Читать книгу Pavel Nedved. Piłkarze odchodzą, mężczyźni zostają, czyli moje zwyczajne życie - Pavel Nedved - Страница 5

Prolog
(ostatni akt)

Оглавление

Tamtego dnia sprawiłem, że płakali nawet dorośli mężczyźni.

Wysocy i potężni, wtuleni w swoje dzieci i żony, płakali z mojego powodu i przysięgam, że ten widok był dla mnie ciekawy i piękny jednocześnie. 31 maja 2009 roku. Tego dnia po prawie 20 latach piłkarskiej kariery zawiesiłem buty na kołku.

Widziałem wokół siebie tysiące wzruszonych osób, pamiętam ich śpiewy i błysk fleszy. To wszystko przyprawiało mnie o dreszcze. Wszyscy myślą, że ostatni mecz w karierze przypomina śmierć piłkarza, koniec życia i może też początek nowego: zupełnie innego, mniej pięknego, mniej kolorowego. Wielu z nas trudno było pogodzić się z tym, że od tej pory będą mniej popularni, że zniknie aplauz i uwielbienie ludzi. Wielu z nas boi się normalności.

Ale nie ja. Trudno było mi zrozumieć piłkarzy, mistrzów lub nie, którzy opowiadali o swych ostatnich meczach i o poczuciu pustki, którego doświadczyli, schodząc z boiska. Zawsze myślałem, że mnie się to nie przydarzy.

Tamtego dnia sprawiłem, że płakało wielu ludzi. Ja nie płakałem, bo byłem szczęśliwy. Myślę, że na tym świecie nic nie dzieje się bez przyczyny. Wiem, że tamten dzień był zorganizowany przez kogoś potężniejszego ode mnie, a drobnym tego dowodem jest fakt, że nie mógł być piękniejszy ani bardziej intensywny.

31 maja 2009 roku Juventus grał w Turynie z Lazio. Dwie najważniejsze drużyny mojego życia przeciwko sobie, osobliwy zbieg okoliczności…

Juventus miał za sobą dobry rok, a Lazio było na bezpiecznym miejscu w tabeli. Idealne warunki ku temu, by moje pożegnanie przerodziło się w prawdziwe święto – i tak właśnie się stało. Było nawet lepiej i wspanialej.

Ostatni sezon to ten, w którym uświadamiasz sobie, że nogi już nie wytrzymują, piłka wydaje się szybsza niż wcześniej, a wszyscy wokół biegają jakoś nienaturalnie, tak jakby wsiedli na skutery, a ty musisz za nimi nadążyć. Zazwyczaj kończy się karierę, by uniknąć upokorzeń, kiepskich i koszmarnych meczów. Kończy się karierę, żeby nie zrujnować wyobrażenia, jakie inni mają o tobie.

Gdy o tym myślę, mam świadomość, że w moim przypadku nie było tak źle. Zagrałem przecież 32 mecze, strzeliłem siedem goli, a oprócz tego dobrze się bawiłem – co może nie jest statystyką samą w sobie, ale na pewno motywacją silniejszą od wszystkich pozostałych. Podczas mojego ostatniego sezonu byłem na boisku częściej niż inni i z tego, co pamiętam, nie zaliczyłem słabych występów. Tym, co czułem do samego końca, do tego ostatniego popołudnia, była satysfakcja, duma oraz myśl, że mimo wszystko zasłużyłem sobie na miłość tych wszystkich osób i że nigdy się nie oszczędzałem.

Oto dlaczego jeszcze przed wejściem na boisko obserwowałem moich kolegów z drużyny i przeciwników, słuchałem ich głosów i odgłosów stadionu i uśmiechałem się: czułem spokój, satysfakcję, byłem w stanie swego rodzaju łaski.

Zdarzyło się wam kiedyś spojrzeć sobie prosto w oczy? Nie w lustrze. Udało się wam spojrzeć sobie w oczy tak, jak gdyby były to oczy kogoś innego? Mnie tak – właśnie tamtego dnia.

Przez całe życie mówiono mi, że mam zimne, poważne i skoncentrowane spojrzenie. Oczy z lodu. Prawda, aczkolwiek tylko wtedy, gdy gram, bo w takiej chwili nic nie jest w stanie mnie rozkojarzyć. Nigdy nie zwróciłem uwagi na swoje oczy – aż do tamtego dnia, do momentu, w którym pojawiłem się na telebimach stadionu i tym samym znalazłem się w bardzo dziwnej sytuacji: spojrzałem sobie prosto w oczy.

Wszystko wydawało mi się jednym wielkim świętem, czułem się tak, jak gdybym obchodził wyjątkowe urodziny. Grałem z lekkością, euforią, której nigdy wcześniej nie czułem. Wszystko przychodziło mi z łatwością, zabrakło chyba tylko zdobytej bramki – tego, na co wszyscy czekali. Może jednak byłoby to już zbyt wiele.

Pamiętam, że zanim wszedłem na boisko, wytłumaczono mi, co wydarzy się po meczu. Przytakiwałem i udawałem, że słucham, ale tak naprawdę myślałem o czymś innym.

Przewidziano starannie zaplanowaną ceremonię, powtarzano mi. Runda honorowa wokół boiska, kwiaty, szarfy, pożegnanie ze wszystkimi znajomymi ludźmi, a także z tymi, którzy znali mnie tak dobrze, jak gdybyśmy byli rodziną. Ale nie byłem w stanie o tym myśleć, jeszcze nie wtedy.

Stałem w tunelu i nie mogłem się doczekać pierwszego gwizdka. Chciałem po prostu grać w piłkę i nie myśleć o niczym innym, tak jak zwykle, jak wtedy, gdy byłem dzieckiem i biegałem po ubitych boiskach. Grać i wygrać, bo na świętowanie i odpoczynek będzie jeszcze czas.

Ów wspaniały mecz w końcu się zaczął. Chciałem, żeby trwał wiecznie. Pamiętam, że biegałem, odbierałem piłkę, strzelałem – robiłem wszystko to, co umiem najlepiej, to, czego nauczyłem się podczas całego piłkarskiego życia.

Aż do 82. minuty.

Koniec mojej zawodowej kariery, ostatnia minuta Pavla Nedvěda jako piłkarza.

Oczywiście, wiedziałem, że dostanę inne oferty, że będę miał możliwość założyć korki po raz kolejny i grać w barwach ważnych klubów, ale w głębi serca coś pięknego i zdrowego mówiło mi, że zejdę ze sceny właśnie w taki sposób. Dokładnie tak, jak na nią wszedłem.

W biegu, w objęciach innych, pośród przyśpiewek kibiców, łez radości i z wdzięcznością, której nie chciałem dać po sobie poznać, ale której jednocześnie nie potrafiłem powstrzymać.

Między 82. a 84. minutą tamtego meczu ja, Pavel Nedvěd, przebiegłem przez boisko, pożegnałem kolegów z drużyny, drużynę przeciwną oraz piłkę – piłkę, której zawdzięczam wszystko.

Niecałe pół godziny później rozpoczęła się oficjalna ceremonia z udziałem moich dzieci, przyjaciół, drużyny, zarządu Juventusu. Wszyscy z numerem 11 na plecach: z moim numerem.

Podarowano mi okolicznościową koszulkę: 327 meczów w barwach bianconerich. Uszanowałem przebieg tej ceremonii. Ale wiecie, co pamiętam z tamtego dnia? Wiecie, co przychodzi mi do głowy na myśl o meczu Juventus – Lazio?

Parady Carrizo. Wynik końcowy. Zwycięstwo.

Bo piłka nożna, którą znam ja, którą kocham, w którą przestałem grać 31 maja 2009 roku, ale która na zawsze będzie w moim sercu, to właśnie gra, wyniki, walka i zwycięstwa.

O samych ceremoniach szybko się zapomina, nawet tych najpiękniejszych i najlepiej zorganizowanych.

Nie czuję się „byłym” sportowcem, „byłym” piłkarzem, nie chcę być „byłym” w niczym.

To wszystko są ważne etapy mojego życia, doświadczenia, które mnie wzbogaciły i sprawiły, że mam ochotę o nich opowiedzieć.

Istnieje mnóstwo biografii różnych sportowców, czasem wciąż bardzo młodych chłopaków, którzy dają się przekonać, że mają coś do opowiedzenia, zanim jeszcze naprawdę to przeżyli. Uważam, że moje życie było zwyczajne, ale jednocześnie wyjątkowe – wszystko dzięki temu, że wolałem przeżyć je, nigdy nie tracąc sprzed oczu głównego celu, nigdy się nie oszczędzając, dając z siebie wszystko i wciąż biegając. Nie poddając się.

Mam nadzieję, że moja opowieść może pomóc komuś, kto choćby przez sekundę pomyśli, że nie da rady.

Ja nigdy tak nie pomyślałem, nigdy się nie zatrzymałem. Nie jest to łatwe, ale wykonalne – i mówi wam to ten, który do swojego pożegnalnego meczu dotarł z daleka, z bardzo daleka. Z samego Cheba…

Pavel Nedved. Piłkarze odchodzą, mężczyźni zostają, czyli moje zwyczajne życie

Подняться наверх