dlatego, że go nie lubiłem: w dzieciństwie zawsze mi smakowało, a do dziś lubię jego roślinne substytuty, które zyskują coraz większą popularność wśród wszystkożerców. Zostałem weganinem w 1993 roku po tym, jak jako nastolatek dowiedziałem się o konsekwencjach diety opartej na mięsie. Ludzie nie potrzebują jeść zwierząt, żeby być zdrowi, a przemysł mięsny powoduje wiele problemów dla dobrostanu zwierząt i całej planety. Pomyślałem więc: dlaczego nie zrobić tego, co w mojej mocy, by ograniczyć te szkody, i nie zrezygnować z jedzenia zwierząt? Jedzenie produktów znajdujących się niżej w łańcuchu pokarmowym pozwala też na produkcję większej ilości żywności, jako że ogromna część zasobów takich jak zboża i woda potrzebna jest, aby wykarmić zwierzęta hodowlane. Efektywność ta staje się coraz ważniejsza wraz z ciągłym wzrostem globalnej populacji.
Wreszcie miłość do zwierząt skłoniła mnie do zajęcia się ich ochroną zawodowo: pomagałem w inicjowaniu legislacji i kampanii korporacyjnych służących zarówno ochronie zwierząt gospodarskich, jak i ograniczeniu ich hodowli i uboju poprzez promowanie diety opartej na produktach roślinnych. Czytałem i rozmawiałem o możliwości hodowania mięsa w laboratorium od lat, i zawsze sądziłem, że to obiecujące rozwiązanie dokuczliwego problemu, nigdy jednak nie myślałem o tym teoretycznym pożywieniu jako o produkcie skierowanym do mnie, lecz raczej do tych poślubionych mięsu.
A jednak miałem właśnie włączyć prawdziwe mięso – choć niewymagające zabicia zwierzęcia – z powrotem do swojej diety, przynajmniej ten jeden raz. Czips wyglądał jak kawałek suszonej wołowiny. Patrząc na niego, zdawałem sobie sprawę, jak bardzo ten mały kawałek jest niezwykły – zarówno pod względem technologicznym, jak i symbolicznym. Być może trzymałem w dłoni rozwiązanie wielu problemów, jakich hodowla zwierząt przysparza ludzkości i goszczącej nas planecie. Podniosłem mięso do ust, wziąłem głęboki wdech i położyłem je na języku.
Czytałem historie wieloletnich wegetarian, którzy po spróbowaniu mięsa po raz pierwszy od długiego czasu doznawali najróżniejszych wrażeń: od euforii i wyrzutu endorfin po mdłości, ból brzucha i wymioty. Nic podobnego mi się jednak nie przydarzyło. Żułem czipsa, który smakował dobrze i przywiódł mi na myśl grilla.
W mojej głowie pojawiały się kolejne pytania: Czy zrobi mi się niedobrze? Czy wciąż jestem wegetarianinem? Czy to w ogóle istotne?
Tak naprawdę nie ma specjalnego znaczenia, czy wegetarianie i weganie będą jedli mięso z hodowli, nie z uboju. Nie oni są grupą docelową. Najważniejsze pytanie – pytanie, które zadawałem sobie w biurze Modern Meadow i na które odpowiedzi szukać będę w tej książce – brzmi: Czy mięsożercy zaakceptują tę nową metodę produkcji wołowiny, kurczaka, wieprzowiny i mnóstwa innych produktów zwierzęcych, które stały się tak ważną częścią naszego jadłospisu? Czy jako społeczeństwo jesteśmy gotowi choćby rozważyć oswojenie się z wyhodowanymi w laboratorium produktami zwierzęcymi, nosząc skórę wyprodukowaną in vitro przez Modern Meadow? (Firma obecnie skupia się wyłącznie na produkcji skóry, inne zajmują się mięsem). A nawet jeśli zaakceptujemy taką żywność i takie stroje, czy Modern Meadow i podobne przedsiębiorstwa zdołają wprowadzić swoje produkty na rynek na tyle wcześnie, by naprawić szkody powodowane przez hodowlę przemysłową? Mówiąc krótko: czy ten skromny, choć drogi czips z wołowiny zapowiadał przyszłość jedzenia?
NASZ GATUNEK STANĄŁ W OBLICZU KRYZYSU: jak mamy wykarmić miliardy ludzi na planecie, której zasoby są już na wyczerpaniu, skoro populacja wciąż rośnie? Od 1960 roku powiększyła się dwukrotnie, jednak konsumpcja produktów zwierzęcych wzrosła aż pięciokrotnie, a ONZ przewiduje, że będzie rosła nadal. Sprawy jeszcze bardziej komplikuje to, że biedniejsze kraje, takie jak Chiny i Indie (które są jednocześnie najludniejsze na świecie), bogacą się, a wielu ich obywateli, których dieta opierała się dotąd na roślinach, zacznie domagać się bardziej amerykańskiego jadłospisu, pełnego mięsa, jajek i nabiału – produktów zarezerwowanych dotąd dla bogaczy. Jak zauważają eksperci od zrównoważonego rozwoju, biorąc pod uwagę, jak nieefektywna jest hodowla zwierząt na pożywienie w porównaniu z uprawą roślin, ziemia po prostu nie jest w stanie sprostać takiemu wzrostowi popytu na produkty zwierzęce. Zmiany klimatyczne będą zbyt duże, wylesianie zbyt dotkliwe, zużycie wody zbyt wielkie, a okrucieństwo wobec zwierząt zbyt nieznośne.
Zgodnie z przewidywaniami w 2050 roku ziemię będzie zamieszkiwać dziewięć do dziesięciu miliardów ludzi. Jeśli większość z nich zdobędzie wystarczające środki, aby jeść równie obficie co mieszkańcy Zachodu – zwłaszcza Amerykanie – trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób mielibyśmy zapewnić ogromne połacie terenu i pozostałe zasoby konieczne, by zaspokoić ten popyt. Co roku dla samych Amerykanów hoduje się i zabija ponad dziewięć miliardów zwierząt, nie licząc zwierząt wodnych, takich jak ryby, które liczy się na wagę, nie na sztuki. Oznacza to, że w ciągu roku w celach konsumpcyjnych zabija się w Ameryce więcej zwierząt, niż jest ludzi na świecie. I prawie wszystkie są przez całe życie zamknięte w kombinatach przypominających raczej gułagi niż gospodarstwa.
Zielona rewolucja – podczas której badania nad rolnictwem doprowadziły do ogromnego pomnożenia plonów – pozwoliła ludziom produkować większą ilość jedzenia przy wykorzystaniu mniejszych zasobów, jednak czas, który zyskaliśmy, zwiększając naszą rolniczą produktywność, się kończy, musimy więc znaleźć drogę, która wyprowadzi ludzkość z wywołanego przez nas samych kryzysu.
By spojrzeć na problem z odpowiedniej perspektywy, wyobraźcie sobie, że idziecie w supermarkecie wzdłuż chłodni z drobiem. Obok każdego z kurczaków zwizualizujcie sobie ponad dwa i pół tysiąca półtoralitrowych butelek wody. A potem wyobraźcie sobie, jak jedną po drugiej odkręcacie i wylewacie zawartość do zlewu. Oto, ile wody potrzeba, by doprowadzić kurczaka ze skorupki na sklepową półkę. Innymi słowy, oszczędzicie więcej wody, rezygnując z jednego kurczaka na obiad, niż nie myjąc się przez pół roku.
Kalifornii i innym terenom dotkniętym suszą wystarczy na razie nakładanie restrykcji dotyczących podlewania trawników czy sugerowanie skrócenia czasu potrzebnego na wzięcie prysznica, ale podczas gdy popyt na wodę nieustannie rośnie, żadne indywidualne ograniczenia nie uzupełnią jej ilości, potrzebnej do podtrzymania – a tym bardziej rozwijania – hodowli przemysłowej zwierząt.
A nie chodzi tylko o kury. Coraz trudniej będzie ignorować 190 litrów wody stojących za każdym jajkiem, które wystarczyłyby, żeby wypełnić waszą wannę po brzegi. Albo 3400 litrów potrzebnych do wyprodukowania czterech litrów krowiego mleka (to już parę ładnych gorących kąpieli). Kupując taką samą ilość mleka sojowego, oszczędzasz 3200 litrów wody.
Te ogromne różnice pozostają w mocy, także kiedy mówimy o produktach zwierzęcych oznaczonych modnymi słowami takimi jak „lokalne”, „ekologiczne” i „bez GMO”. W świetle tych faktów to oczywiste, że jeśli zamierzamy nadal konsumować mięso, mleko i jajka w podobnych ilościach, musimy stać się bardziej efektywni. Znacznie bardziej efektywni.
To właśnie stara się dziś osiągnąć grupa naukowców i przedsiębiorców. Ich celem jest hodowla prawdziwego mięsa, tak by wszystkożercy mogli dalej cieszyć się smakiem wołowiny, kurczaka, ryb i wieprzowiny bez konieczności hodowania i zabijania zwierząt. Jeśli te start-upy osiągną sukces, mogą odmienić nasz dysfunkcyjny system żywnościowy bardziej niż jakakolwiek inna innowacja, rozwiązując wiele problemów, z którymi się mierzymy – od niszczenia środowiska i cierpienia zwierząt po choroby przenoszone przez żywność, a może nawet choroby serca. Te młode firmy stanęły do wyścigu o to, aby uczynić rzeczywistym świat, w którym moglibyśmy „mieć mięso i zjeść mięso”; w którym moglibyśmy cieszyć się dużą ilością mięsa i innych produktów zwierzęcych, nie szkodząc środowisku, zwierzętom i zdrowiu publicznemu.
FORGACS I JEGO EKIPA Z MODERN MEADOW nie są oczywiście pierwszymi, którzy wpadli na pomysł hodowania mięsa bez udziału całych zwierząt. Oprócz autorów science fiction (warto wymienić przede wszystkim powieść Margaret Atwood Oryks i Derkacz i wcześniejszego jeszcze Star Treka) wielu myślicieli – niekoniecznie naukowców czy twórców fantastyki naukowej – przewidziało, że taka zmiana jest nieunikniona. Jeden z nich miał nawet stać się jedną z najważniejszych postaci w historii Zachodu.
„Uciekniemy od absurdu hodowania całej kury po to tylko, by zjeść pierś lub skrzydło, poprzez rozwijanie tych części oddzielnie” – pisał Winston Churchill w eseju z 1931 roku zatytułowanym Fifty Years Hence [Za pięćdziesiąt lat]. Co prawda pomylił się o kilka dekad, jednak jego zdolność przewidywania była niezwykła: zasadniczo zwiastował nadejście technologii, dzięki której wyprodukowanie czipsów ze steka firmy Modern Meadow stało się możliwe. „To nowe pożywienie będzie praktycznie nieodróżnialne od produktów naturalnych – ciągnął przyszły premier – a zmiany będą zachodzić na tyle stopniowo, że wymkną się obserwacji”.
Churchill przewidywał ogromny przełom w sposobie, w jaki ludzie przez tysiąclecia pozyskiwali białko. Tak jak samochody wyparły transport konny, który trafił na karty podręczników historii, zdaniem Churchilla nastąpić miała technologiczna zmiana, która całkowicie przeobrazi nasze relacje z całą grupą zwierząt. Nie on pierwszy roztaczał podobne wizje. Już w 1894 roku słynny francuski chemik profesor Pierre-Eugène-Marcellin Berthelot twierdził, że w 2000 roku ludzie będą spożywać mięso wyhodowane w laboratoriach. Kiedy reporter dopytywał go o prawdopodobieństwo produkcji takiego mięsa, Berthelot odpowiedział: „A dlaczego by nie, jeśli produkowanie takich samych materiałów zamiast ich hodowania okaże się lepsze i tańsze?”. Podobnie jak Churchill, Berthelot mylił się co do czasu, być może jednak wcale nie tak bardzo.
Ludzie zawsze szukali sposobów, by polepszyć swoje pożywienie. Przez większość naszej egzystencji Homo sapiens żyli dzięki zbieractwu i polowaniu. Potem – dziesięć tysięcy lat temu – część z nas zamieniła włócznię na nasiono, udomowiając wpierw rośliny, a później zwierzęta podczas najprawdziwszej rolniczej rewolucji. Szybko zaczęliśmy też fermentować, zaczynając od takich produktów jak piwo i jogurt – pierwszej żywności biotechnologicznej. A na przestrzeni ostatniego stulecia industrializacja po raz kolejny zrewolucjonizowała nasze możliwości, pozwalając na znaczne zwiększenie plonów, które są nie tylko wystarczające, ale wręcz zachęcają do coraz większej eksplozji demograficznej.
Niewykluczone, że jesteśmy dziś świadkami początku kolejnej rewolucji żywnościowej: rolnictwa komórkowego. Używając technologii rozwiniętej wpierw przez akademików i w dziedzinie medycyny, a teraz wprowadzanej na rynek przez wiele start-upów, pionierzy pobierają maleńkie próbki mięśni zwierząt i z komórek tych hodują więcej tkanki mięśniowej poza organizmem zwierzęcia. Niektórzy przedsiębiorcy porzucają nawet pierwotne komórki zwierzęce i hodują prawdziwe mleko, jajka, skórę i żelatynę, które są dokładnie takie same jak znane nam produkty zwierzęce, choć nie mają nic wspólnego z żadnym żywym zwierzęciem.
Stosując te nowe technologie, start-upy, które opisuję w tej książce, ciężko pracują nad urzeczywistnieniem wizji Churchilla. Kiedy piszę te słowa, rzeczone firmy wytwarzają z mikroskopijnych komórek zwierzęcych – a nawet z drożdży, bakterii czy alg – rzeczywiste produkty zwierzęce, które mają szansę zrewolucjonizować przemysł spożywczy i odzieżowy. Jednocześnie obiecują sprostać ogromnym środowiskowym i ekonomicznym wyzwaniom, jakie rzuca rosnąca populacja globu – oczywiście pod warunkiem, że uda im się zdobyć fundusze, oficjalne zezwolenia i przychylność konsumentów, które są konieczne, by sprzedawać ich produkty na całym świecie.
W odróżnieniu od zdobyczy równie obiecującej i toczącej się już rewolucji „roślinnego białka” – tej, która przyniosła sukces takich marek jak Tofurky, Silk Soy Milk i Beyond Meat – wyhodowane w laboratoriach produkty nie są alternatywą dla mięsa, mleka i jajek. Są prawdziwymi produktami zwierzęcymi. Technologia ta może wydawać się całkiem nowa, jednak w rzeczywistości prawie każdy kawałek sera, jaki dziś jemy, zawiera podpuszczkę – enzym, który sprawia, że mleko się ścina, tradycyjnie pozyskiwany z żołądków cielęcych – produkowaną syntetycznie metodami niemal identycznymi ze stosowanymi przez opisywane w tej książce firmy. A jeśli jesteś cukrzykiem, z całkowitą niemal pewnością regularnie wstrzykujesz sobie ludzką insulinę, która również wyprodukowana została w tym samym procesie biotechnologicznym.
Laboratoria od wielu lat używają też podobnych metod do tworzenia prawdziwej ludzkiej tkanki w celach eksperymentalnych i transplantologicznych. Na przykład ze skóry pacjenta mogą pobrać komórki i wyhodować z nich nową skórę, identyczną z tą, z którą urodził się pacjent. Ciało nie czuje różnicy, bo różnicy nie ma – poza tym, że skóra ta wyrosła poza ludzkim ciałem.
Poprzez wprowadzanie technologii stosowanych dotąd w medycynie do hodowli produktów zwierzęcych naukowcy rozpoczęli proces, który dr Uma Valeti, dyrektor generalny start-upa zajmującego się rolnictwem komórkowym Memphis Meats, nazywa „drugim udomowieniem”.
Podczas pierwszego udomowienia, tysiące lat temu, ludzie zaczęli selektywnie oswajać zwierzęta gospodarskie i sadzić nasiona, a tym samym byli w stanie lepiej sprawować kontrolę nad tym gdzie, jak i w jakich ilościach produkowane jest jedzenie. Dzisiaj możemy przenieść tę kontrolę na poziom komórkowy. „Proces produkcji czystego mięsa – mówi Valeti – pozwoli nam wytwarzać mięso bezpośrednio z komórek wysokiej jakości, a więc z najlepszych komórek mięśniowych powstanie najlepsze mięso”. Jednemu z inwestorów w Memphis Meats, Sethowi Bannonowi, podoba się ta analogia. Jego fundusz venture capital1 – który nazwał Fifty Years, na cześć eseju Churchilla – został założony, by pomóc przedsiębiorcom takim jak Valeti. „Kiedyś oswoiliśmy zwierzęta, aby z ich komórek wytwarzać jedzenie i picie – mówi Bannon o działalności Memphis Meats – teraz zaczynamy oswajać same komórki”.
Naukowcy i przedsiębiorcy przedstawieni w tej książce starają się naprawić szkodliwy system hodowlany. Mają różne doświadczenia i wartości, ale ten sam cel: chcą wyeliminować żywe, czujące zwierzęta z procesu powstawania mięsa i innych produktów zwierzęcych.
„Widzę, jak warzy się piwo albo jak fermentuje jogurt; drożdże i Lactobacillus nie narzekają, że są w pojemniku” – zażartował Forgacs w wywiadzie z dziennikarzem rok po naszym spotkaniu w siedzibie Modern Meadow. – „Naszym celem jest zastosowanie tych zasad do produktów zwierzęcych. Nie musimy poddawać uprzemysłowieniu czujących istot”.
Jeśli firmy te osiągną sukces, korzyści dla planety, zwierząt i naszego zdrowia będą oczywiste. Oczywiste dla inwestorów pompujących w owe start-upy dziesiątki milionów dolarów jest również to, że tam, gdzie ma nastąpić wielki zamęt, można dużo zarobić. W wywiadzie dla CNBC z grudnia 2016 roku Bill Gates poruszył temat obiecujących start-upów w rozmowie o nowym funduszu Breakthrough Energy Ventures, który założył wraz z innymi miliarderami: Jeffem Bezosem i Richardem Bransonem. „Interesuje nas kilka tuzinów firm” – skomentował założyciel Microsoftu. – „W dziedzinie takiej jak rolnictwo ludzie pracują już nad sztucznym mięsem. To duże źródło emisji […] A jeśli da się zrobić mięso w inny sposób, można uniknąć problemów takich jak okrucieństwo i powinno udać się stworzyć produkt, który będzie kosztował mniej”.
Gates od wielu lat sponsorował roślinne alternatywy dla mięsa, natomiast w sierpniu 2017 roku, razem z innymi tytanami biznesu takimi jak Branson i były dyrektor General Electric Jack Welch, zaczął inwestować w czyste mięso. Branson niezmiernie cieszył się z finansowania, jakie zapewnił jednemu ze start-upów wraz ze swoimi kolegami, i przewidywał z entuzjazmem, że „za jakieś trzydzieści lat nie będziemy już musieli zabijać zwierząt, a mięso będzie albo czyste, albo roślinne – i smakując tak samo, będzie dla wszystkich znacznie zdrowsze. Pewnego dnia spojrzymy wstecz i pomyślimy, jak archaiczni byli nasi dziadkowie, którzy zabijali zwierzęta, żeby je zjeść”.
Jeśli chodzi o samo bezpieczeństwo żywności, produkty te mogą okazać się przełomowe. W rzeźniach istnieje duże ryzyko skażenia bakteriami kałowymi, czy to kałem zwierząt – które często defekują, kiedy znajdują się w nowym, przerażającym otoczeniu rzeźni – czy tym w jelitach, który może zanieczyścić mięso podczas uboju i zarzynania. Wiele spośród najbardziej niebezpiecznych, przenoszonych przez pokarm patogenów to bakterie jelitowe takie jak E. coli i salmonella, które powstają w wyniku takiego skażenia. Oczywiście w przypadku mięsa hodowanego poza organizmem nie ma podobnych problemów: środowisko jego powstania jest w pełni sterylne. Jak zobaczymy później, stanowi to główny powód, dla którego Instytut Dobrego Żywienia [Good Food Institute, GFI], promujący produkty rolnictwa komórkowego, spopularyzował termin „czyste mięso”.
To dlatego też przynajmniej niektórzy eksperci zajmujący się bezpieczeństwem żywności cieszą się z nadejścia czystego mięsa. Doktor Michael Jacobson, założyciel Centrum dla Nauki w Interesie Publicznym [Center for Science in the Public Interest], jest jednym z nich. Człowiek, który prowadził krucjatę przeciwko groźnym dodatkom do żywności, takim jak tłuszcze trans i olestra, z optymizmem spogląda w przyszłość rolnictwa komórkowego.
– To dobry sposób na uzyskanie produktów zwierzęcych znacznie bezpieczniejszych w konsumpcji i bardziej ekologicznych w produkcji – mówi mi. – Będę je jeść z przyjemnością.
Oprócz korzyści związanych z bezpieczeństwem żywności hodowanie mięsa zamiast hodowania zwierząt dramatycznie zmniejszyłoby ryzyko wystąpienia globalnej pandemii, której groźba nie daje w nocy spać specjalistom od zdrowia publicznego. Epidemie ptasiej grypy, szczególnie w Azji, zabijają miliony zwierząt rocznie. Największą obawę budzi jednak możliwość przeniesienia się ptasiej grypy na ludzi, co było przyczyną wybuchu epidemii hiszpanki w 1918 roku, którą zaraziła się prawie jedna trzecia ludzkości i na którą zmarło ponad 50 milionów ludzi. Należy pamiętać, że w tamtym czasie globalna populacja liczyła tylko 1,2 miliarda – ułamek 7,5 miliarda ludzi, którzy zamieszkują ziemię dziś, zaledwie sto lat później. Wraz ze wzrostem liczby ludności wzrasta też nasza mobilność; każdego dnia miliony ludzi podróżują po całym świecie. Gdyby doszło do wybuchu epidemii podobnej do tej z 1918 roku, mogłaby ona okazać się jeszcze bardziej niszczycielska.
W 2007 roku w czasopiśmie „American Public Health Association” pisano o zagrożeniu epidemiologicznym ze strony przemysłowych ferm kurcząt:
To zatem ciekawe, że zmiana sposobu, w jaki ludzie traktują zwierzęta – zaprzestanie ich jedzenia czy co najmniej radykalne zmniejszenie liczby jedzonych stworzeń – nie jest brana pod uwagę jako znaczący środek prewencyjny. Gdyby podobna zmiana została przyjęta lub narzucona w odpowiednim wymiarze, mogłaby zmniejszyć ryzyko groźnej epidemii grypy. Tym bardziej mogłaby w przyszłości zapobiec nieznanym jeszcze chorobom, które mogą stać się wynikiem intensywnej hodowli i zabijania zwierząt. A jednak ludzkość nawet nie zastanawia się nad tą możliwością.
Dekadę później ludzie wciąż nie wydają się zastanawiać nad opcją zasugerowaną przez stowarzyszenie zdrowia publicznego – drastycznym ograniczeniem zwierzęcego agrobiznesu, by zmniejszyć ryzyko katastrofy epidemiologicznej. Nawet jeśli jednak w danym momencie jest ono niskie, mamy więcej powodów, aby zacząć myśleć o ograniczeniu hodowli zwierząt na pokarm.
Pandemia mogłaby okazać się katastrofą dla naszej cywilizacji, aczkolwiek ryzyko jej wystąpienia w najbliższym czasie jest minimalne. Istnieją jednak zagrożenia związane z przemysłową hodowlą zwierząt, które dają o sobie znać już dzisiaj. Być może najbardziej widocznym z nich jest kryzys odporności na antybiotyki w medycynie – problem, który wielu specjalistów od zdrowia publicznego przypisuje hodowli zwierząt. Około osiemdziesięciu procent wszystkich antybiotyków w Ameryce podaje się zwierzętom gospodarskim nie po to, by je leczyć, ale w dawkach subterapeutycznych jako sposób na zwiększenie wzrostu i zapobieganie chorobom w przepełnionym środowisku. Zaniepokojeni tym, czy nadal będzie można stosować antybiotyki ratujące ludzkie życie, członkowie Amerykańskiego Stowarzyszenia Medycznego [American Medical Association] domagają się teraz federalnego zakazu używania antybiotyków w celu zwiększania masy zwierząt, jednak ze względu na interesy lobbystów władze federalne pozostały dotąd głuche na apel lekarzy.
Na naszej planecie zwiększa się popyt na mięso, gdyż coraz więcej krajów rozwijających się wychodzi z ubóstwa. Skończone zasoby Ziemi nie pozwolą jednak, aby inne narody mogły cieszyć się obfitą w mięso dietą, do której przyzwyczaili się Amerykanie i Europejczycy. W przeszłości bogatsze kraje mogły sobie pozwolić na spożycie większej ilości mięsa, podczas gdy dieta biedoty opierała się przede wszystkim na zbożach, strączkach i warzywach, mięso zaś traktowane było jak okazjonalny przysmak.
Chociaż w ostatnich latach Amerykanie zaczęli jeść nieco mniej mięsa, w krajach takich jak Indie i Chiny wraz ze wzrostem dochodów rośnie na nie popyt. Na przykład – co alarmujące – spożycie mięsa na osobę w Chinach wzrosło w ciągu ostatnich trzech dekad aż pięciokrotnie. Kiedyś wołowina uznawana była za „mięso milionerów”, dzisiaj natomiast stanowi część codziennej diety milionów obywateli Chin.
Co najmniej od czasu publikacji książki Frances Moore Lappé Diet for a Small Planet [Dieta dla małej planety] w 1971 roku stało się jasne, że ziemia jest zbyt mała, by utrzymać globalną populację podobnych Amerykanom mięsożerców. „Wyobraź sobie, że siedzisz nad stekiem ważącym ćwierć kilograma, a następnie wyobraź sobie, że wokół ciebie siedzi czterdzieści pięć czy pięćdziesiąt osób z pustymi miskami” – pisała Lappé. – „Gdybyś zrezygnował ze steku, każda z ich misek mogłaby zostać wypełniona gotowanymi ziarnami zbóż”.
Choć eksternalizacja kosztów produkcji sprawia, że produkty zwierzęce stały się w amerykańskich sklepach pozornie niedrogie, produkcja mięsa jest niesłychanie kosztowna. Jeszcze przed publikacją przełomowej pracy Lappé prezydent Harry Truman namawiał Amerykanów, aby ograniczyli spożycie mięsa (z drobiem włącznie) i jajek poprzez rezygnację ze zwierzęcego białka we wtorki i czwartki, żeby oszczędzać zasoby dla odbudowującej się po wojnie Europy.
Dzisiaj przesłanie to pozostaje w mocy: „Produkcja mięsa wymaga ogromnych ilości ziemi, wody, nawozu, ropy i innych zasobów” – mówi organizacja humanitarna Oxfam. – „Znacznie więcej, niż potrzeba do produkcji innego pożywnego i smacznego jedzenia”.
Największy koszt związany z hodowlą zwierząt na pokarm to podawana im karma, której potrzebują bardzo dużo. Kiedy myślimy o soi, do głowy przychodzą nam tofu i mleko sojowe, jednak lwia część zajmujących ogromne tereny upraw tej rośliny przeznaczona jest na karmę dla zwierząt, której produkcja stanowi główny powód wycinania lasów deszczowych niszczącego zielone płuca ziemi. World Wildlife Fund (WWF) wskazuje na ten fakt, zauważając, że „ekspansja soi uprawianej, by zaspokoić rosnący popyt na mięso, przyczynia się do wylesiania i niszczenia innych ekosystemów w Ameryce Południowej”. Innymi słowy, hasła takie jak Ratujmy lasy tropikalne mogłyby być bardziej pouczające, gdyby połączyć je ze sloganem Jedzmy mniej mięsa.
Centrum na rzecz Różnorodności Biologicznej [The Center for Biological Diversity] dostrzega ów kluczowy związek między tym, co kładziemy na talerz, a tym, ile gatunków przetrwa na naszej planecie. Dlatego ta organizacja non profit rozpoczęła kampanię pod hasłem Zdejmij zagładę z talerza, która ma nakłonić ekologicznie zorientowanych konsumentów do tego, aby ratowali ginące gatunki z poziomu własnego stołu. Jedyna rekomendacja tej kampanii brzmi: Planeta i żyjące na niej dzikie zwierzęta chcą, byśmy jedli mniej mięsa.
Ciężar, jaki stanowi dla naszej planety produkcja mięsa, staje się jeszcze większy, kiedy bierzemy pod uwagę zmiany klimatyczne. „Zapobiec katastroficznemu ociepleniu można jedynie, ograniczając konsumpcję mięsa i mleka, świat robi jednak bardzo niewiele” – ostrzega brytyjski Królewski Instytut Spraw Międzynarodowych [Royal Institute of International Affairs], prawdopodobnie najbardziej prestiżowy z europejskich think tanków. Instytut ten, zwany również Chatham House, zwraca uwagę, że hodowla zwierząt jest głównym czynnikiem przyczyniającym się do emisji gazów cieplarnianych i że „jest mało prawdopodobne, aby wzrost globalnej temperatury mógł być utrzymywany poniżej dwóch stopni Celsjusza bez zmniejszenia globalnego spożycia mięsa i nabiału”.
Najważniejszy wniosek jest taki: uprawa zbóż na karmę dla zwierząt jest rażąco nieefektywna. A ponieważ prawie wszystkie zwierzęta hodowlane są karmione zbożem, decydując się na konsumpcję mięsa, w zasadzie wyrzucamy na śmietnik ogromne ilości jedzenia.
Nawet kiedy weźmiemy pod uwagę mięso produkowane najbardziej efektywnie, czyli kurczaka, wciąż nie może się ono równać z białkiem roślinnym. Kury jedzą tyle zbóż, że musimy nakarmić je dziewięcioma kaloriami, by otrzymać jedną w zamian. Przypomnijmy: produkcja tego mięsa jest najbardziej efektywna. Wiele z tych kalorii użytych zostaje do procesów biologicznych, które nie są dla nas szczególnie ważne: oddychania, trawienia, tworzenia dzioba i tak dalej.
Chcemy tylko mięsa, ale musimy zmarnować mnóstwo jedzenia, żeby je zdobyć. Dyrektor wykonawczy GFI Bruce Friedrich porównuje hodowlę kurcząt na mięso do wyrzucania do śmieci dziewięciu porcji makaronu za każdym razem, kiedy chcemy przygotować sobie jeden talerz. Niewielu z nas byłoby gotowych to zrobić, a okazuje się, że różnica między tym a kupowaniem mięsa wcale nie jest tak wielka.
Mimo wszelkich dowodów na nieefektywność produkcji mięsa trudno jest wymóc na przyzwyczajonych do mięsnej diety konsumentach przerzucenie się na rośliny. Wielu ludzi po prostu uwielbia jeść mięso. Wiem z doświadczenia, że nawet na spotkaniach wegetarian roślinne alternatywy dla mięsa (warzywne burgery, nuggetsy itd.) są zazwyczaj najpopularniejszą opcją wśród gości, podczas gdy pełne misy humusu i warzywa pozostają niemal nieruszone.
Mimo dekad kampanii na rzecz wegetarianizmu i ochrony zwierząt procent wegetarian wśród Amerykanów waha się na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat od dwóch do pięciu. Owszem, spożycie wołowiny, wieprzowiny i drobiu na osobę spadło w latach 2007–2016 ze stu do dziewięćdziesięciu siedmiu kilogramów na osobę, wciąż jednak Amerykanie należą do najbardziej mięsożernych mieszkańców planety.
Pionierzy roślinnego białka tacy jak Pat Brown, dyrektor generalny Impossible Foods – producenta burgerów roślinnych bardzo podobnych do tych „prawdziwych” – starają się pomóc wszystkożercom jeść mniej mięsa, nie rezygnując z jego smaku. Jeszcze zanim firma wprowadziła na rynek pierwszy produkt, zebrała 182 miliony dolarów od Google Ventures, Billa Gatesa i innych. Brown – profesor biologii z Uniwersytetu Stanforda – twierdzi, że jeśli chcemy znacząco zmniejszyć, a tym bardziej powstrzymać zmiany klimatyczne, nie mamy wyboru: musimy ograniczyć konsumpcję produktów zwierzęcych.
– Wyobraźcie sobie wszystkie istniejące na świecie samochody, autobusy, ciężarówki, pociągi, statki, samoloty i rakiety – mówi Brown. – Wciąż produkują one mniej gazów cieplarnianych niż przemysłowa hodowla zwierząt.
A GDYBYŚMY MOGLI MIEĆ MIĘSO I zjeść mięso? Cieszyć się prawdziwymi produktami zwierzęcymi, nie ponosząc znaczących kosztów środowiskowych i etycznych, które z nimi kojarzymy?
Andras Forgacs i jego koledzy z rodzącej się branży hodowlanych produktów zwierzęcych chcą, by ta możliwość stała się rzeczywistością. Przewidywane korzyści dla środowiska są wyraźne. Na przykład w badaniu opublikowanym w 2011 roku w czasopiśmie „Environmental Science & Technology” badaczka z Uniwersytetu Oksfordzkiego Hanna Tumisto szacowała, że hodowlana wołowina wymaga nawet o 45 procent mniej energii, o 99 procent mniej terenu i o 96 procent mniej wody niż zwykła wołowina. Oczywiście jakakolwiek analiza cyklu życia przeprowadzona tak wcześnie musi mieć swoje ograniczenia, ponieważ nie wiemy, jakie technologie zostaną wynalezione, aby uczynić produkty rolnictwa komórkowego rentownymi. Bardzo prawdopodobne jednak, że hodowanie produktów zwierzęcych zamiast całych zwierząt będzie znacznie oszczędniejsze. Dlatego badanie z 2015 roku opublikowane w „Journal of Integrative Agriculture”, porównujące wpływ różnych sposobów pozyskiwania mięsa na środowisko w Chinach, głosi, że „zastąpienie mięsa z uboju mięsem hodowanym znacząco zmniejszyłoby emisję gazów cieplarnianych i zapotrzebowanie na ziemię uprawną”.
Chiński rząd wydaje się zainteresowany. We wrześniu 2017 roku państwowa gazeta „China Science and Technology Daily” opisała starania amerykańskiej firmy, by wprowadzić czyste mięso do Republiki Ludowej, prowokacyjnie prosząc czytelników, aby wyobrazili sobie świat, w którym: „masz dwa identyczne produkty […] by otrzymać jeden z nich, musisz ubić krowę. Drugi jest identyczny, tańszy, ogranicza emisję gazów cieplarnianych i nie zakłada uboju. Który wybierzesz?”.
Jest cała lista start-upów, któe chcą postawić ludzi przed takim wyborem. Firmy te – jak Modern Meadow, Hampton Creek, Memphis Meats, Mosa Meat, Finless Foods, SuperMeat, Future Meat Technologies, Perfect Day, Clara Foods, Bolt Threads, VitroLabs, Spiber, Geltor – starają się zdezorganizować, a w konsekwencji zrewolucjonizować przemysł spożywczy i odzieżowy. Liczą na to ich zamożni sponsorzy. Jak powiedział mi były starszy wiceprezes banku Morgan Stanley i współpracownik „Forbesa” Michael Rowland: „Gdy zostanie udoskonalona, technologia hodowania mięsa całkowicie zrewolucjonizuje globalną podaż mięsa. Nasze mięso powstawać będzie nie dzięki zwierzętom, lecz nauce”.
To właśnie dlatego tak wielu aktywistów na rzecz zwierząt i środowiska wspiera te firmy. Widzą w rolnictwie komórkowym pokrewieństwo z ruchem promującym odnawialne źródła energii. „Hodowlę przemysłową porównać można do kopalni węgla” – wyjaśnia Isha Datar, dyrektor generalny organizacji pozarządowej New Harvest, która zajmuje się rozwijaniem technologii związanej z hodowlą produktów zwierzęcych. – „Zanieczyszcza i szkodzi planecie, ale osiąga swój cel. Rolnictwo komórkowe natomiast przypomina odnawialne źródła energii z czasów, kiedy się rodziły. Obiecuje, że przyniesie te same efekty, ale bez tylu okropnych skutków ubocznych”.
Znając ich ogromny potencjał, kobiety i mężczyźni, którzy zajmują się rolnictwem komórkowym, patrzą w przyszłość nowych zastosowań technologii z nieograniczonym niemal optymizmem. Co ciekawe, najczęściej nie uważają się nawzajem za rywali, a raczej za przyjaznych konkurentów dążących do tego samego celu: tworzenia mięsa i innych produktów zwierzęcych w sposób, który pewnego dnia uczyni ludzkość mniej zależną od wykorzystywania kurcząt, indyków, świń, ryb i krów.
Każda z tych firm ma inny pomysł na to, jak wprowadzić na rynek technologię, o której większość konsumentów nawet jeszcze nie słyszała. Jeśli chodzi o mięso, czy powinniśmy zacząć od hodowli wołowiny, biorąc pod uwagę, że jej obecna produkcja powoduje najwięcej szkód środowiskowych? Czy może powinniśmy zacząć od kur, skoro ich zabija się najwięcej (nie licząc może ryb)? Czy lepiej zacząć od mleka, które łatwiej wyprodukować? Czy też w ogóle zostawić jedzenie na boku i skupić się na produkcji skóry w laboratoriach, jako że zapewne będzie ona łatwiejsza do zaakceptowania dla opinii publicznej niż mięso stworzone w ten sam sposób?
Minie jeszcze sporo czasu, nim spełnią się marzenia tych firm. Obecnie prawdopodobne jest, że w niedalekiej przyszłości czyste produkty zwierzęce znajdą się w sklepach w niewielkiej ilości, jednak miną lata, nim staną się one konkurencyjne cenowo. Jak kilka lat temu żartował jeden z pionierów ruchu hodowlanego mięsa Jason Matheny, niezależnie od tego, w którym roku ktoś pyta go, kiedy będzie ono dostępne na sklepowych półkach, zawsze odpowiada to samo: „Za jakieś pięć lat”. Dzięki pracy opisanej w tej książce ten przedział czasowy nie powinien się już wydłużać.
Istnieje kilka znaczących przeszkód, z jakimi mierzą się opisani w tej książce przedsiębiorcy, a każdą z nich muszą pokonać, żeby odnieść jakikolwiek sukces. Pierwsza z nich to po prostu znaczne zmniejszenie kosztów. Wszyscy wierzą, że uda im się to zrobić (w przeciwnym razie już dawno by zrezygnowali), ta wiara oparta jest jednak na przekonaniu, że dokonają nieznanego jeszcze technologicznego przełomu.
Chcą również, by ludzie zrozumieli, z jakimi ograniczeniami się mierzą. Zanim uda im się przekonać konsumentów, aby spróbowali ich burgera, muszą wpierw wymyślić, jak produkować swoje mięso na szeroką skalę. Ponieważ duża część wykorzystywanej przez nich technologii stworzona została do celów medycznych, a nie spożywczych, zarówno wielkość, jak i koszt tego, co mogą zrobić, są dość ograniczone. Muszą, na przykład, znaleźć lepsze „rusztowania” – czyli „kości”, na których rosną mięśnie – gdyż te, na których mięso rośnie teraz, są drogie i pozwalają na tworzenie jedynie mielonego mięsa (można więc tworzyć klopsy i hamburgery, ale nie piersi kurczaka czy steki). Muszą wynaleźć przemysłowe bioreaktory (czyli fermentatory), w których mięśnie mogłyby rosnąć – dzisiaj nie ma jeszcze takich, które można by stosować na masową skalę, używa się ich tylko w medycynie.
Nawet jeśli uda im się zwiększyć produkcję i osiągnąć konkurencyjne ceny, istnieje jeszcze kolejna przeszkoda: możliwe regulacje rządowe i inne biurokratyczne ograniczenia mogące zastawić im drogę na rynek. Od dekad stosujemy nowoczesną biotechnologię w przemyśle spożywczym, jednak instytucje regulujące rynek mogą okazać się sceptyczne wobec tej technologii – biorąc pod uwagę, jak nowa się ona wydaje – a tym samym spowolnić proces jej szerokiej akceptacji.
Wreszcie pozostaje niezwykle istotne pytanie: czy konsumenci będą w ogóle chcieli jeść to mięso? I to niezależnie od jego jakości i ceny. Biorąc pod uwagę, że coraz więcej ludzi domaga się „naturalnych” i jak najmniej przetworzonych produktów, czy nie uznają wyhodowanego mięsa za „frankenżywność”, jak niektórzy nazywają żywność przetworzoną genetycznie (GMO)?
W odróżnieniu jednak od gigantów takich jak Monsanto i Dow AgroSciences, które po cichu wprowadzały produkty GMO na rynek w ostatnich dekadach, relatywnie niewielkie start-upy zajmujące się rolnictwem komórkowym chcą informować opinię publiczną o tym, jak robią swoje mięso. Radykalna transparentność to hasło często przez te firmy przywoływane. Starają się one nieustannie mówić o tym, co i jak robią. Są przekonane, że jeśli konsumenci zrozumieją, że ich projekty nie różnią się od używanych już przez nas rutynowo wynalazków spożywczych i medycznych, przyjmą je z akceptacją, a nawet entuzjazmem.
Z pewnością niektórzy sprzeciwiający się mariażowi biotechnologii z żywnością obawiają się również produktów zwierzęcych hodowanych w laboratoriach. Ich argumenty przedstawione zostaną w dalszych rozdziałach. Co jednak ciekawe, jeden z najsłynniejszych reprezentantów świata jedzeniowej ekologii Michael Pollan, autor książek The Omnivore’s Dilemma [Dylemat wszystkożercy] i W obronie jedzenia, wspiera działania tych przedsiębiorców.
– Generalnie uważam, że wszystkie wysiłki dążące do znalezienia substytutów mięsa są wartościowe, ponieważ będziemy musieli ograniczyć jego konsumpcję w ten czy inny sposób, z powodów środowiskowych, etycznych i moralnych – powiedział mi Pollan w odpowiedzi na pytanie o jego pogląd na hodowane mięso. – Wciąż pozostaje niejasne, jak będzie wyglądał realny zamiennik, jednak badanie wszelkich opcji wydaje mi się warte świeczki, biorąc pod uwagę ogrom problemu.
Niektóre osoby i grupy, które prowadziły kampanię przeciwko GMO, nie podzielają otwartości Pollana. Ich niepokój jest uzasadniony, gdyż w przeszłości technologia wykorzystywana była w mniej ekologicznych rozwiązaniach. Technologia jest jednak jak nóż: można wykorzystać ją, aby z miłością przygotować posiłek dla przyjaciół, ale można nią też zabić – wszystko zależy od tego, jak się jej użyje. Jedno jest jednak pewne: sukces czystego mięsa pomógłby zmniejszyć liczbę genetycznie modyfikowanych organizmów. Obecnie dziewiędziesiąt procent plonów GMO w Ameryce to karma dla zwierząt gospodarskich. Ostry krytyk przemysłowego rolnictwa McKay Jenkins pisze w swojej książce z 2017 roku Food Fight: GMOs and the Future of the American Diet [Walka o jedzenie. GMO i przyszłość amerykańskiej diety]:
Nagroda główna – hodowla mięsa z komórek zamiast żywych zwierząt – mogłaby gruntownie odmienić rolnictwo przemysłowe. Nie potrzebowalibyśmy pełnej pestycydów modyfikowanej genetycznie kukurydzy, przemysłowych rzeźni czy benzyny, ponieważ nie karmilibyśmy, nie zabijalibyśmy ani nie wozilibyśmy zwierząt po kraju. Nie musielibyśmy również przejmować się górami (czy jeziorami) zwierzęcych odpadów, które zanieczyszczają naszą wodę, ani chmurami metanu, które przyczyniają się do zmian klimatycznych. Nie musielibyśmy też zabijać miliardów zwierząt, żeby zaspokoić nasze nienasycone pragnienie białka.
Gdy toczy się debata dotycząca związku biotechnologii z jedzeniem, większość tych firm chce przedstawić swoje produkty jako naturalne i podobne do wielu pokarmów, jakie konsumujemy już dzisiaj. Inne natomiast przyjmują z zadowoleniem nazywanie ich produktów nowymi i obcymi. Jedna z firm – Real Vegan Cheese – produkuje nie tylko sery z krowiego mleka; planuje przygotowywać je również z (zsyntetyzowanego) mleka narwali, by „budzić świadomość dotyczącą kondycji oceanu” i „pokazać, że ten sam proces da się zastosować do genów każdego z zsekwencjonowanych ssaków”. Inna – jak zobaczymy w rozdziale siódmym – wyprodukowała już żelki z żelatyną pochodzącą z kości mastodonta (tak, dobrze przeczytaliście: z wyhodowaną w laboratorium żelatyną z północnoamerykańskiego olbrzyma, do którego wyginięcia doprowadziliśmy wiele tysięcy lat temu).
TRWA WYŚCIG, NA KTÓREGO MECIE ZNAJDUJE się możliwość wprowadzenia na rynek pierwszych wyhodowanych w laboratorium produktów zwierzęcych. Start-upy dostają miliony dolarów od największych inwestorów świata venture capital, którzy mają nadzieję zmienić sposób, w jaki jedliśmy i ubieraliśmy się przez tysiąclecia, a zwłaszcza przez ostatnie pół wieku, kiedy to chów przemysłowy zwiększył dostępność produktów zwierzęcych, powodując niezliczone skutki uboczne. Oczywiście jednocześnie chcą na tym zarobić.
Skoro mamy lokalne browary, które specjalizują się we własnych piwach rzemieślniczych, może kiedyś będziemy mieli lokalne warzelnie mięsa? Forgacs z Modern Meadow tak właśnie sądzi. „Kadź browarnicza jest fermentatorem. Odbywa się w niej hodowla komórek. Zamiast warzyć piwo, moglibyśmy warzyć skórę albo mięso. Nietrudno sobie to wyobrazić”.
Możliwe, że nie tylko będziemy mogli hodować mięso w warzelniach (które nazwiemy na przykład „mięsalniami”?), ale też we własnych domach. Być może, tak jak mamy dziś w kuchni wypiekacze chleba i maszynki do lodów, będziemy mogli kiedyś sprawić sobie też maszynki produkujące mięso?
Japoński start-up Integriculture, założony przez chemika Yukiego Hanyu, rozpoczął już projekt o nazwie Shojinmeat, w ramach którego tokijscy studenci dostają zestawy narzędzi pozwalające wyhodować własne komórki mięśni w domach. Końcowy produkt nie przypomina tradycyjnego mięsa, jednak system produkcji prototypów wielkości mikrofali daje przedsmak tego, co może przynieść przyszłość.
Doktor Mark Post – kolejny naukowiec pracujący na tym polu – przewiduje czas, kiedy ludzie tacy jak on będą „sprzedawać torebeczki z komórkami macierzystymi tuńczyków, tygrysów, krów, świń czy dowolnego innego mięsa, które będzie można wyhodować w spokoju we własnej kuchni”.
Jako człowiek, który próbował już hodowanych w laboratoriach wołowiny, drobiu, ryb, nabiału, a nawet foie gras i trzymał w dłoniach hodowaną skórę, napisałem tę książkę, by przyjrzeć się obietnicy, jaką niesie ze sobą ta nowa branża. Zajmując się zawodowo ochroną zwierząt, znalazłem się na pierwszej linii pozornie niekończącej się bitwy między przemysłem mięsnym a obrońcami zwierząt i środowiska. Być może jednak uda się tę bitwę zakończyć zwycięstwem obu stron: ludzie wciąż będą jeść mięso, ale ani planeta, ani zwierzęta już tak bardzo na tym nie ucierpią. Całkiem możliwe, że kiedy produkty opisane w tej książce zostaną wprowadzone na rynek, organizacje zajmujące się ochroną zwierząt zaczną wołać: „Jedzcie mięso, nie zwierzęta”.
Z roku na rok świat staje się coraz bardziej przeludniony i wzrasta popyt na wymagające ogromnych zasobów produkty zwierzęce. Przejście na dietę opartą na roślinach pomogłoby zwalczyć ten kryzys, dlatego to ważne, by sektor roślinnych alternatyw dla zwierzęcego białka się rozrastał. Jednak naszemu gatunkowi – podobnie jak innym gatunkom, z którymi dzielimy planetę – nie wystarczy jedno rozwiązanie tak wielkiego problemu. Podobnie jak w przypadku odnawialnej energii, potrzebujemy wielu alternatyw.
Jeśli firmy zajmujące się rolnictwem komórkowym odniosą sukces, może on okazać się największym przełomem w produkcji jedzenia od czasów rewolucji rolniczej, która miała miejsce około dziesięciu tysięcy lat temu. Być może okaże się on też rozwiązaniem niektórych z najbardziej naglących problemów, z którymi mierzymy się na początku XXI wieku.
1
Średnio- i długoterminowe inwestycje w przedsiębiorstwa niepubliczne znajdujące się we wczesnych fazach rozwoju (obarczone wysokim ryzykiem niepowodzenia), połączone ze wsparciem menedżerskim, prowadzone przez wyspecjalizowane podmioty (fundusze venture capital). (O ile nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od tłumaczki).