Читать книгу Czyste mięso - Paul Shapiro - Страница 5
2. NAUKA NA RATUNEK
ОглавлениеTRUDNO WYOBRAZIĆ SOBIE ŚWIAT, W KTÓRYM źródłem mięsa nie będą już zwierzęta. W końcu, jeśli nie liczyć relatywnie nowych roślinnych produktów białkowych, to zwierzęta zaspokajały nasze pragnienie mięsa od początku istnienia Homo sapiens dwa do trzech tysięcy lat temu. Kiedy jednak zastanowimy się nad tym, do czego jeszcze wykorzystywaliśmy zwierzęta – robiliśmy z nich ubrania, narzędzia, własne schronienia i środki transportu – zdamy sobie sprawę, że w ciągu ostatnich kilkuset lat technologia pozwoliła nam dramatycznie zredukować naszą zależność od zwierząt.
Na przykład nim nadszedł XX wiek, społeczeństwa na całym globie oświetlały swoje domy wszechobecnym paliwem: olejem z wieloryba. Powstał tym samym gigantyczny przemysł wielorybi, który zwiększył się jeszcze wraz z popytem na smar, potrzebny w fabrykach powstałych podczas rewolucji przemysłowej. A jeśli chodzi o połów wielorybów, żaden kontynent nie miał takiej obsesji – ani nie odnosił tylu sukcesów – co Ameryka.
New Bedford w Massachusetts zyskało sławę jako „miasto, które oświetla świat”, a na zdobywaniu ogromnych łupów na pełnym morzu można było zarobić w Nowej Anglii fortunę. Połowy wielorybów odgrywały tak ważną rolę w amerykańskiej gospodarce, że zarówno Brytyjczycy podczas wojny o niepodległość, jak i konfederaci w czasie wojny secesyjnej atakowali amerykańskie floty. Co więcej, przemysł wielorybi miał ogromny wpływ na ekonomiczne i polityczne życie narodu. Na długo przed narodzinami współczesnego przemysłu ropy naftowej wielorybnictwo królowało w epoce kolonialnej i w czasach wczesnej republiki. Jak pisze Eric Jay Dolin w książce o historii tego przemysłu zatytułowanej Leviathan [Lewiatan]: „Wartość oleju i kości przywożonych do portu w połowie XIX wieku uczyniły wielorybnictwo trzecim przemysłem w Massachusetts, po produkcji butów i bawełny, a według pewnej analizy ekonomicznej piątym w całych Stanach Zjednoczonych”. (Dla porównania dzisiaj piątym co do ważności sektorem gospodarki w Ameryce – biorąc pod uwagę udział w produkcie krajowym brutto – jest produkcja towarów trwałego użytku, większa niż cały handel detaliczny, budownictwo czy nawet administracja federalna).
Obecnie Stany Zjednoczone – w tym New Bedford – wciąż mają dużą liczbę łodzi używanych tylko po to, by szukać wielorybów, choć teraz nie strzela się do nich, lecz fotografuje, a harpuny można już znaleźć jedynie w muzeum. W XXI wieku Stany Zjednoczone są liderem, ale nie w zabijaniu wielorybów, lecz w ich obserwowaniu.
Jak to się zatem stało, że tak potężna branża – jedno z najsilniejszych lobby w przedwojennej Ameryce – z hegemonicznej stała się nieistotną?
Łatwo byłoby stworzyć opowieść o cierpieniu zwierząt i ekologicznych niepokojach, o tym, jak wspaniali mężczyźni i kobiety walczyli o wieloryby przeciwko goliatowi przemysłu. Rzeczywiście, wcześnie zaczęto mieć wątpliwości co do etyczności łowienia wielorybów, zwłaszcza w odniesieniu do bezlitosnej skuteczności, z jaką rybacy masakrowali swoje zdobycze. Niektórzy ostrzegali, że wojna wydana wielorybom może całkiem wyczyścić z nich oceany.
W 1850 roku list do redakcji gazety „Honolulu Friend” podpisany przez wieloryba grenlandzkiego zawierał błaganie prześladowców o łaskę. Lamentując, ile jego dzieci zostało „zamordowanych z zimną krwią”, waleń będący autorem listu zauważył, że wieloryby spotkały się niedawno, „by skonsultować się na temat naszego bezpieczeństwa i, jeśli to możliwe, w ten czy inny sposób uniknąć zagłady, która zdaje się czekać nasz gatunek na całym świecie […] Piszę w imieniu mojego mordowanego ginącego gatunku” – ciągnął. – „Apeluję do przyjaciół wielorybów. Czy wszystkie mamy zostać zamordowane…? Czy nasz gatunek musi wyginąć? Czy nie mamy żadnych przyjaciół i sojuszników, którzy nas pomszczą?”.
Życzenie wielorybów miało się szybko spełnić, jednak nie z powodów wymienionych przez naszego morskiego autora listu. Upadek przemysłu dopiero się rozpoczynał, tak że w ciągu kilku dekad ze szczytów został zepchnięty na samo dno.
Komiks opublikowany w kwietniowym numerze „Vanity Fair” w 1861 roku przedstawia sytuację dość jasno: na obrazku widać salę balową pełną świętujących wielorybów w strojach wieczorowych, wznoszących wesoło toasty swoimi kieliszkami. Salę zdobią sztandary, a napis na jednym z nich głosi: Nie płaczemy już za naszym sadłem (We Wail No More for Our Blubber).
Wieloryby te cieszyły się ze swojego wyzwolenia z oczywistego powodu: dziękowały swojemu wybawcy, nowatorskiemu przedsiębiorcy, kanadyjskiemu geologowi Abrahamowi Gesnerowi.
Dzisiaj inwestorom z Doliny Krzemowej aż ślinka cieknie na dźwięk takich słów jak „zamęt”. Gdyby znali oni Gesnera, prześcigaliby się, żeby opróżniać swoje portfele i inwestować w jego świeżo opatentowany produkt – naftę.
Nafta, pochodna ropy, okazała się znacznie lepszą i tańszą alternatywą dla oleju wielorybów. W 1854 roku, kiedy Gesner wprowadził ją na rynek, amerykańska flota co roku zabijała na całym globie ponad osiem tysięcy wielorybów. Jednak w kolejnych latach, podczas których coraz więcej Amerykanów przerzucało się na naftę, by oświetlić swoje domy, flota, która rosła przez całą pierwszą połowę XIX wieku, zaczęła się gwałtownie kurczyć. W 1846 roku statków było 735, a zaledwie trzy dekady później – tylko 39. (Ograniczony połów wielorybów zaopatrywał głównie rynek kobiecych gorsetów w fiszbiny, co dobiegło kresu, gdy na początku XX wieku wynaleziono stal sprężynową).
To prawda: w ciągu zaledwie trzydziestu lat wielorybnictwo skurczyło się o dziewiędziesiąt pięć procent, przede wszystkim – choć nie tylko – dlatego, że pojawiły się lepsze i tańsze alternatywy. W dużej części dzięki wynalazkowi Gesnera i innym niezliczone wieloryby zostały ocalone przed okrutną śmiercią, a być może nawet cały gatunek przed wyginięciem. Jak pisze Dolin: „Czarny, lepki, wypływający z ziemi olej stanowił wyzwanie, którego nie sposób ominąć – był tak obfity, wszechstronny i tani, że szybko zastąpił olej wieloryba w większości jego zastosowań”. A jak to bywa w gospodarce wolnorynkowej, sektor lamp naftowych został pokonany swoją własną bronią, kiedy pojawiła się elektryczna żarówka Thomasa Edisona.
Podobna historia toczyła się na ulicach naszych miast, wypełnionych niegdyś świstem strzelających batów i krzykiem ludzi skierowanym ku nieszczęsnym koniom, które ciężko pracowały, wożąc nas i nasze dobra w mrozie i w upale, w deszczu i w śniegu.
Amerykański ruch ochrony zwierząt narodził się pod koniec lat sześćdziesiątych XIX wieku dzięki pionierom takim jak Henry Bergh, który nie mógł znieść codziennego rażącego znęcania się nad końmi i w konsekwencji w 1866 roku założył Amerykańskie Towarzystwo Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt [American Society for the Prevention of Cruelty to Animals, ASPCA]. Bojownicy o sprawę zwierząt tacy jak Bergh chcieli wprowadzić najróżniejsze reformy: poidła dla koni, obowiązkowy odpoczynek, dni wolne i tak dalej.
W Nowym Jorku było tak wiele koni, że – jak pisze w swojej książce Breakpoint Jeff Stibel – w 1880 roku amerykański rząd powołał komitet złożony z ekspertów, aby ci przygotowali prognozę dla miasta na rok 1980. Jednogłośnie przewidywali, że w ciągu stu lat Nowy Jork zniknie pod górą końskich odchodów. Obliczyli, że biorąc pod uwagę gwałtowny wzrost populacji, miasto będzie musiało zwiększyć liczbę pracujących koni z dwustu tysięcy do sześciu milionów. Już w tym czasie każdy koń obciążał codziennie ulicę ponad dziesięcioma kilogramami odchodów i czterema litrami uryny. Trzydziestokrotny wzrost liczby koni uczyniłby miasto niezdatnym do mieszkania.
Koniec końców jednak to nie ludzkie uczucia ani troska o środowisko uwolniły konie od pracy na ulicach i uratowały Nowy Jork przed utonięciem w końskim łajnie. Tak jak nafta pomogła ocalić wieloryby, silniki o spalaniu wewnętrznym pomogły zastąpić konie jako nasze główne środki transportu. Zwierzęta te uratowała więc wyobraźnia wynalazcy, a nie społeczny ruch odnowy moralnej. Ludzie nie domagali się samochodów, zanim nie powstały. Jak powiedział sam Henry Ford: „Gdybym zapytał ludzi, czego chcą, powiedzieliby: szybszych koni”.
Nawet dzisiaj, by opisać moc samochodu, używamy takich określeń jak „konie mechaniczne”, jednak, na szczęście dla koni, dawno temu zostały one wyzwolone przez innowacyjną technologię, którą szybko przyjął naród i cały świat. Były dyrektor generalny Humane Society of the United States Wayne Pacelle zauważa w książce The Humane Economy [Humanitarna ekonomia]: „Na przełomie XIX i XX wieku to raczej Henry Ford, a nie […] założyciel ASPCA Henry Bergh, stał na czele ruchu na rzecz zmniejszenia okrucieństwa wobec koni”.
Nowy przemysł samochodowy stworzył dużo miejsc pracy, lecz jednocześnie zlikwidował stanowiska w innych sektorach. Wraz z odejściem ciągniętego przez konie powozu nadszedł również upadek wielu pobocznych zawodów. Od producentów biczów po rolników dostarczających siano, którymi karmiono konie, w przeciągu kilku dekad istniejące od wielu lat branże właściwie upadły.
Te historyczne przykłady są żywe w pamięci wielu współczesnych reformatorów społecznych. Jeśli chcesz rozwiązać problemy dzisiejszego świata, lepiej, byś podążał tradycyjnymi ścieżkami kariery – takimi jak praca w organizacjach pozarządowych czy polityce – czy może masz większą szansę czegoś dokonać, działając na komercyjnych polach technologii, inżynierii i biznesu? Nie mam wątpliwości, że te pierwsze są ważne (dużą część mojej kariery spędziłem przecież, zajmując się rzecznictwem politycznym), jednak prawda jest taka, że póki ludzie będą domagać się prawdziwego mięsa, rynek będzie go dostarczał, a patrząc na sprawę globalnie, popyt będzie tylko rósł.
To całkiem możliwe, że farmy przemysłowe wydadzą się nam kiedyś równie archaiczne co statek wielorybniczy, a rzeźnie – jak wóz ciągnięty przez konie. Taką właśnie nadzieję żywi środowisko rolnictwa komórkowego, i to dlatego pewien młody idealista, świadomy tego, jak nieekologiczna jest produkcja mięsa, postanowił zainicjować ruch.
W 2002 ROKU DWUDZIESTOSIEDMIOLETNI STUDENT ZDROWIA publicznego na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa Jason Matheny dostał pracę przy projekcie fundacji Billa i Melindy Gatesów – Avahan, który ma na celu zmniejszenie liczby zarażonych wirusem HIV w Indiach. Jego zadaniem było uczynienie programów kontroli HIV bardziej efektywnymi, tak by wyraźnie ograniczyć ludzkie cierpienie i ratować życie.
Matheny spakował niewielki bagaż i wyruszył na subkontynent, gdzie przez sześć miesięcy pracował wśród najuboższych społeczności. Czas, który spędził z Avahan, poświęcony był w dużej mierze zbieraniu danych i wykonywaniu obliczeń, co podobało się młodemu badaczowi o analitycznym umyśle. Mimo że był świadkiem „niewyobrażalnego ludzkiego cierpienia”, wstrząsnęła nim też „szokująca nędza” żyjących w Indiach zwierząt, od chorych na nużycę psów po wygłodniałe bezpańskie krowy, które błąkały się po ulicach i często umierały na niedrożność jelit po połknięciu plastikowych toreb.
Uznał, że jedynym pocieszeniem jest fakt, że cierpienie zwierząt w Indiach ogranicza się do tych bezdomnych i nie występuje na równie wielką skalę co „agrobiznes, który skazuje miliardy amerykańskich zwierząt hodowlanych na życie, które nie jest warte przeżycia”. Było niepokojące, ale przynajmniej nie systemowe.
Tak przynajmniej sądził.
Po paru miesiącach Matheny odwiedził wioskę niedaleko Nowego Dehli. Kiedy zachodziło słońce, siedział w skromnej chacie, rozmawiając z kobietą, której mąż umarł na HIV. Widząc osierocone dzieci i słuchając płaczu ich matki, która nie była w stanie ich wszystkich wykarmić, Matheny omal się nie załamał.
– Było okrutnie gorąco, a ja czułem, że długopis wyślizguje mi się spomiędzy spoconych palców – wspomina. – Jej historia mną wstrząsnęła, ale pisałem coraz mniej wyraźnie. Pamiętam, że myślałem: czy możemy poprosić o wiatr?
W tej samej chwili, jakby chłopakowi udało się wezwać samą naturę, delikatny powiew wniknął do wnętrza chatki, przynosząc Matheny’emu odrobinę ulgi. Nie trwała ona jednak długo. Niemal natychmiast poczuł silny smród.
Gdy tylko spostrzegła obrzydzenie rozmówcy, wdowa chwyciła go za rękę. „Przepraszam” – powiedziała – „to tylko kurczaki”. „Naprawdę?” – zainteresował się. – „To kurze odchody?” „Całe mnóstwo kurzych odchodów”. Pochyliła głowę.
Zapytał, czy może zobaczyć te kurczaki, wdowa zabrała więc Matheny’ego na zewnątrz i wskazała na długi, pozbawiony okien magazyn oddalony o niecałe trzysta metrów. Była to najbardziej lokalna z ferm.
Budowla wyglądała tak samo jak amerykańska ferma przemysłowa. Na skraju budynku z zawrotną szybkością wirowały ogromne wiatraki, po jednej stronie tworząc sztuczny wiatr, po drugiej roznosząc szkodliwe opary. Gospodyni zaprowadziła go do budynku. Po drodze smród stawał się coraz gorszy. Po krótkim spacerze otworzyła drzwi. Matheny był zszokowany tym, co zobaczył.
Całą podłogę zajmował dywan z dziesiątek tysięcy białych kurcząt. Między ptakami znajdowało się tak mało miejsca, że nie dało się dostrzec brązowej, pokrytej odchodami podłogi. Mętne światło żarówek wystarczało, by zauważyć, że to zwierzęta, ale Matheny musiał zmrużyć oczy, aby dostrzec ich pojedynczość.
Z tego, co był w stanie dojrzeć – oczy piekły go od amoniaku w powietrzu – była to masa zwierząt. Nie wyglądało na to, by człowiek mógł wejść pomiędzy nie, nie depcząc ich, gospodyni jednak bez wahania zaprosiła Matheny’ego do środka.
Ptaki rozstąpiły się, zwalając się na siebie, żeby przepuścić gości. Były tak masywne, że wiele z nich z trudem robiło kilka kroków, zanim się przewróciło. Jeden wyglądał, jakby dostał zawału, kiedy stratowały go inne ptaki.
Matheny przebywał w środku tylko kilka minut, jednak to doświadczenie pozostawiło w nim trwały ślad.
– Myślałem, że przemysłowa hodowla zwierząt istnieje tylko w krajach rozwiniętych, te kury dowodziły jednak, że było inaczej.
Tego wieczoru w swoim skromnym mieszkaniu Matheny wykorzystał fakt, że elektryczność działała właściwie, i zaczął studiować stronę internetową Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa [Food and Agriculture Organization of the United Nations]. Sam był wegetarianinem i wiedział, że Indie mają bogatą tradycję wegetarianizmu, ze zdziwieniem odkrył więc, że konsumpcja mięsa – zwłaszcza kur – gwałtownie rośnie wraz z podźwiganiem się państwa z biedy. To samo działo się w innych gęsto zaludnionych krajach takich jak Chiny, w których również przez długi czas spożywano mało mięsa.
– Miałem wrażenie, że czuję trzęsienie ziemi na oceanie i wiem, że tsunami niedługo dotrze do brzegu – wspominał Matheny. – Zdałem sobie sprawę, że jeśli nawet ograniczymy popyt na mięso w Ameryce i Europie, a nie uda nam się zatrzymać odwrotnego trendu w krajach rozwijających się, z których w nadchodzących dekadach pochodzić będzie niemal cały wzrost populacji, korzyści zostaną przesłonięte przez liczne choroby, szkody dla środowiska i cierpienie zwierząt. Wtedy zacząłem zastanawiać się, czy istnieje jakieś technologiczne rozwiązanie tego problemu.
Kilka miesięcy później, gdy był już z powrotem w Stanach Zjednoczonych, Matheny dalej zachodził w głowę, co – jeśli cokolwiek – można zrobić, by ochronić planetę przed nadchodzącymi kłopotami. Jako człowiek głęboko wierzący w możliwość ulepszania społeczeństwa poprzez technologię regularnie czytał strony internetowe poświęcone najnowszym wynalazkom. Jego uwagę przykuł szczególnie jeden nagłówek: System produkcji jadalnego białka in vitro.
Z artykułu dowiedział się, że w latach 1999–2002 grupa nowojorskich badaczy sponsorowanych przez NASA uczyniła realnym to, o czym futuryści marzyli od czasów przepowiedni Churchilla sprzed prawie stu lat. Pod kierownictwem Morrisa Benjaminsona z Tuoro College w Nowym Jorku wyizolowali komórki mięśniowe złotej rybki i umieścili je poza ciałem zwierzęcia. Ich metoda polegała na pobieraniu segmentów mięśni szkieletowych i zanurzaniu ich w różnych substancjach odżywczych, które w ciele doprowadziłyby do rozrastania się mięśni. Tak właśnie się stało. Badacze usmażyli rybie mięso, które udało im się wyhodować, żeby sprawdzić, jak będzie ono pachnieć i reagować na temperaturę – uznali, że jest podobne do prawdziwej ryby – jednak żaden z nich nie zjadł rezultatów eksperymentu, gdyż nie mieli pozwolenia Agencji Żywności i Leków [Food and Drug Administration].
– Ich celem było w tym przypadku umożliwienie astronautom hodowania mięsa w kosmosie – tłumaczy Matheny. – Czytając artykuł, zastanawiałem się jednak, dlaczego nie zrobić tego samego na Ziemi.
Zaczął przeglądać literaturę naukową, żeby sprawdzić, czy znajdzie w niej jakieś artykuły o hodowaniu mięsa w laboratorium. Nic nie znalazł, napisał więc mejla do autorów z NASA i innych inżynierów tkankowych, pytając, dlaczego nikt nie napisał żadnych artykułów naukowych o masowej produkcji tego, co nazwał wtedy „mięsem z in vitro”.
Większość z nich odpowiedziała bardzo podobnie: Dlaczego ktoś miałby to robić? Ludzie, którzy chcą alternatywy dla mięsa, mogą po prostu jeść burgery sojowe.
Jako gorący zwolennik sojowych produktów Matheny rzeczywiście żywił nadzieję, że ludzie wybiorą te i inne roślinne alternatywy, wiedział jednak, że problem tak wielki jak wzrost globalnej produkcji mięsa wymaga więcej niż jednego rozwiązania. Mamy dziś wiele odnawialnych alternatyw dla paliw kopalnych (energia słoneczna, wiatrowa, geotermalna itd.), ale czy istnieje więcej niż jedna alternatywa dla przemysłowej hodowli zwierząt? Z różnych powodów, mimo dostępu do niedrogiego i pożywnego wegetariańskiego jedzenia, gdziekolwiek społeczeństwa wyrywały się biedzie, wprowadzały do swojej diety coraz więcej mięsa.
– Ludzie naprawdę uwielbiają jeść mięso – mówi. – Trudno im pozbyć się tego nawyku. Poświęcano już zasoby na promocję i poprawę jakości roślinnych alternatyw dla mięsa, nikt jednak nie badał, czy inwestycja w hodowanie prawdziwego zwierzęcego mięsa również nie byłaby ciekawą alternatywą dla hodowli przemysłowej.
Matheny zauważył również, że mimo wzrostu świadomości na temat okrucieństwa hodowli przemysłowej spożycie mięsa w Ameryce nie spadało, a wręcz rosło. I, jak zauważyliśmy w poprzednim rozdziale, choć nastąpił drobny spadek w naszej konsumpcji, wciąż jesteśmy narodem mięsożernym. Mówiąc w skrócie, problem był (i do dziś pozostaje) tak poważny i pilny, że nie mamy czasu, by czekać na gwałtowne przesunięcie w stronę roślin.
– Możesz spędzić dużo czasu na przekonywaniu ludzi, żeby częściej gasili światło – zauważa Matheny – albo możesz wynaleźć bardziej efektywną żarówkę, która zużywa mniej energii, nawet kiedy zostawiasz je zapalone. To, czego potrzebujemy, to znacznie efektywniejszy sposób pozyskiwania mięsa.
Tak jak Gesner z wielorybim olejem i Ford z końmi i biczami, Matheny chciał sprawić, że konwencjonalne mięso stanie się przeżytkiem, rozwijając alternatywę, która zaspokajałaby jednak zapotrzebowanie.
PODCZAS II WOJNY ŚWIATOWEJ AMERYKANIE PRZYZWYCZAILI się do racjonowania mięsa, co miało stanowić wsparcie dla wojsk wysłanych za granicę. Kiedy wojna się skończyła, kraj oczywiście cieszył się ze zwycięstwa nad Niemcami i Japonią, jednak problem dostępności mięsa pozostał.
Ceny narzucone przez rząd w czasie wojny oznaczały, że wielu farmerów wolało go nie produkować w obawie przed stratą pieniędzy, jednak Amerykanie byli gotowi znosić ubogą w mięso dietę, jeśli miało to pomóc pokonać państwa Osi. Niemniej kiedy wojna dobiegła końca, regulacje zniesiono i, co specjalnie nie dziwi, ceny mięsa skoczyły gwałtownie w górę. W samym środku wyborów 1946 roku prezydent Truman znów wprowadził ceny maksymalne, chcąc ratować Partię Demokratyczną, tym razem jednak nie mógł polegać na patriotyzmie, który zachęcałby rolników do produkcji mięsa po sztucznie obniżonych cenach. Wściekłe mięsne lobby zemściło się, każąc producentom przestać wysyłać zwierzęta na rzeź.
Jak pisała o sprawie Emelyn Rude w magazynie „Time” z 2016 roku: „Górnicy zadeklarowali, że nie mogą pracować bez większej ilości mięsa, i zaczęli strajkować w Waszyngtonie. Szpitale wywołały skandal, informując, że dla swoich pacjentów mają tylko koninę. Kolejki przed nielicznymi otwartymi sklepami mięsnymi ciągnęły się przez wiele ulic i prowokowały burdy między klientami”. Kraj znalazł się na skraju kryzysu. Sam tygodnik „Time” poświęcił tematowi cały numer, oskarżając Trumana bezpośrednio o „rozpowszechniony głód mięsa”. (Należy pamiętać, że to, co w latach czterdziestych uchodziło w Ameryce za mięsną dietę, dzisiaj oznaczałoby ograniczenie spożycia mięsa, ponieważ jego konsumpcja wzrastała od tamtej pory w każdej kolejnej dekadzie).
Demokraci w Kongresie błagali prezydenta, by zrobił coś z mięsnym kryzysem, twierdząc, że to największe zmartwienie ich wyborców. Republikanie prowadzili kampanię na rzecz mięsa, rzucając mięsisty przekaz ludziom pozbawionym rzeczywistego produktu. „Macie dość mięsa?” – spytał republikanin z Ohio, członek Izby Reprezentantów John Vorys w swojej przemowie. Slogan ten szybko stał się głównym hasłem wyborów. Jego kolega Sam Rayburn nazwał nawet wybory 1946 roku „wyborami befsztykowymi”.
Truman obwinił o wywołanie kryzysu mięsnych baronów, których określił „tą samą grupą[, która] nienawidziła Franklina D. Roosevelta i wszystkiego, co reprezentował” i skarcił jako „bezmyślną grupę samolubnych ludzi”. Ci jednak dobrze rozwiązali sprawę i niedobór mięsa, który spowodowali, nie dopuszczając do uboju zwierząt, zmusił prezydenta do ustąpienia i podniesienia maksymalnej ceny mięsa. Było już jednak za późno: w dużej mierze właśnie z powodu tej afery demokraci stracili większość w obu izbach Kongresu.
Historia ta, która może wydawać się dramatyczna dzisiaj, kiedy wielu Amerykanów przyzwyczajonych jest do dostępu do niemal nieograniczonych ilości każdego pożywienia o dowolnej porze, ilustruje, jak silne może być ludzkie pragnienie mięsa i jak trudno jest przekonać ludzi, by z własnej woli zmniejszyli jego spożycie. Nie dotyczy to tylko Ameryki. Każda kultura, która kultywuje spożywanie dużej ilości mięsa, zdaje się je silnie faworyzować. Jason Matheny w Indiach odkrył, że kiedy tradycyjnie ubogie społeczeństwa zaczynają się bogacić, w pierwszej kolejności wzbogacają swoją dietę o więcej mięsa.
Nawet plemiona, które nie mogą cieszyć się żadnymi niemal przywilejami, jakie bogactwo przyniosło krajom rozwiniętym, wciąż wiążą własny dobrobyt z tym, jak często mogą jeść mięso. Według „National Geographic” Indianie Tsimane z boliwijskiej Amazonii uważają mięso za nieodzowne dla swojego dobrego samopoczucia. „Dzieci są smutne, kiedy nie ma mięsa” – powiedziała dziennikarzowi przez tłumacza jedna z matek.
Ponieważ na świecie rodzi się coraz więcej ludzi, z czego większość w krajach rozwijających się, gdzie popyt na mięso gwałtownie rośnie, odpowiedź na pytanie o to, jak uniknąć „głodu mięsa” podobnego temu, który wpłynął na amerykańską politykę w 1946 roku, staje się naglące.
Według przewidywań w 2050 roku planetę zamieszkiwać będzie od dziewięciu do dziesięciu miliardów ludzi. Problem polega na tym, że wraz ze wzrostem populacji nie rośnie wcale dostęp do zasobów naturalnych. Ziemia jest tylko – jak mawiał astronom Carl Sagan – bladoniebieską kropką w naszym Układzie Słonecznym i wyzyskujemy ją z alarmującą prędkością, opróżniając jej oceany z ryb i wycinając lasy na pola i pastwiska, głównie po to, by hodować zwierzęta.
Według Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa już dzisiaj ponad jedna czwarta niezlodowaciałej ziemi wykorzystywana jest na wypas zwierząt, a jedna trzecia pól uprawnych służy ich wykarmieniu. W raporcie „New Scientist” z 2017 roku czytamy: „Gdybyśmy wszyscy zaczęli rezygnować ze zwierzęcego białka, większość terenów rolnych można byłoby zwrócić środowisku naturalnemu”. Z drugiej strony, jeśli większość spośród miliardów ludzi, którzy pojawią się na ziemi, oczekiwać będzie diety podobnej do tej, która jest teraz udziałem bogatszych społeczeństw, skąd weźmiemy całe to mięso?
Zielona rewolucja faktycznie pozwoliła powiększyć się globalnej populacji, nie narażając jej na klęskę głodu, jednak nawet jej twórca Norman Borlaug ostrzegał, że niedługo takie rozwiązania jak stworzenie hybrydowej odmiany pszenicy okażą się niewystarczające. Odbierając Pokojową Nagrodę Nobla w 1970 roku, człowiek, któremu przypisywano zasługi uratowania przed głodem miliarda ludzi, zakończył swoją przemowę poważnie, lecz z nadzieją:
Zielona rewolucja okazała się tymczasowym sukcesem w walce człowieka z głodem i nędzą; pozwoliła człowiekowi głęboko odetchnąć. Gdyby została wprowadzona w pełni, rewolucja ta zapewniłaby wystarczająco dużo jedzenia, aby przetrwać kolejne trzy dekady. Przerażająca moc ludzkiej reprodukcji również musi jednak zostać ograniczona – inaczej sukces zielonej rewolucji będzie efemeryczny. Większość ludzi wciąż nie pojmuje ogromu i zagrożenia, jakie niesie ze sobą „potwór populacji” […] Ponieważ jednak człowiek ma w sobie potencjał rozsądku, jestem przekonany, że w ciągu dwóch najbliższych dekad zrozumie, że nieodpowiedzialnie zwiększając populację, znalazł się na drodze do samozniszczenia, i dostosuje tempo wzrostu tak, by zapewnić godne życie wszystkim ludziom.
Ufność Borlauga w rozsądek rodzaju ludzkiego wydaje się dziś pozbawiona podstaw. W ciągu około pięćdziesięciu lat, odkąd wygłosił tę mowę, populacja nadal rosła i nie wygląda na to, aby miało się to zmienić w ciągu kolejnych kilku dekad. Skoro nie potrafimy odwrócić tego trendu, musimy zacząć myśleć poważnie o tym, w jaki sposób wykarmimy się w przyszłości. Jak pisał Bruce Friedrich z Good Food Institute w piśmie „Wired” w 2016 roku: „Nie wykarmimy świata i nie unikniemy katastrofy klimatycznej, jeśli nadal polegać będziemy na tak nieefektywnym i zanieczyszczającym środowisko systemie produkcji żywności. Każda indywidualna zmiana jest ważna, jednak zmiana instytucjonalna jest jeszcze ważniejsza”.
TAKĄ WŁAŚNIE INSTYTUCJONALNĄ ZMIANĘ CHCIAŁ ROZPOCZĄĆ Matheny. Po tym, jak natknął się na badania NASA na temat produkcji mięsa in vitro w 2002 roku, kontynuował korespondencję z naukowcami, którzy je przeprowadzili. Po przeczytaniu licznych materiałów na temat inżynierii tkankowej razem z kilkoma badaczami doszedł do wniosku, że naprawdę da się wyhodować prawdziwe mięso zwierząt poza ich ciałami.
Tymczasem w 2003 roku australijski artysta Oron Catts razem ze swoim kolegą, inżynierem tkankowym doktorem Ionatem Zurrem, postanowił wyhodować mięśnie z żabich udek in vitro i podać je gościom we Francji w ramach performansu artystycznego. Ci podobno wypluli mięso z obrzydzeniem, jednak Catts osiągnął swój cel, gdyż kontrowersyjna wystawa trafiła na pierwsze strony gazet i wzbudziła zainteresowanie.
– Żabie udka nie wydawały mi się apetyczne, ale udowodniły, że można potraktować w ten sposób każde zwierzę – powiedział Matheny.
Przypominając sobie browar, który kiedyś zwiedzał, Matheny wymarzył sobie warzelnie wołowiny, które masowo produkowałyby czyste, bezpieczne mięso, jednocześnie uwalniając zwierzęta z ferm przemysłowych i zapewniając ziemi wytchnienie od ekonomicznej i środowiskowej katastrofy, która bez wątpienia nastąpiłaby, gdyby globalny popyt na mięso wciąż rósł.
Musiał tylko wzbudzić wystarczająco duże zainteresowanie, żeby strumień pieniędzy popłynął w stronę właściwych badań. Wreszcie w 2004 roku Matheny założył pierwszą organizację poświęconą badaniom nad hodowaniem prawdziwego mięsa bez udziału zwierząt. Po przeprowadzeniu nieformalnych badań fokusowych wśród kolegów zajmujących się ochroną zwierząt zdecydował się na nazwę New Harvest – Nowe Żniwa.
– Doskonale oddawała to, co pragnąłem osiągnąć: chciałem nowych, obfitych żniw dla całej ludzkości. Takich, które wykarmiłyby nas bezpiecznym, pożywnym pokarmem, nie niszcząc jednocześnie Ziemi.
Pierwsze zadanie New Harvest polegało po prostu na sprawieniu, by rządy i inni potencjalni sponsorzy byli równie podekscytowanymi perspektywą laboratoryjnej hodowli mięsa. Jego wysiłki, by zwrócić uwagę Departamentu Rolnictwa, na niewiele się zdały, być może dlatego, że Departament od dawna opowiadał się za zwiększeniem hodowli zwierząt, a może dlatego, że pod nieobecność choćby jednej firmy zajmującej się laboratoryjnym mięsem podobne badania były zbyt odległe od jego interesów. Z tego czy innego powodu Matheny nie zyskał poparcia.
W rezultacie zaczął szukać pomocy w innych krajach. Unia Europejska okazała się bardzo sceptyczna wobec niektórych zastosowań technologii w żywności – takich jak GMO – jednak wykazywała większe zainteresowanie uregulowaniem produkcji zwierzęcej niż Stany Zjednoczone. Przez wiele lat troska o środowisko i zwierzęta nakłaniała UE do przyjmowania reform, które mogły sugerować, że będzie ona otwarta na bardziej ekologiczne metody produkcji białka. Matheny dowiedział się, że pod naciskiem grupy zaangażowanych ekologów w rządzie Holandia przez wiele lat szukała alternatywnych źródeł białka w roślinach. W odpowiedzi holenderski rząd rozpoczął projekt pod nazwą Białko, Środowisko, Technologia i Społeczeństwo [Protein Foods, Environment, Technology, and Society, PROFETAS], który zajmował się produkcją grochu jako efektywnego białka przyszłości – po części dlatego, że uprawa tej rośliny w Holandii była łatwa.
Utworzywszy New Harvest, Matheny napisał do PROFETAS z pytaniem, dlaczego nie rozważali produkcji mięsa in vitro. Jego sugestia zainteresowała liderów grupy, zwłaszcza że pewnie wiedzieli, iż ekscentryczny holenderski naukowiec Willem van Eelen od lat próbował wyhodować mięso, raczej bez sukcesu. Matheny znał badania van Eelena i napisał do niego kilka razy, ale nie otrzymał odpowiedzi.
Van Eelen, urodzony w Indonezji syn pary Holendrów, został pojmany przez Japończyków, kiedy walczył w II wojnie światowej. W obozie jenieckim bez przerwy myślał o jedzeniu – zwłaszcza o tym, jak nasycić się skromnymi porcjami. Widok wygłodniałych psów o widocznych żebrach, które błagały głodnych więźniów o resztki, zrobił na nim wielkie wrażenie. Van Eelen zaczął fantazjować o produkcji mięsa z powietrza, tak by nikt nie cierpiał głodu.
Po wojnie, gdy znalazł się już w Amsterdamie, van Eelen studiował medycynę. W ramach edukacji oglądał mięsień nabierający masy poza organizmem. Skoro mięso w większości składa się z mięśni, pomyślał, że można by spróbować produkować w ten sposób jedzenie. I tak, praktykując medycynę, jednocześnie przez dekady zajmował go temat hodowania mięśni in vitro, nigdy jednak nie poświęcał się temu w stu procentach.
Wreszcie w 1999 roku van Eelen przekonał Unię Europejską, by opatentowała jego podstawową metodę produkcji hodowlanego mięsa. Jego praca polegała między innymi na pobieraniu fragmentów tkanki zwierzęcia i sprawianiu, by rosły na krawędziach. Chociaż nigdy nie udało mu się doprowadzić do tego, by mięsień rozrastał się dalej – liczba podziałów komórkowych okazała się ograniczona – udało mu się zwiększyć jego masę. (Patent obejmował więcej niż tylko ten jeden proces. Jego przydatność może być tak duża, że w 2017 roku nowy gracz na rynku czystego mięsa – firma Hampton Creek – zakupiła go, ku radości córki wynalazcy Iry van Eelen, która wciąż ma nadzieję, że marzenie jej ojca się spełni).
Van Eelen co prawda jedynie z wielkim trudem przekonał holenderski rząd, by zgodził się sponsorować jego badania, Matheny jednak liczył, że bedzie miał więcej szczęścia, kiedy Holendrzy zaprosili go na konferencję PROFETAS w Wageningen w 2004 roku. Młody Amerykanin zdołał wtedy umówić się na spotkanie z ministrem rolnictwa Holandii, któremu przedstawił prośbę o fundusze na badania dotyczące hodowli mięsa. Twierdził, że jeśli Holendrzy na poważnie chcą przyczynić się do ochrony planety, białko roślinne to dobry początek, problem jest jednak zbyt duży, by pokładać nadzieję tylko w wykorzystywaniu roślin. Tak jak starając się odejść od paliw kopalnych, nie skupiano się jedynie na energii wiatrowej, ignorując inne źródła energii, takie jak słońce. Świat potrzebował badań nad laboratoryjną hodowlą mięsa.
Wiele miesięcy po powrocie, ku wielkiemu zaskoczeniu i radości, Matheny dowiedział się, że jego wysiłki przyniosły skutek: niedługo dwa miliony euro miały zostać przekazane na eksperymenty prowadzone na trzech holenderskich uniwersytetach.
Deklaracja finansowego wsparcia ze strony holenderskiego rządu była dla New Harvest ogromnym krokiem naprzód. Dodała Matheny’emu energii i nakłoniła do wypełnienia całkowitej pustki w literaturze na ten temat. Czerpiąc z prac na temat inżynierii tkankowej, które od lat powstawały w kręgu medycznym, przekonał kilku naukowców, aby napisali wraz z nim plan tego, jak miałaby wyglądać masowa produkcja hodowlanego mięsa. I tak powstał pierwszy w historii artykuł naukowy dotyczący tego nowego rozwiązania.
Tekst In Vitro-Cultured Meat Production [Produkcja mięsa hodowanego in vitro] został opublikowany w czasopiśmie „Tissue Engineering” w 2005 roku. Trzej badacze zajmujący się inżynierią tkankową – Peter Edelman, Doug McFarland i Vladimir Mironov – dołączyli do Jasona Matheny’ego, pisząc o potencjale tej nowej technologii. Naukowcy wyjaśnili, że technologie wykorzystywane w biomedycynie mogły z łatwością odnieść sukces w hodowli mięsa. Podstawową przeszkodą w wysiłkach biomedycznych jest to, że stworzone tkanki muszą być żywe i w pełni sprawne, by można je było przeszczepić. W przypadku jedzenia potrzebny jest tylko wzrost mięśni. Na przykład stworzenie nerki, która ma zostać przeszczepiona w czyjeś ciało, wymaga, aby była niemal identyczna z naturalną, w pełni uformowana i działająca, co stanowi poważną przeszkodę technologiczną. Jak zauważyli, w przypadku hodowania mięśni konieczne jest tylko pobranie komórek z mięśni szkieletowych (takie mięso jemy zazwyczaj), wyizolowanie ich i umieszczenie na rusztowaniu, które pomaga je zakotwiczyć, kiedy się rozrastają, tak samo jak w ciele zwierzęcia. Rusztowania te mogą zostać zrobione z mieszanki kolagenowej albo nawet z mikronośników (microcarrier beads) i przez cały czas obracane są w bioreaktorze (to wyszukane słowo na stalowy bęben, w którym ma miejsce hodowla komórek) dzięki stymulacji elektrycznej, która utrzymuje komórki w ruchu i cieple. Wykorzystując technikę, którą wymyślili, mogli wytworzyć tylko mięso mielone, jako że komórki wewnątrz grubszych mięśni przy braku naczyń krwionośnych byłyby pozbawione wartości odżywczych i dotknięte martwicą.
Chociaż głównym celem Matheny’ego było zwrócenie uwagi inżynierów tkankowych, jako doktorant na Uniwersytecie Maryland wiedział, że dział PR jego uczelni byłby zachwycony zainteresowaniem. Materiały prasowe zadziałały.
„Z jednej komórki teoretycznie da się wytworzyć roczny zapas mięsa dla całego świata” – głosił komunikat UMD. „Można to zrobić w sposób, który będzie lepszy dla środowiska i ludzkiego zdrowia”.
Z dnia na dzień Matheny stał się twarzą ruchu hodowlanego mięsa. Zaczęto cytować go wszędzie – od „Washington Post” i publicznego radia po wiadomości CBS i pismo „BEEF”, branżową publikację hodowców bydła, w której odważnie zasugerował: „Być może amerykańscy rolnicy przyszłości to mikrobiolodzy, nie hodowcy krów”.
„New York Times” zamieścił jego sylwetkę w swoim corocznym materiale „Pomysły roku”. Magazyn „Discover” uznał mięso in vitro za jedną z najciekawszych nowości technologicznych 2005 roku. Kiedy spytali Matheny’ego, czy ludzie nie będą wzdragać się na myśl o jedzeniu mięsa hodowanego w laboratorium, odpowiedział: „Nie ma nic naturalnego w kurze, której podaje się stymulatory wzrostu i hoduje w szopie z dziesięcioma tysiącami innych. Gdy konsumenci zostaną wyedukowani, podobny produkt zyska zainteresowanie”. Mimo to lata później Matheny słyszy to pytanie w każdej niemal rozmowie na ten temat: czy ktokolwiek będzie chciał to jeść?
Ze względu na szerokie zaintersowanie mediów Matheny wyruszył w podróż po kraju, podczas której opowiadał o korzyściach płynących z badań nad hodowlą mięsa. Udało mu się nawet wprosić na audiencję do dwóch największych na świecie producentów mięsa: Tyson Foods i Perdue Farms. Zasugerował, by rozpoczęli swoje własne prace badawczo-rozwojowe i konkurowali ze sobą o to, kto jako pierwszy wprowadzi na rynek wyhodowany w laboratorium drób. Matheny poinformował ich również, że holenderska filia Smithfield Foods – największego na świecie producenta wieprzowiny – wsparła podobne badania w Holandii, i chciał wiedzieć, czy ich koledzy ze Stanów Zjednoczonych zrobią to samo.
Producenci drobiu powiedzieli mu, że choć wielu ludzi uważa, że ich firmy zajmują się produkcją zwierząt, ich tak naprawdę interesuje produkcja białka. Nie dbają o to, skąd się wzięło – miało być zdrowe, bezpieczne i pożywne. Myśl o włączeniu w cały proces tych gigantów przemysłu mięsnego była dla Matheny’ego bardzo kusząca. Wiedział, że są oni w stanie zagwarantować takie fundusze na prace badawczo-rozwojowe, przy których zblednie ograniczone finansowanie ze strony rządów i uczelni, przedstawił więc swoje racje i niecierpliwie czekał na odpowiedź. Reprezentanci producentów drobiu uprzejmie go wysłuchali, jednak pod koniec rozmowy poinformowali, że jest dla nich zbyt wcześnie, aby przejść do działania.
Pod wieloma względami była to zrozumiała decyzja. To całkiem nowa koncepcja, badania głównie teoretyczne, a pytanie, czy konsumenci będą chcieli takie mięso kupować – otwarte. Firmy te miały już sprawdzone metody, jak kłaść ludziom mięso na talerz, a ta musiała przypominać im raczej odcinek Jetsonów niż sensowny pomysł na biznes.
Niezrażony Matheny zwrócił się w 2005 roku do innych grubych ryb świata technologii i biznesu. Odwiedził też nowojorskie laboratorium sponsorowanych przez NASA badaczy, dzięki którym zainteresował się tematem trzy lata wcześniej.
Nie był pewien, czego się spodziewać, z pewnością jednak oczekiwał czegoś wspanialszego niż to, co zastał. Geneza jego zainteresowania hodowlą mięsa in vitro nie okazała się spektakularna. Przestrzeń, w której trzy lata wcześniej wyrastały mięśnie złotej rybki, składała się z dwóch stojących obok siebie małych stolików. Gdyby postawić je w restauracji, z trudem pomieściłyby cztery osoby.
Rozmawiając z badaczami, Matheny patrzył na dwa stoliki i rozmyślał o wielkich warzelniach mięsa, które chciał uruchomić w przyszłości.
Podczas spotkań, zarówno ze sponsorami, jak i przedstawicielami agrobiznesu, największą przeszkodą, na jaką natykał się Matheny, opisując mięso in vitro, było to, że rozmówcy uznawali je za „nienaturalne”. Bardzo frustrowała go ta krytyka.
– Latanie, używanie poczty elektronicznej, klimatyzacja, czytanie książek, jedzenie produktów, które rosną po drugiej stronie globu – wszystko to są zjawiska nienaturalne i całkiem nowe, jeśli spojrzeć na oś czasu istnienia ludzkości – zauważa Matheny. – Powinniśmy cieszyć się z tych innowacji i doceniać, że czynią nasze życie łatwiejszym.
Mimo to bardzo trudno pozbyć się początkowej reakcji na wiadomość, że mięso hoduje się w laboratorium. W 2005 roku Komisja Europejska przeprowadziła ankietę dotyczącą możliwych przyszłych zastosowań technologii, pytając, czy obywatele zgadzają się na poszczególne rozwiązania w żadnym, niektórych lub wszystkich przypadkach. Być może zainspirowana przez Matheny’ego komisja zadała między innymi pytanie o to, czy Europejczycy zgodziliby się na „hodowanie mięsa z kultur bakterii, tak by nie trzeba było zabijać zwierząt”. Ponad połowa respondentów odpowiedziała, że nie zgodziłaby się na to „nigdy”, jedna czwarta zaś wydałaby na to zgodę w niektórych przypadkach. Co szokujące, więcej ludzi było gotowych poprzeć „stworzenie testu genetycznego dla dzieci, który rozpoznawałby ich talenty i słabości”, a nawet „użycie testów genetycznych, by stworzyć dziecko, które mogłoby posłużyć za dawcę szpiku kostnego”. Możliwe, że sceptycyzm wobec tej technologii wynikał z tego, że zupełnie jej nie znali – w 2005 roku Matheny był jednym z bardzo niewielu ludzi, którzy zajmowali się podobnymi badaniami, a nikt (prócz uczestników performansu Orona Cattsa z wykorzystaniem żabich udek) nie próbował mięsa wyhodowanego poza organizmem zwierzęcia. Możliwe również, że sposób, w jaki pytanie zostało sformułowane, wpłynął na wynik, ponieważ – jak zobaczymy – w nowszych ankietach, o szerszym kontekście, spotkało się ono ze znacznie większym poparciem.
Tak czy inaczej, w świetle podobnych odkryć i kolejnych wywiadów, których udzielał Matheny, stało się jasne, że w dużej mierze ludzie czuli obrzydzenie z powodu terminologii. Choć wciąż nazywał hipotetyczny pokarm „mięsem in vitro”, uznał, że to tak, jakby nazywał sól „chlorkiem sodu”, co jest technicznie prawidłowe, ale niezbyt apetyczne. Za każdym razem, gdy wspominał o mięsie in vitro, ludzie zaczynali myśleć o zapłodnieniu in vitro, a kontemplując plaster szynki w kanapce, niekoniecznie chce się myśleć o noworodkach. Matheny potrzebował nowej nazwy, która miałaby większe szanse przyjąć się wśród konsumentów na całym świecie.
Podobnie jak wtedy, kiedy ze znajomych stworzył grupę fokusową podczas poszukiwania nazwy dla New Harvest, Matheny przeprowadził nieformalną burzę mózgów, aby nazwać jakoś mięso. „Mięso hodowane w laboratorium”, „mięso z próbówki” i „syntetyczne mięso” należały do tej samej kategorii i natychmiast budziły niechęć do jedzenia. Jedna z sugestii, mająca trafić do ekologicznie nastawionych konsumentów, brzmiała „zielone mięso”, chociaż szybko okazało się, że kojarzy się ono w najlepszym razie z książeczkami Doktora Seussa, w najgorszym zaś – ze zgnilizną. Jeden z kolegów żartobliwie zasugerował grę słów – in meatro.
Przez pewien czas Matheny był zwolennikiem nazwy „mięso hydroponiczne” – miliony Amerykanów zdążyły się już bowiem przyzwyczaić do kupowania hydroponicznych pomidorów, a niektórzy nawet słusznie wiązali to słowo z mniejszym zużyciem wody. Nazwa wciąż jednak brzmiała zbyt technicznie. Nietrudno wyobrazić sobie pomidory bez ziemi, ale mięso bez zwierzęcia? Co zabawne, jeden ze znajomych przypomniał mu, że dzięki Snoop Doggowi całemu pokoleniu słowo to kojarzy się z hydroponiczną marihuaną.
„Mięso bez stóp”, „dobre mięso”, „hodowane mięso”, „czyste mięso” – lista była długa. Odnosząc się do historii, dyskutowano nawet o „mięsie Churchilla”, chociaż kojarzenie jedzenia z człowiekiem, który nie żyje od dziesięcioleci, nie okazało się najpopularniejszą z opcji. W 2013 roku, nawiązując do odcinka The Colbert Report, w którym żartobliwie nazwano je schmeat, Oxford Dictionaries przyznały nawet temu słowu drugie miejsce w rankingu słów roku.
Koniec końców grupa przyjaciół Matheny’ego zdecydowała się na cultured meat – „mięso hodowane”. Słowo cultured kojarzyło się Amerykanom z takimi produktami jak jogurt, piwo i kapusta kiszona, a także ze zdrowym układem trawiennym i pewnym wyrafinowaniem w porównaniu z konwencjonalnym mięsem niskiej jakości2. „Mięso in vitro” odegrało swoją rolę, ale teraz Matheny uznał, że można już dać mu spokój. (Swoją drogą, Willem van Eelen sprzeciwiał się każdej nazwie innej niż po prostu „mięso”, uważał bowiem, że o to właśnie chodzi i nie jest potrzebne żadne dodatkowe określenie).
Częściowo w wyniku zmiany nazwy w ciągu kolejnej dekady termin przyjął się w środowisku rolnictwa komórkowego. W 2011 roku na konferencji w Szwecji, którą pomagał zorganizować Matheny, główni badacze oficjalnie zgodzili się na tę zmianę. Od tamtej pory branża spotyka się na sympozjach takich jak Międzynarodowa Konferencja o Hodowanym Mięsie [International Conference on Cultured Meat], a badacze publikują artykuły o tytułach takich jak Cultured Meat from Stem Cells: Challenges and Prospects [Hodowane mięso z komórek macierzystych. Wyzwania i perspektywy]. A gdy wyszukujemy w Wikipedii hasło in vitro meat, wyszukiwarka przekierowuje nas do hasła cultured meat3.
Jednak sześć lat po oficjalnej zmianie nazwy niektórzy ze zwolenników produktu nie byli już tak przekonani, czy cultured meat to rzeczywiście najlepsza opcja. Choć oczywiście brzmi znacznie lepiej niż „mięso z szalki Petriego” czy „laboratoryjne burgery”, słowo cultured bywa dezorientujące dla konsumentów, którym kojarzyć się może z fermentacją, a co ważniejsze, wielu ludzi po prostu negatywnie na nie reaguje.
Kiedy pole rozszerzyło się poza mięso na skórę, jajka, mleko, jedwab i inne „hodowane produkty zwierzęce”, od czasu do czasu zaczęto określać je interesującym i bardziej trafnym określeniem „rolnictwo komórkowe” (cellular agriculture). W 2016 roku firma New Harvest była gospodarzem pierwszej konferencji na ten temat pod nazwą Doświadczenie Rolnictwa Komórkowego [Experience Cellular Agriculture], a wtedy zaczęto zastanawiać się, czy słowo to nie mogłoby posłużyć za nazwę jedzenia: mięso komórkowe, jajka komórkowe i tak dalej. Obecny na tej konferencji Ronen Bar z izraelskiej firmy SuperMeat zażartował wtedy: „Mięso komórkowe? Równie dobrze można nazwać je mięsem nowotworowym”.
Co jednak kluczowe, nikt nigdy nie przeprowadził żadnych badań wśród konsumentów. Słowo „hodowane” zostało wybrane, ponieważ spodobało się naukowcom, nie było jednak żadnych głosowań ani grup fokusowych. Przynajmniej do 2016 roku, kiedy to Good Food Institute przeprowadził pierwszą ankietę konsumencką, aby ustalić, jakiego terminu najlepiej używać, opowiadając o tej nowej technologii. Zaprezentowano pięć możliwości wskazanych przez czołowych naukowców: cultured meat („hodowane mięso”), pure meat („czyste/niewinne mięso”), clean meat („czyste mięso”), safe meat („bezpieczne mięso”) i meat 2.0 („mięso 2.0”). Nikt nawet nie zasugerował „mięsa komórkowego”.
Wyniki były dość jasne. W dwóch badaniach przeprowadzonych przez GFI słowo cultured zajęło czwarte miejsce na pięć możliwych. Na pierwszym miejscu znalazł się termin, nad którym Matheny zastanawiał się w 2005 roku, ale z którego w końcu zrezygnował: clean meat, czyli „czyste mięso”.
Co ciekawe, okazuje się, że już w 2008 roku rozpoczęto starania, aby nazywać nowy produkt „czystym mięsem”. Profesor psychologii z Wesleyan University Scott Plous opublikował list do redakcji „New York Timesa”, opowiadając się za tym rozwiązaniem. Złoszcząc się, że „The Times” nazwał je „fałszywym mięsem”, Plous protestował: „Komercyjny rozwój mięsa z tkanki zwierzęcej nie przyniesie w rezultacie fałszywego mięsa, tak jak klonowanie owcy nie doprowadziło do powstania fałszywej owcy. Wręcz przeciwnie: techniki laboratoryjne pozwalają uzyskać czystsze mięso, nieskażone hormonami, pestycydami, bakteriami E. coli czy konserwantami. Dlatego też trafniejszą nazwą dla końcowego produktu byłoby czyste mięso”.
Bruce Friedrich z GFI przekonywał kolegów, że termin „czyste mięso” przypomina nazywanie odnawialnych źródeł energii „czystą energią”. Ogólna kategoria obejmuje różne rodzaje źródeł energii przyjaznych dla środowiska: słoneczną, wiatrową, geotermalną i tak dalej. A skoro hodowla produktów zwierzęcych wymaga znacznie mniej zasobów i powoduje znacznie mniej zmian klimatycznych niż chów zwierząt, porównanie do czystej energii wydawało się trafne.
Co ważniejsze – twierdzi Friedrich – korzyści związane z bezpieczeństwem żywności, to znaczy brak czynników patogenetycznych takich jak E. coli czy salmonella, czynią określenie „czyste” jeszcze bardziej stosownym. W odróżnieniu od konwencjonalnego mięsa, które jest zazwyczaj tak pełne bakterii, że należy dezynfekować lady, na których leżało, czyste mięso jest bezpieczne także na surowo – większe ryzyko skażenia niosą nasze dłonie niż samo mięso.
Kiedy Friedrich zaczął używać przymiotnika „czyste”, zauważył, że reakcja jest znacznie lepsza niż w przypadku słowa „hodowane”. Obrzydzenie, z którym często reagowali ludzie, gdy opowiadał im o hodowaniu mięsa poza organizmem zwierzęcia, zostało zastąpione pytaniem o to, co czyni je czystym, dzięki czemu mógł opowiadać o jego zaletach, a nie tylko o sposobie produkcji.
Sam byłem świadkiem tego, o czym opowiadał Friedrich, na konferencji, którą współorganizowałem w Waszyngtonie pod hasłem The Future of Food [Przyszłość jedzenia]. Friedrich występował w panelu razem z Susie Weintraub, wiceprezes wykonawczą marketingu strategicznego i doskonałości biznesowej w największej firmie cateringowej na świecie – Compass Group. W 2016 roku magazyn „Fortune” nazwał Weintraub „jedną z najbardziej innowacyjnych kobiet w świecie jedzenia”, często uznawana jest też za jedną z najważniejszych osób w całej branży spożywczej. Kiedy Friedrich opowiadał o tym, dlaczego GFI woli mówić o „czystym mięsie” zamiast o „hodowanym”, Weintraub od razu zareagowała pozytywnie. Zawołała do zebranych: „Cieszę się, że dokonaliśmy tej zmiany […] to właśnie takie drobiazgi jak przejście od «mięsa hodowanego w laboratorium» – co to w ogóle jest? – do «czystego mięsa», które brzmi znacznie lepiej. Ludzie są na nie dużo bardziej otwarci”. W 2016 roku portal Quartz opublikował tekst o krucjacie Friedricha na rzecz zmiany nazwy pod tytułem, który on sam uznał za niezbyt udany: „Pragnąć skusić ludzi zniechęconych do mięsa hodowanego w laboratorium, branża chce je nazwać tak”. Sam tekst był jednak sensowny. Dziennikarz Chase Purdy zauważył:
Badania sugerują, że największy wpływ na opinię o konkretnym produkcie ma to, jakiego smaku ludzie się „spodziewają”. Zabawne, zachęcające nazwy nadawane zdrowemu jedzeniu zwiększają chęć spróbowania go. Dlaczego nie nazwać brokułów „zielonymi kąskami”, a marchwi „słonecznymi karotkami”? Zmiana nazw jedzenia, by brzmiały bardziej zachęcająco, przyniosła wzrost sprzedaży warzyw w szkolnych stołówkach o dwadzieścia siedem procent.
Kolejne głosowania i grupy fokusowe prowadzone w 2016 roku przez zajmującą się promowaniem skutecznej dobroczynności dla zwierząt organizację Animal Charity Evaluators i w 2017 roku przez New Harvest potwierdziły odkrycia GFI: „czyste” zwyciężało z „hodowanym”, i tak większość firm z branży rolnictwa komórkowego zdecydowała się używać nowej nazwy.
NAWET JEŚLI ZOSTAWIMY DYSKUSJĘ O NAZWIE, wciąż wiele musi się wydarzyć, nim czyste mięso stanie się produktem opłacalnym – a tym bardziej na tyle popularnym, aby odmienić przemysł spożywczy. Wczesne wysiłki New Harvest miały na celu organizację europejskich konferencji i innych wydarzeń na temat hodowanego mięsa, aby zwiększyć świadomość i znaleźć źródła finansowania. Ponieważ jednak Matheny prowadził organizację sam, jednocześnie studiując i pracując, nie poczynił wielkich postępów. Nie wyprodukowano ani grama mięsa, a marzenie o jego sprzedaży wciąż wydawało się odległe. Po zrobieniu dyplomu w 2009 roku bogatszy o kolejne tytuły naukowe – BA, MBA, MPH i PhD (licencjat w dziedzinie nauk humanistycznych, magister studiów menedżerskich, magister do spraw zdrowia publicznego, doktor) – Matheny zaczął pracować dla federalnej Agencji ds. Projektów Badawczych Zaawansowanej Obrony [Intelligence Advanced Research Projects Activity, IARPA].
Przekonany, że technologia może znacząco wpłynąć na dobrobyt i że jedynym prawdziwym zagrożeniem dla technologicznego postępu jest globalna katastrofa, Matheny skupił swoją energię na pracy w IARPA, by zmniejszyć ryzyko wojny, epidemii i awarii technologicznych. I właśnie wtedy, gdy miał poczucie, że zaniedbuje New Harvest, studentka biologii molekularnej i komórkowej z Kanady Isha Datar napisała pracę o potencjale hodowanego mięsa i wysłała ją do Matheny’ego z prośbą o opinię.
W 2010 roku czasopismo „Food Science and Emerging Technologies” opublikowało artykuł Datar Possibilities for an In-vitro Meat Production System [Możliwości systemu produkcji mięsa in vitro]. Stara nazwa wróciła, Matheny jednak i tak był bardzo podekscytowany, że ktoś jeszcze na poważnie zajął się tematem. Pełna zapału Datar szybko zaczęła reprezentować New Harvest na spotkaniach na całym świecie. W 2012 roku Matheny uczynił Datar dyrektorką zarządzającą – i pierwszą pracowniczką – New Harvest. W 2013 roku Datar wzbudziła podczas TEDxToronto tak duże zainteresowanie sponsorów, że New Harvest mogło zacząć przydzielać granty badawcze i organizować własne konferencje.
Jak przekonamy się w kolejnych rozdziałach, dwie z opisanych w niej firm, Perfect Day (która produkuje mleko) i Clara Foods (producent białek jaj), zostało współzałożonych przez Datar, a część badań prowadzonych, aby pokonać przeszkody na drodze do wprowadzenia tych produktów na rynek, jest sponsorowana przez New Harvest.
– Trudności, które stoją na drodze rolnictwa komórkowego, to nie brak doświadczenia i z pewnością nie brak zainteresowania – zauważa Datar w skromnym biurze New Harvest w Nowym Jorku. – Największy problem to po prostu brak funduszy. Jeśli chodzi o inżynierię tkankową, sponsoruje się prawie wyłącznie badania medyczne, niedotyczące żywności. Musimy to zmienić.
W tym celu Datar stworzyła we współpracy z Uniwersytetem Tufts Fundusz Hodowli Tkanek New Harvest [New Harvest Cultured Tissue Fellowship], w ramach którego jedna osoba może podjąć studia podyplomowe w uniwersyteckim Centrum Inżynierii Tkankowej [Tissue Engineering Research Center]. Pod koniec studiów pierwsza stypendystka Natalie Rubio otrzyma pierwszy dyplom doktorski z rolnictwa komórkowego.
Gdy Datar zastanawia się, czy ludzie zechcą jeść mięso, które próbuje stworzyć, czuje się pewnie.
– Jeśli nie przeszkadza nam traktowanie zwierząt gospodarskich jak bioreaktorów i selektywna hodowla mająca na celu maksymalny rozrost mięśni, dlaczego całkiem nie usunąć zwierząt i nie zająć się wyłącznie hodowlą mięśni?
Jednocześnie Datar zwraca uwagę, że rewolucja rolnictwa komórkowego, którą chciałaby rozpocząć, dotyczy nie tylko jedzenia. Istnieją już firmy produkujące hodowaną skórę, jedwab, a nawet piżmowe perfumy – bez udziału zwierząt – które to produkty mogą stanowić dobry argument dla nieprzekonanej opinii publicznej. Podobnie jak kiedyś w dziedzinach transportu i oświetlenia, branże, które przez lata były uzależnione od zwierząt, mierzą się teraz z zalewem start-upów starających się odesłać współczesne modele działania na karty podręczników historii.
Matheny jest obecnie dyrektorem IARPA, jednak wciąż zasiada w zarządzie New Harvest. W 2017 roku, zajadając burrito w barze na obrzeżach Marylandu, rozmyślał nad tym, czego dokonał. Patrzył na swoje danie za sześć dolarów, pełne ryżu i fasoli, i na mięso w tortillach klientów dokoła i zastanawiał się, ile jeszcze czasu minie, nim wypełni je czyste mięso.
– Możemy wykorzystać technologię, by poddać pod dyskusję najbardziej naglące kwestie – mówi. – Zwyczaj spożywania dużej ilości mięsa to poważny problem, z którym wielu ludzi po prostu nie potrafi sobie poradzić. Jednak hodowla mięsa to też możliwość, aby dawać ludziom to samo – a pewnie nawet lepsze – jedzenie, nie powodując tylu szkód. Jeśli odegrałem choć małą rólkę w tym procesie, mogę czuć się szczęśliwy.
2
Słowem cultured określa się po angielsku produkty fermentowane, podlegające działaniu mikroorganizmów (a więc zawierające kultury bakterii).
3
W polskiej Wikipedii znaleźć można wciąż hasło „mięso in vitro”.