Читать книгу Uniwersum Metro 2033 - Paweł Majka - Страница 4
ОглавлениеProlog
Potem nie potrafił sobie zbyt wiele przypomnieć. A przecież jego dawni towarzysze pomagali mu, jak mogli. Najpierw tylko zadawali pytania. Gdy to nic nie dało, bo zamiast odpowiadać, potrząsał głową i poddawał się atakom histerycznego śmiechu, zaczęli go bić. Pierwszego ciosu prawie nie poczuł, uderzenie dłonią w policzek miało go tylko rozbudzić i uświadomić mu, że powinien traktować sprawę równie poważnie jak ci, którzy przyszli go wysłuchać.
Zdaje się, że rozzłościł ich, gdy znowu się roześmiał. Nie rozumieli, że ani mu w głowie z nich kpić. Bardzo chciał im wszystko opowiedzieć, bo w ten sposób również sobie wyjaśniłby, co właściwie się stało. A przecież pamiętał tylko przebudzenie: jak leży na poboczu, bolą go plecy i głowa i nie może przestać się śmiać.
Po pierwszym uderzeniu posypały się kolejne. Bili coraz mocniej, zapamiętale. Głównie ze złości i frustracji. Gdy wywrócił się razem z krzesłem, do którego go przywiązali, nie podnieśli go, ale zaczęli kopać. Już nie zadawali pytań, tylko go wyzywali. Aż reszcie ktoś rozsądniejszy musiał wpaść między nich i siłą odciągnąć od więźnia.
Wtedy podarowano mu nieco wytchnienia. Przyszedł nawet lekarz. Pomamrotał coś, nawet nie spróbował łagodzić bólu, tylko opatrzył rany. Więzień zemdlał, gdy przemywano mu głębokie rozcięcie na plecach spirytusem.
Gdy się ocknął, znów zadano mu pytania. Podczas tej jednostronnej rozmowy zerwano mu paznokcie z trzech palców lewej stopy. Tracił przytomność za każdym razem, a gdy ją odzyskiwał, nadal potrafił tylko się śmiać. A przecież bardzo się starał tego nie robić. Ten śmiech doprowadzał go do szału, sprawiał ból niemal równie wielki jak tortury. Wydawało mu się, że każdym spazmem histerycznego rechotu jego organy wewnętrzne są szarpane i rozrywane. Nabrał pewności, że zabije go albo ten śmiech, albo gniew przesłuchujących.
Nie wiedział, ile czasu minęło. Może kilka godzin, a może dzień? Ledwie odzyskał przytomność tego, a może już następnego wieczora – trudno to było ocenić w ciasnej, podziemnej klitce – wepchnęli mu w usta kawał sztywnej szmaty, stopy włożyli do miski z wodą i spróbowali przywrócić pamięć i rozsądek, rażąc prądem.
Osiągnęli tylko tyle, że przestawał się śmiać, gdy jego układ nerwowy płonął od przeciążeń. Nadal nic nie pamiętał.
Wtedy się naradzili. Rozmawiali tak głośno, że nawet on ich usłyszał i zrozumiał. I przestraszył się po raz pierwszy, bo groza tego, co miało nadejść, przebiła się nawet do jego oszołomionego mózgu, który przez cały ten czas trwał pomiędzy ciemnością a histerią.
Tamci kłócili się zawzięcie. Więzień kibicował frakcji obawiającej się, że ostatni, rozpaczliwy sposób, którego chcieli się chwycić, może nieodwracalnie zniszczyć mu umysł. W końcu jednak ulegli. Dali się przekonać nieustępliwością przesłuchiwanego, którą fałszywie interpretowali, a także pokusie, by poeksperymentować na nowy sposób. Uważali się za naukowców, zbawców ludzkości – nie za oprawców.
Przyprowadzili niuchacza.
Więzień nie pamiętał dokładnie, czym było to stworzenie, wiedział tylko, że miał się czego bać. Ale gdy poczuł zimne, oślizgłe dotknięcie myśli tamtego, gdy głód tamtej istoty stał się przez chwilę jego głodem, przypomniał sobie wszystko.
Najpierw niuchaczy. Ofiary eksperymentów, jakie Kombinat przeprowadzał od tygodni, starając się wycisnąć ile się tylko da z potencjału jeńców. Spieszono się, bo najcenniejszy z nich umierał. Nie rozumiano, dlaczego tak się działo – wszak rany, jakie mu zadano, nie były śmiertelne. Ale szybko stało się jasne, że nie pozostało mu wiele czasu.
Utrzymywano go w stałym oszołomieniu, a równocześnie starano się tresować podając narkotyki i uzależniając go od nich. A potem zaczęto przyprowadzać do niego innych jeńców, a jego zmuszać, by zmieniał ich wedle życzeń zarządu Kombinatu. Większość popadała w szaleństwo, kilku próbowało zabić jeńca albo strażników. Nikt nie wiedział, co tak naprawdę robił z umysłami ofiar. Nie była to już prosta, czysta jednomyślność. Kombinatowi chodziło o osiągnięcie ciekawszych efektów.
Poniekąd się to udało. Wprawdzie ginęło dziewięciu na dziesięciu z tych, których poddano wpływowi naćpanego po uszy, konającego Króla, ale ci, którzy przeżyli, zmieniali się w interesujące bestie. Berserkerów musiano wprawdzie cały czas trzymać w klatkach, bo ich szały bojowe były całkowicie bezrozumne, ale niuchacze zachowali nieco inteligencji. Byli spokojni i potulni.
Gdy Król zmarł, poszatkowano jego ciało. Podobno próbowano nawet wszczepiać fragmenty jego mózgu niektórym jeńcom, ale to musiały być legendy. Nikt w Kombinacie nie znał się na neurochirurgii. Wszyscy ci mieniący się naukowcami ludzie tak naprawdę działali na ślepo. Nie byli ludźmi nauki, ale dziećmi nieznającymi odpowiednich metod i nieposiadającymi odpowiednich narzędzi. Nie tyle prowadzili badania, ile bawili się w wyjątkowo okrutny sposób.
Co nie zmieniało faktu, że niuchacze im się udały.
O ile przesłuchiwany wiedział, istniało ich tylko trzech. Jeden rozwiewał właśnie mgłę w jego umyśle. I nagle przesłuchiwany przypomniał sobie swoje imię. Mikołaj. Dowódca tramwaju bojowego Kombinatu.
Potem poszło już gładko. Pobudzony przez niuchacza mózg Mikołaja przywołał obrazy, które ktoś starał się ukryć albo może wymazać.
Jeńcowi przypomniała się młoda dziewczyna w zaawansowanej ciąży, która przyszła do niego pewnego poranka. Nie powinna się ruszać ze swojej celi, trzymano ją przecież pod strażą. Ale mężczyźni, którzy mieli jej pilnować, przyszli razem z nią. Twarze mieli wykrzywione w nienaturalnych uśmiechach, a wzrok nieobecny. To wtedy Mikołaj poczuł w mózgu to dziwne dotknięcie, nieco przypominające jednomyślność, ale trochę jednak odmienne. Dziewczyna, która nie powinna mieć aż tak wielkiego brzucha, bo przecież minęły ledwie dwa miesiące, odkąd ją schwytali, coś mówiła. Że jest w niebezpieczeństwie, że dziecko, że śmierć, że eksperymenty… Mikołaj ledwie ją słyszał, bo umysł wypełniały mu obrazy bólu i śmierci. Poczuł cudzy lęk i przepełniło go cudze pragnienie ucieczki. A także tęsknota za czymś, czego nie rozumiał. Dojmująca i nieznośna, sprawiająca, że zapragnął natychmiast rzucić się do ucieczki, biec przed siebie, jak najdalej od Kombinatu i Nowej Huty, gdzieś daleko ku wielkiej budowli strzeżonej przez potwory, które w tamtej chwili wydawały mu się braćmi. Gdy dziewczyna wyjaśniła wreszcie, czego oczekuje, usta Mikołaja otwarły się, a tramwajarz usłyszał własny głos oznajmujący, że oczywiście, że pomoże, że zrobi wszystko, czego oczekują. Ona się uśmiechnęła, a umysł Mikołaja na moment ogarnęło uczucie niewyobrażalnej błogości.
Następne, co mu przypomniano, to jak przemykali się ku bramom Kombinatu. Strażnicy, którzy zmienili się w gwardię dziewczyny, zarżnęli wartowników, a potem, zupełnie kretyńsko, wszczęli alarm, strzelając z kusz na wszystkie strony, do kogo popadło. Mikołaj rozpędzał już wtedy tramwaj. Pomagali mu obcy ludzie, zupełni dyletanci. Ale udało się. Gdy obstawa dziewczyny ginęła, oni już śmigali w stronę centrum.
Kombinat rzucił na nich wszystko, czym dysponował. Nawet więcej niż do bitwy przeciwko hordzie Króla. Gdy Mikołaj zdał sobie sprawę, że utracili wszelkie szanse, że pościg z pewnością ich dopadnie, roześmiał się szaleńczo, zakręcił gwałtownie tramwajem, wbijając się w opuszczony posterunek Federacji Schronów Nowej Huty znajdujący się naprzeciw starego kina, o który Federacja tak niedawno toczyła rozpaczliwe boje z szarymi. Metal rozorał dyktę, rozłupał drewno, roztrzaskał surogat podmurówki z fragmentów płyt chodnikowych, ale nie podołał postawionej na sztorc szynie stanowiącej oś posterunku. Cenny pojazd zatrzymał się na niej, stęknął, a potem odbił w prawo i gubiąc równowagę, stoczył się w rów, który był niegdyś jednym z tuneli wykopanych przez ludzi, zniszczonym po bitwie z hordą. Kombinat nakazał rozkopanie części korytarzy, by światło wywabiało niedobitki oszalałych ludzi i zwierząt.
Gdy go dopadli, Mikołaj leżał we wraku rozbitego tramwaju i śmiał się histerycznie.
Dopiero teraz, dzięki pracy niuchacza, przesłuchujący pojęli przyczyny tego śmiechu.
– Oszukała go – głos mężczyzny, w którego niedźwiedziowatej posturze Mikołaj rozpoznał Pitalę, kapitana Straży Wewnętrznej, brzmiał zarazem jak warczenie i jak jęk. – Oszukała nas wszystkich.
Wtedy także Mikołaj zrozumiał. Tej dziewczyny, Ewy, nie było w jego tramwaju. On miał tylko odciągnąć pościg, zaangażować wszelkie siły Kombinatu, żeby zdołała uciec inną drogą. Wszystko pozostałe było ułudą oszukanego umysłu. Znów, jak wtedy gdy roztrzaskał tramwaj, zaczął się śmiać.
– Co z nim? – zapytał jeden z oprawców.
– Biedny dureń. Ale oficjalnie zdrajca. Jeżeli nie jest wam już potrzebny, możemy zrobić tylko jedno – odparł Pitala.
– Niuchacze mogliby się nim pobawić – zaproponował ktoś. – Zawsze jest szansa, że dowiemy się czegoś nowego.
– Zatem niuchacze – zdecydował Pitala i wyszedł. A wraz z nim wszyscy, poza tymi, którzy mienili się naukowcami.
Zachęcony niuchacz znów wtargnął w umysł Mikołaja, wyszukując wszystkie wspomnienia i tęsknoty, lęki i każdą zawstydzającą mężczyznę chwilę, o jakiej ten starał się zapomnieć. A Mikołaj śmiał się mimo to. Śmiał się, bo uznał, że wszyscy zostali oszukani na dziesiątki sposobów i że to dopiero początek kłopotów.
Aż wreszcie niuchacz dotarł do echa owej tęsknoty, którą Mikołaj poczuł podczas kontaktu z dziewczyną. I teraz potwór zatrząsł się ze zgrozy, bo dopadła go niezrozumiała dla człowieka tęsknota, by w mgnieniu oka wypełnić go niczym ogień, którego nic nie zdoła ugasić.
Niuchacz odskoczył od Mikołaja. Ku zdumieniu i przerażeniu swoich twórców uciekł w kąt pokoju przesłuchań, skulił się i zaczął przejmująco skowyczeć.
A Mikołaj śmiał się coraz głośniej i gwałtowniej. Wbrew sobie, bezmyślnie. „Naukowcy” spoglądali to na niego, to na niuchacza, aż wreszcie uciekli, zostawiając obu z ich szaleństwem.