Читать книгу Cztery pory mroku - Paweł Paliński - Страница 6

Fair play

Оглавление

Z tam­tego poranka pamię­tał tylko sze­lest papieru; papieru, który nagle zacią­żył mu w dłoni niczym kamień, żad­nych słów, tylko ten papier, drzwi, schody, drzwi, znowu drzwi, wię­cej scho­dów.

Par­king – długi, bez­kre­sny.

Wresz­cie: jazda…

* * *

Samo­lot! Czy za dzie­sięć tysięcy mógłby sobie kupić samo­lot?!

Wsiadłby, nie odwró­cił się za sie­bie i po pro­stu odle­ciał.

Skąd? Stąd. DO NIKĄD!

Filip czuł, że noga, którą z pasją wci­ska pedał gazu, drę­twieje mu z wysiłku. Wysłu­żone renault pędziło na zła­ma­nie karku. Wyło­żone szarą tapi­cerką wnę­trze drżało nie­spo­kojne jak kro­pla rtęci. To drże­nie udzie­lało się wszyst­kiemu wokół. Wil­gotny, paru­jący kra­jo­braz za szybą, o świ­cie zmo­czony desz­czem, także cały się trząsł.

Kra­jowa sió­demka bie­gła roz­świe­tloną rów­niną. Pusz­cza na jej obrze­żach co pewien czas zbli­żała się do pobo­cza i prze­le­wała nad nim, a wtedy gęste zagaj­niki zamy­kały świat w krót­kich inter­wa­łach mroku. Potem jed­no­pa­smówka wśród pól. To tu, to tam wpa­dała w małe miej­sco­wo­ści zabu­do­wane niskimi dom­kami z czer­wo­nej cegły. Mia­steczka, sku­pione wokół cen­tral­nych pla­cy­ków, przy­po­mi­nały paciorki korali na sznu­rze. Osiem­dzie­siąt…

Prze­mknął pośród par­te­ro­wych dom­ków. wyobra­ża­jąc sobie, że jego ręce spo­czy­wają nie na kie­row­nicy, lecz na ste­rach.

Słońce świe­ciło jasno. Zmru­żył oczy.

Potem kolejna ściana lasu spa­dła na roz­pę­dzony samo­chód bru­natno-zie­loną falą. Liścia­sty tunel klu­czył deli­kat­nie, śli­zgał się w lewo, w prawo. Samo­chody z lokal­nymi reje­stra­cjami peł­zły po nim powoli. Filip ze zło­ścią szar­pał drąż­kiem, redu­ku­jąc biegi. Sil­nik samo­chodu wył, jakby nie był bryłą metalu, lecz fan­ta­styczną bestią, zapa­mię­tale łech­taną hara­pem. Dopiero co omi­nął rodzinne kombi, a już po chwili wyrwał do przodu z karo­se­rią umo­co­waną na tęt­nią­cym zawo­rami grzbie­cie, dra­pież­nym łukiem wyprze­dził powolną pół­cię­ża­rówkę. Opony zadud­niły do taktu, gdy gładko cięły podwójną cią­głą. Zaszcze­kał zaspany, płacz­liwy klak­son. Dzie­więć­dzie­siąt.

Skrzy­dła i ster! Wzniósłby się ponad! Uciekł!

Ale, ale, myślał, ści­ska­jąc sil­niej kie­row­nicę, zwy­kły samo­lo­cik mógłby nie wystar­czyć. Pas star­towy – na któ­rym on, Filip Rusz­czyk, wła­śnie nabie­rał roz­pędu, jego całe trzy­dzie­sto­let­nie życie – zarwał mu się pod nogami.

Miał wra­że­nie, że spada w próż­nię. I sto.

Odprawa. Czy oni zda­wali sobie sprawę, co dla niego ozna­czała? Czy jego firma, gdy podzię­ko­wała mu chłodno za współ­pracę, a potem łaska­wie wypluła pię­cio­cy­frowy czek, wie­działa, że jedyne, co będzie mógł z nim zro­bić, to pod­ciąć sobie ostrą kra­wę­dzią żyły?!

Prze­krę­cił poten­cjo­metr radia do oporu; zatrzesz­czała pla­sti­kowa obu­dowa; posłu­chał paru tak­tów listy prze­bo­jów, pod­ła­pał melo­dię i chra­pli­wie zaśpie­wał do wtóru roz­wrzesz­cza­nego woka­li­sty. W gar­dle, nie­przy­zwy­cza­jo­nym do takiego wysiłku, od razu poczuł dra­pa­nie. I sto dzie­sięć!

Bądźmy szcze­rzy, panie Rysz­czyk – usły­szał w gło­wie chłodny głos, z któ­rym zawarł zna­jo­mość dopiero dzi­siaj, a mimo to od razu obda­rzył nie­na­wi­ścią godną odwiecz­nego wroga – dra­pa­nie w gar­dle czu­łeś już od pew­nego czasu.

Wypa­dłeś z obiegu. Pozbyto się cie­bie. Prze­żuto. Wyda­lono.

Lep­szy krzyk niż płacz…

Prawda, prawda, po trzy­kroć prawda!

Spada. Trze­po­cze rękoma. Sto dwa­dzie­ścia!

W jego sytu­acji nie pora­dziłby nawet super­od­rzu­to­wiec pio­no­wego startu! W jego sytu­acji nie było już z czego odbić się w górę!

Wska­zówka pręd­ko­ścio­mie­rza hip­no­tycz­nie drgała przy stu trzy­dzie­stu. Filip zapa­trzył się w nią, zafa­scy­no­wany.

— Reduk­cja! — wrza­snął nie­spo­dzie­wa­nie. — Redu­kuj! Zwol­nij!

Z kie­szeni na piersi wyszarp­nął pomięty świ­stek roz­wią­za­nia umowy o pracę i z pasją porwał go zębami na strzępy; resztki wypluł sobie pod nogi i pode­ptał.

— Tyle mam wam, gnoje, do powie­dze­nia! — chry­piał. — Ja zwol­niony? Nikt tu nie będzie ZWAL­NIAŁ!

Krzy­czał tak i gnał przed sie­bie; szyb­ciej, i szyb­ciej.

— Zre­du­ko­wa­łem was. Jeste­ście nikim! Odnajdę, roz­jadę jak wesz! Roz­biję! Roz­pier­dolę!

Dźwięk sil­nika na wyso­kich obro­tach brzmiał teraz jak prze­cią­gły jęk. Ludzie w przy­droż­nych mie­ści­nach odwra­cali głowy; nie­któ­rzy robili to nie­za­do­wo­leni z pręd­ko­ści, jaką roz­wi­nął, inni być może wsłu­chani w tę wspólną ludzko-mecha­niczną skargę instynk­tow­nie kie­ro­wali ku niej swoje współ­czu­cie – Rusz­czyk nie przy­kła­dał do tego wagi.

Śpie­wał i prze­kli­nał na prze­mian.

A kiedy głos nie­spo­dzie­wa­nie zała­mał mu się na jakimś nagłym uskoku muzycz­nej skali, roz­kasz­lał się, do oczu napły­nęły łzy roz­go­ry­cze­nia. Zorien­to­wał się, że pła­cze, i otarł je grzbie­tem nad­garstka.

To przez te łzy nie doj­rzał ostrego zakrętu.

Wiraż nie­spo­dzie­wa­nie uciekł w prawo. Śli­ski asfalt wymknął się spod kół samo­chodu.

Renault wystrze­liło z łuku, prze­sko­czyło nasyp i runęło wprost w scho­waną pomię­dzy drze­wami polną drogę. Nagła kon­wul­sja w chwili, gdy samo­chód opusz­czał jezd­nię, zaparła Fili­powi dech w pier­siach. Zanim jed­nak w pełni zachwy­cił się chwi­lową nie­waż­ko­ścią wóz z hukiem opadł ciężko na osie, opony roz­darły bru­natną zie­mię, try­snęła kisnąca w kole­inach ściółka. Samo­chód zady­go­tał, jak gdyby rze­czy­wi­ście się obu­dził do życia i teraz, w akcie osta­tecz­nego nie­po­słu­szeń­stwa, goto­wał się do wykrztu­sze­nia z sie­bie swego władcy. Filip zaparł się obiema nogami o pod­łogę. Miękka zie­leń, którą do tej pory obo­jęt­nie mijał na tra­sie, ata­ko­wała, nagle twarda i bez­względna pod­rzu­cała samo­cho­dem, darła bla­chę. Rusz­czyk, całym cia­łem w zapa­sach z kie­row­nicą, wkła­dał ogromny wysi­łek w to, aby przy­pad­kowe drzewo nie zdmuch­nęło go na bok, nie prze­wró­ciło na dach, aby zbłą­kana gałąź nie wybiła przed­niej szyby.

Na wyboju samo­chód ponow­nie wystrze­lił w powie­trze, karo­se­ria stęk­nęła sucho.

Zaraz się unie­sie, pomy­ślał, zaprze­czy sile przy­cią­ga­nia!

Kątem oka dostrzegł w lusterku wstecz­nym, jak porzu­cony na tyl­nym sie­dze­niu wysłu­żony nese­ser, wzbija się do lotu.

Koła ode­rwały się od ziemi, zasko­wy­czał sil­nik i Filip Rusz­czyk zro­zu­miał, że oto speł­nia się jego sen i odla­tuje gdzieś w siną dal, poza jurys­dyk­cję sza­rej rze­czy­wi­sto­ści. Zigno­ro­wał pędzącą mu na spo­tka­nie srebrną chmurę, tak jak igno­ruje się wła­sne odbi­cie w chwili skoku do wody. A kiedy zro­zu­miał, co zaraz nastąpi, było już za późno.

W kabi­nie nad­jeż­dża­ją­cego z naprze­ciwka ogrom­nego forda dostrzegł bladą kobiecą twarz. Taką twarz widział po raz pierw­szy w życiu; nie miała w sobie ani odro­biny zachwytu, nie odnaj­dy­wała w tym nagłym piru­ecie dwóch roz­pę­dzo­nych samo­cho­dów nawet krzty piękna. Wyglą­dała, jakby patrzyła na otwie­ra­jące się wrota pie­kiel­nych salo­nów.

Było w niej też ocze­ki­wa­nie.

Cze­kała na to, by Filip, jako major­do­mus prze­zna­cze­nia, oddał wszel­kie honory nowemu gościowi pod­czas nad­cho­dzą­cej ostat­niej wie­cze­rzy.

* * *

Las. Pach­niał. Lassssssssssss…

Filip roz­parł się na sie­dze­niu. Las. Słońce grzało w twarz i powoli spły­wało na szyję gęstym sło­necz­nym syro­pem. Las. Słońce.

Czyżby przedarło się tutaj przez liście?

Posta­no­wił to spraw­dzić. Usły­szał szum. Oddy­chał głę­boko i spo­koj­nie. Coś nie pozwa­lało mu na unie­sie­nie powiek. Dotknął czoła i twa­rzy. Pokry­wała je lepka sko­rupa.

Las. Liście. Zapach. Cudowne nie­za­bu­rzone trwa­nie…

Prze­su­nął dłońmi po tapi­cerce. Zna­lazł wię­cej lep­kich miejsc. Się­gnął po omacku do schowka na ręka­wiczki i wycią­gnął stam­tąd zwi­tek papieru toa­le­to­wego. Tarł nim twarz dopóty, dopóki nie poczuł na skó­rze szorst­kiej fak­tury. Wtedy otwo­rzył oczy. Papier nie był już szary…

Roz­kasz­lał się gwał­tow­nie. Zła­pał za klatkę pier­siową. Pas prze­rzy­nał mu tułów z siłą sta­lo­wych obcę­gów. Kiedy się­gał do zapię­cia, w karku zapło­nął nie­spo­dzie­wany ból, słońce zga­sło, las ryk­nął w nagłym cre­scendo, a wszystko wokół wybu­chło ośle­pia­jącą jasno­ścią…

* * *

— Nie ruszaj się. Na pewno coś sobie zła­ma­łeś.

We wraku naprze­ciwko Filip ujrzał drobną, przy­stojną kobietę o roz­go­rącz­ko­wa­nym spoj­rze­niu. uwię­ziona w samo­cho­do­wej kabi­nie, przy­po­mi­nała postaci z rzeźby Kien­holza. W odru­chu ni to czu­ło­ści, ni to obrony mię­to­siła trzy­maną na kola­nach drogą dam­ską torebkę. Rude włosy zacze­sane na lewą stronę. Na skroni, przy­ozdo­bio­nej poszar­paną raną, blada skóra odsła­niała różowe wnę­trze i sino­białą kość.

Nie­zna­joma, sztywna, wyprę­żona. Widoczna od pasa w górę jak w teatrzyku pacy­nek.

— My się znamy?

Dzie­liły ich dwa metry, nie­całe dwa metry kipią­cej stali, a mimo to Filip wykrzy­czał to pyta­nie – jakby jego orga­nizm zapa­mię­tał ostat­nią rzecz, którą robił tuż przed wypad­kiem, tamto cho­lerne roc­kowe wycie, i wciąż się z niego nie otrzą­snął.

Przez twarz kobiety prze­biegł ner­wowy tik.

Filip cier­pli­wie cze­kał na odpo­wiedź. Nie otrzy­mał jej.

Zba­dał pal­cami ranę na czole – oka­zała się płytka. Za to szyja… nie było mowy o swo­bod­nym roz­glą­da­niu się na boki. Posta­no­wił, że zary­zy­kuje i jesz­cze raz się poru­szy. Tym razem z wyprze­dze­niem zapla­no­wał każdy gest. Naj­mniej­szy nawet ruch oku­pił roz­pa­loną do bia­ło­ści walutą bólu. Kark, głowa i nogi rwały nie­mi­ło­sier­nie. To zmu­szało do prze­zor­no­ści. Uniósł się ostroż­nie na rękach

Deli­katny wiatr nie­spo­dzie­wa­nie przy­niósł ze sobą zapach roz­grza­nego smaru i Filip mu się nie oparł – opadł na sie­dze­nie, zanim obró­cił się na tyle, aby boczne okno zna­la­zło się w jego polu widze­nia. Usu­nął resztki szyby ster­czące nad zega­rami szyb­ko­ścio­mie­rza, pochy­lił się i wyj­rzał. Powie­trze falo­wało miękko nad zasty­głymi wnętrz­no­ściami aut i Rusz­czyk nie­spo­dzie­wa­nie ubz­du­rał sobie, że za wszelką cenę musi roz­po­znać każdą z czę­ści kłu­ją­cych go w oczy z miej­sca, gdzie nie tak dawno zna­la­złby przód samo­chodu; że to ważne. Na próżno – maski zwarły się ze sobą z taką siłą, że wyda­wało się, iż nawet lakier uległ wymie­sza­niu. Impet zde­rze­nia wybe­be­szył oba prze­działy sil­ni­kowe, wypruł chłod­nice i insta­la­cje elek­tryczne, zalał wszystko dookoła ole­jem i chło­dzi­wem. Płyny spły­wały po roz­grza­nych ośmio­cy­lin­dro­wych kor­pu­sach napeł­nia­jąc powie­trze swą­dem. Cały ten potar­gany złom wyglą­dał nie­ziem­sko. Jak jakiś trzeci nie­za­leżny byt z dwóch sta­lo­wych ameb. Poro­niony i mar­twy, bo uka­zany zbyt wcze­śnie, aby się w pełni ufor­mo­wał.

— Masz poła­mane nogi? To się zda­rza pod­czas wypadku.

Filip drgnął na dźwięk jej głosu; obma­cał prawe kolano.

— Nogę — poin­for­mo­wał oschle, sam nie bar­dzo wie­dząc, dla­czego w ogóle udziela tej infor­ma­cji. Na reje­stra­cji, zmię­tej jak papie­rek po cukierku, odczy­tał infor­ma­cję, że jej samo­chód jest pojaz­dem służ­bo­wym dużej sieci ban­ków. Wziąw­szy pod uwagę dzi­siej­szy pora­nek, nie żywił szcze­gól­nie przy­ja­znych uczuć do kor­po­ra­cyj­nych popy­cha­deł. Popa­trzył na nie­zna­jomą z rosnącą wro­go­ścią.

— Mam chyba zła­maną nogę, nie NOGI…

Kobieta uśmiech­nęła się bez powodu. To tylko upew­niło Filipa w prze­ko­na­niu, że w naj­bliż­szym cza­sie obda­rzy ją wszyst­kim, tylko nie sym­pa­tią. Zawład­nęła nim jakaś odru­chowa nie­chęć, pod­skórny sygnał, który mówił wyraź­nie: trzy­maj się z daleka!

Tym­cza­sem doty­kał nogi, otwartą dło­nią sunął w dół spodni i dalej w kie­runku stopy, aż odna­lazł dziwną wypu­kłość w poło­wie pisz­czeli, twardą i obłą. Uci­snął ją. Ból oka­zał się nie do znie­sie­nia.

— Hej! Co z tobą? Wszystko w porządku?

Filip zamru­gał nie­przy­tom­nie.

Zaci­ska­jąc zęby na kciuku cze­kał, aż prze­leją się przez niego wszyst­kie fale gorąca, jedna po dru­giej.

Co za per­fi­dia… „Na pewno coś sobie zła­ma­łeś”. Chcia­ła­byś jesz­cze i takich ponu­rych wie­ści – otwarte zła­ma­nie – zapewne to by cię w pełni usa­tys­fak­cjo­no­wało, głu­pia pindo.

Dobrze, że roz­gryzł ją już na samym wstę­pie, ina­czej jesz­cze by się nabrał na ten tro­skliwy wyraz twa­rzy. O, w tym, co mu robiła, była naprawdę świetna.

Sie­działa tam, w wozie z naj­now­szej jesien­nej kolek­cji, udzie­lała dobrych rad, pod­czas gdy on uwię­ziony został w kan­cia­stym i nie­przy­chyl­nym wnę­trzu swo­jego przed­po­to­po­wego grata. Jakim pra­wem? Kto ją o to pro­sił?

Setki osób każ­dego dnia wypada przez nie­uwagę z jezdni i jedyne, co traci, to buty poświę­cane na poszu­ki­wa­nia kogoś, kto pomógłby im wygrze­bać się z grzą­skiego pobo­cza. Ale nie Filip, o nie, nie on! Zły los naj­wy­raź­niej szcze­gól­nie go sobie upodo­bał i posta­no­wił poto­wa­rzy­szyć swo­jemu fawo­ry­towi tak długo, aż się podda, osta­tecz­nie wdep­tany w zie­mię. Wła­śnie na chwilę, na moment dosłow­nie, Filip stra­cił pano­wa­nie: nad kie­row­nicą, nad sobą, nad życiem.

I co?

Naj­pierw pozba­wiono go pracy, wylano na zbity pysk, kop­nięto w dupę. A zaraz potem zesłano mu na kark tę wyfio­ko­waną Neme­zis w karocy za bańkę z hakiem… Tego gabi­ne­to­wego wycie­ru­cha… Cesa­rzowa ABS, skó­rza­nych tapi­ce­rek oraz napędu na cztery koła.

A on? Co z nim? Wyraź­nie czuł na mostku palącą pręgę w miej­scu, gdzie kie­row­nica nie­mal skru­szyła mostek. Wyplu­wał twarde resztki szkła. Ból w nodze pul­so­wał jed­no­staj­nie.

— Obleci — odparł.

— Nie mogę się ruszyć — szep­nęła tym­cza­sem kobieta i urwała.

Filip się­gnął ostroż­nie do kie­szeni spodni i koniusz­kami pal­ców wyło­wił tele­fon komór­kowy.

— Ja za to mam dolce vita.

Wysta­wił rękę by zła­pać zasięg. Dwie kre­ski zamru­gały zachę­ca­jąco, potem zga­sły. W przy­pły­wie bez­sil­nej zło­ści miał ochotę cisnąć apa­rat przez okno, opa­no­wał się jed­nak i odło­żył go do popiel­niczki.

— Nie ruszę się. Naprawdę… Chyba mam coś nie tak z krę­go­słu­pem… Jak my się stąd wydo­sta­niemy?

— Spo­koj­nie, nie wszystko naraz — odburk­nął. Czy dobrze usły­szał? Czyżby do głosu nie­zna­jo­mej wkradł się lęk? Świa­do­mość tego, podzia­łała na niego uspo­ka­ja­jąco.

A więc to ONA potrze­buje jego pomocy… Wobec tego mimo wszystko to ON ma czas… Mnó­stwo czasu.

Splu­nął od nie­chce­nia przez otwarte okno. Potem, gotowy na każde z ostrze­żeń poobi­ja­nego ciała, uniósł się na rękach i rozej­rzał.

Uschnięte liście i grudy tłu­stej ziemi oble­piały tapi­cerkę, grzę­zły w zaka­mar­kach tablicy roz­dziel­czej. Filip zna­lazł je nawet we wło­sach. Gdy otrze­py­wał ubra­nie, kan­tem dłoni roz­kru­szył nie­chcący jedną z takich gru­dek. Na koszulce pozo­stał długi bru­natny ślad. Nic nie­zwy­kłego przy takim wypadku, pomy­ślał, tyle ziemi, brudu. Dopiero gdy na spodnie nie­spo­dzie­wa­nie posy­pały się gni­jące skórki ziem­niaka, zamarł zasko­czony.

Spoj­rzał uważ­nie w lewo, potem w prawo, wprost w księ­ży­cowy kra­jo­braz za oknem.

Siła zde­rze­nia wyrzu­ciła ich, wprost na dno spo­rego zapa­dli­ska; dostrze­gał teraz pnie sosen pochy­lone nad urwi­stymi brze­gami, sze­ro­kie u dołu i wąskie powy­żej. Drzewa stały w rzę­dzie niczym bru­natne świece nad napo­czę­tym tor­tem: żół­ciutki piach robił za kre­mową masę, a kil­ku­cen­ty­me­trowa war­stwa mchu i igli­wia uda­wała polewę. Jed­nakże każdy, kto zaży­czyłby sobie kawałka tego gigan­tycz­nego leśnego deseru, natknąłby się na przy­krą nie­spo­dziankę. Spód cia­sta sta­no­wiły odpadki i Filip od razu zro­zu­miał, gdzie się znaj­do­wali – na dzi­kim wysy­pi­sku.

Dla kogoś, kto nie tak dawno stra­cił źró­dło utrzy­ma­nia, ta iro­nia była gru­bymi nićmi szyta. Filip poczuł, że prze­lewa się w nim czara gory­czy. Oto jak potrak­to­wało go par­szywe życie… Kop­nęło w tyłek i posłało w dół z łaj­nem.

Ręce mu zadrżały. Pod­czas ude­rze­nia nese­ser, jak jakaś prze­ra­żona biu­rowa szkar­łup­nia, wypluł z sie­bie całą zawar­tość. Wszę­dzie leżały roz­rzu­cone koperty i druki, igrzy­ska fir­mo­wej pape­te­rii wszel­kich roz­mia­rów i maści. Pod­niósł go z pod­łogi, zamknął i odło­żył na bok. Zagar­nął wie­lo­ko­lo­rową i wie­lo­ro­zmia­rową bandę papie­rzysk. Każdy z listów roz­po­czy­nał się paskudną ono­ma­to­peją, dźwię­kiem przy­po­mi­na­ją­cym ude­rze­nie kro­pli w bla­szany dach: bank, bank, bank, bank. Bank Gospo­darki Takiej a Takiej, Bank Usłu­gowo Coś Tam, Twój Bank, Nasz Bank, Ich Bank…

Filip zmiął tę maku­la­turę i cisnął na pod­łogę.

Teraz także on czuł strach.

Utrata sta­no­wi­ska i wypa­dek to nie wszystko. Dopóki miał pracę, każdy bank roz­pa­try­wał jego życie pod kątem rat, jakie chłep­tał co mie­siąc z jego wypłat. O tak, każdy z tych świst­ków był dowo­dem, jak cenny jest Filip dla kasje­rów, mena­dże­rów i ich dorad­ców. Wię­zienni nad­zorcy klatki suk­cesu zosta­wiali mu w misce dokład­nie tyle, ile było potrzebne, by docze­kał do kolej­nego mie­siąca. Nie tuczyli, gło­dzili raczej, ale MIMO WSZYSTKO pozosta­wiali przy życiu. A teraz? Miska będzie pusta. A banki nie lubią lizać dna. Przyjdą do niego, każdy zabie­rze się do należ­nego mu kęsa. Te duże raz-dwa połkną miesz­ka­nie. Te mniej­sze pożrą samo­chód. Cał­kiem małe zado­wolą się tele­wi­zo­rem. Znał ich mroczną tak­tykę: wpierw go okrążą, potem zgod­nie z ety­kietą padli­no­żer­ców po kolei obe­drą ze skóry; naj­słabsi nadejdą ostatni.

Plus ubez­pie­czy­ciele tej rudej hieny, któ­rzy odwie­dzą go zaraz po tym wypadku.

Plus opłaty za lecze­nie.

Koniec z dniami spłaty rat wyzna­czo­nymi spe­cjal­nie po to, by regu­lar­nie odda­wał część krwa­wicy. Roz­pocz­nie się ban­dycka trans­fu­zja, po któ­rej nikt się nie spo­dziewa, że ofiara prze­żyje.

Ta świa­do­mość wstrzą­snęła Fili­pem. Już teraz miał wra­że­nie, że powoli paruje z niego życie.

Zba­dał sobie puls. Prze­łknął parę razy ślinę. Podobno gdy czło­wiek traci szybko krew, dzieją się z nim wła­śnie takie rze­czy – serce przy­spie­sza, a w ustach zasy­cha jak po dłu­gim biegu.

— O Jezu! Pew­nie coś mi się stało w krę­go­słup! Nie mogę unieść rąk i nóg!

— Przy­mknij się, babo, odro­binę, co? — wark­nął bez­ce­re­mo­nial­nie. — Nie trzeba było sia­dać za kół­kiem, skoro teraz taki z cie­bie mazgaj.

Kobieta wbiła w niego trzeźwy, świ­dru­jący wzrok.

— Co? Kim pan w ogóle jest? Kto panu pozwo­lił odzy­wać się do mnie w ten spo­sób? Wysko­czył pan z lasu tym… tym rzę­chem pro­sto na mnie, a teraz trak­tuje w cham­ski, pro­tek­cjo­nalny spo­sób! Co pan sobie myśli!

Filip poczuł przy­pływ ponu­rej wście­kło­ści.

— Myślę — wyce­dził chłodno — że, dosłow­nie i w prze­no­śni, nie jesteś w dobrej pozy­cji do dys­ku­sji ze mną. Nie mam zamiaru wymie­niać z tobą grzecz­no­ści. A skoro nie możesz się ruszyć – radzę być miłym. Jeżeli uda mi się wydo­stać, to cał­kiem praw­do­po­dobne, że pomogę i tobie. Wyłącz­nie od cie­bie zależy, czy będę niósł cię na rękach, czy cią­gnął za szmaty po ziemi.

— Bydlę…

Bez słowa się­gnął po zmiętą papie­rową kulę i mełł ją, dopóki nie wtło­czył do niej czę­ści swo­jego gniewu.

* * *

— Nazy­wam się Anna Szyl­ler. A pan?

Sie­dzieli bez ruchu; od dawna nie zamie­nili ze sobą ani słowa. W oddali, za drze­wami, ulica mru­czała deli­kat­nie, na gra­nicy sły­szal­no­ści. Jeden jedyny raz Filip spró­bo­wał wykrzy­czeć coś w tam­tym kie­runku, ale pełen pogardy wzrok jej wyso­ko­ści Frau Szyl­ler wtło­czył mu to woła­nie o pomoc z powro­tem do gar­dła. Ze swo­jego srebr­nego forda ema­no­wała pło­mien­nym gnie­wem jak z wyżyn pie­przo­nego tronu. Długo mie­rzyli się wzro­kiem, aż w końcu dał za wygraną. Poło­żył łokieć na drzwiach, pod­parł ręką brodę i posta­no­wił, że przy­czai się za murem apa­tii.

— Nazy­wam się…

Pod jej miaż­dżą­cym spoj­rze­niem poża­ło­wał, że w ogóle się ode­zwał.

Anna Szyl­ler. Czuł jej obec­ność, nie­na­wi­dził i potrze­bo­wał jak oddy­cha­nia. Ta nie­na­wiść, odkry­wał to z zasko­cze­niem, miała w sobie wła­śnie takie orga­niczne źró­dło. Tępo przy­glą­dał się swoim dło­niom – skórę na kłyk­ciach zdartą miał do krwi. A czas mijał. Czuł jego upływ; w ryt­mie serca, w pul­so­wa­niu skroni, wresz­cie, naj­sil­niej, w wibra­cjach ciem­nych strun, które poru­szyła w nim ta kobieta.

To takie śmieszne… Całe życie gar­dził wszel­kimi prze­ja­wami kse­no­fo­bii, a z zasko­cze­niem odkry­wał, że pobudki kie­ru­jące ludzi prze­ciwko innym nie są mu jed­nak tak bar­dzo obce. Do tej pory nie przy­szłoby mu prze­cież do głowy uspra­wie­dli­wie­nie dla kogoś, kto pogar­dzał dru­gim czło­wie­kiem. Ale teraz… teraz coś się zmie­niło. Stop­niowo odnaj­dy­wał głę­boki sens rasi­stow­skich prze­ko­nań; skła­dały się na nie maleń­kie szcze­góły, całe uni­wer­sum drob­no­stek. Wystar­czyła jed­nak odro­bina chęci i zacię­cia, aby roz­po­czął się lawi­nowy pro­ces syn­tezy, powol­nego skle­ja­nia ich w jedną całość, która w osta­tecz­nym roz­ra­chunku cią­żyła bole­śnie. Wpa­try­wał się w towa­rzy­szącą mu kobietę i docho­dził do wnio­sku, że ist­nieje lista osób, takie nowo odkryte pry­watne archi­wum Filipa Rusz­czyka któ­rym chęt­nie ode­brałby każde prawo, nawet to do ist­nie­nia…

Prym na niej wio­dły, o dziwo, rude pindy z wyżyn klasy śred­niej.

Popa­trz­cie sami. Spo­sób, w jaki roz­dy­mała płatki nosa. Nie robiła tego cały czas – tylko gdy się jej przy­glą­dał. Zauwa­żył to, spryt­nie wpa­trzony w zwi­chro­wane boczne lusterko. Gdy wyda­wało jej się, że nie jest obser­wo­wana, oddy­chała spo­koj­nie. Czyżby miała w tym swój cel? Co chciała pod­kre­ślić? Filip nie wie­dział. Nie szko­dzi. I tak potwor­nie dzia­łało mu to na nerwy.

Albo maniera, z jaką obli­zy­wała spierzch­nięte usta.

Albo jak mru­gała, nie­za­do­wo­lona, zezu­jąc przy tym lekko lewym okiem.

Albo jak roz­kosz­nie zie­wała.

Nie­na­wiść wyżywi się nawet naj­drob­niej­szym, pod­su­nię­tym jej okru­chem. Wystar­czy odro­bina dobrej woli i każdy pokie­ruje jej śle­pym pyskiem.

— Anna Szyl­ler, mówię! Czy pan mi się kie­dy­kol­wiek przed­stawi?!

Filip odwró­cił wzrok. Był na gra­nicy wytrzy­ma­ło­ści.

Słońce sta­nęło dokład­nie nad roz­bi­tymi samo­cho­dami. Roz­grzana zie­mia paro­wała, a para była gęsta i lepka, nie­przy­jemna. Tu, w dole, w któ­rym tkwili, prze­sy­cał ją słod­kawy odór odpad­ków roślin­nych, zapach zesta­rza­łych mię­snych resz­tek. Filip prze­łknął szorstki haust kwa­śnej i rzad­kiej śliny. Bóg jeden wie, co lądo­wało w tej leśnej klo­ace…

Chciało mu się pić. Chciało mu się do toa­lety.

Chciało mu się!

Ale przede wszyst­kim pra­gnął się wydo­stać. Dotknął zła­ma­nego pod­udzia. Pod­wi­nął nogawkę. Napięta skóra lśniła. Cała łydka była tkliwa, nabrzmiała. Ostroż­nie uniósł stopę. Cie­kawe, ale ból oka­zał się bez porów­na­nia słab­szy. Widocz­nie krwiak, który roz­dął łydkę do obec­nych roz­mia­rów, odro­binę usta­bi­li­zo­wał potrza­skane kości. Gdyby tylko mógł zna­leźć coś, dzięki czemu zmaj­stro­wałby pro­wi­zo­ryczny opa­tru­nek. O cho­dze­niu nie było mowy, ale wystar­czy­łoby, że pod­czołga się do brzegu jamy, a stam­tąd zadzwo­niłby po pomoc.

Wysy­pi­sko miało kształt zbli­żony do owalu. Tkwili w jed­nym z jego zaokrą­glo­nych koń­ców. Nie­for­tun­nie dla Filipa jego samo­chód stał odwró­cony tyłem do wypeł­nio­nego odpad­kami wnę­trza. Za to tamto wredne bab­sko ogar­niało wzro­kiem całość zagłę­bie­nia.

Do cho­lery! Dosyć tej idio­tycz­nej prze­py­chanki.

Moja ambi­cja, twoja ambi­cja, do cięż­kiej kurwy nędzy! Rusz­czyk zaci­snął pię­ści.

— Słu­chaj — zaczął ostroż­nie. — Możemy spró­bo­wać stąd wyjść…

Szyl­ler nie odpo­wie­działa.

— Noga nie boli mnie już tak bar­dzo… Mógł­bym pod­czoł­gać się do cie­bie i…

— Nie ruszam się stąd — odparła chłodno. — Jeżeli mam zła­many krę­go­słup, pocze­kam na pro­fe­sjo­nalną pomoc. Gdzie indziej zgry­waj wiej­skiego boha­tera. Nie poja­wi­li­śmy się dzi­siaj w pracy, idioto! NA PEWNO już nas szu­kają!

Filip odchy­lił do tyłu głowę. To „my” i „nas” wytrą­ciło go z rów­no­wagi. Zro­bił kilka głę­bo­kich wde­chów.

Kto dziś poszu­kuje Filipa Rusz­czyka?

Nikt, nikt, nikt.

— Dobra. Jak tam sobie chcesz — wark­nął. — Powiedz mi tylko, czy dobrze widzisz całe wysy­pi­sko.

Szyl­ler przy­mknęła oczy. Filip odcze­kał dobrą minutę, a potem pono­wił pyta­nie.

— Nie jestem głu­pia — usły­szał twardą odpo­wiedź. — Znam takich jak ty. Uciek­niesz, jak tylko dam ci naj­drob­niej­szą szansę.

Nie wie­rzył wła­snym uszom.

— Myślisz, że nie wiem, co sobie ubz­du­ra­łeś? Ten wypa­dek był z two­jej winy. Nie wymi­gasz się.

— O czym ty, do cho­lery, bre­dzisz, kobieto?

— Ooo, pew­nie, pew­nie. Ratuj się, kto może! Dobrze sobie to zapla­no­wa­łeś. Znam takich jak ty cwa­niacz­ków – obi­bo­ków w samo­cho­dach z dru­giej ręki i koszu­lach w kratę. W moim banku koczują całe zastępy takich życio­wych pora­żek jak ty. Znamy was na wylot.

— Słu­chaj…

— Męż­czyźni… — obró­ciła w ustach to słowo. Spo­sób, w jaki to zro­biła, star­czyłby za każdą odpo­wiedź.

Nad głową Filipa roz­legł się skrzek i na dachu samo­chodu wylą­do­wał jakiś ptak.

— Tacy jak ty — Szyl­ler nie dawała za wygraną — nie powinni wyty­kać nosa zza krat wię­zie­nia. Powinno się was wsa­dzać za brak życio­wej zarad­no­ści! O Boże, na pewno ubz­du­ra­łeś sobie, że w ten spo­sób przy­po­do­basz mi się i gdy nas znajdą… Gdy­bym mogła wszyst­kich was…

— Och, zamknij się, GŁU­PIA CIPO …

— Wszyst­kich was!

Filip rzu­cił w kobietę kawał­kiem zmię­tej rolki papieru toa­le­to­wego. Tra­fił ją w czoło. Umil­kła w pół słowa.

— Następ­nym razem się­gnę po coś cięż­szego — zagro­ził. — Jeden siniak mniej czy wię­cej nie zrobi ci i tak róż­nicy.

Kobieta nie odpo­wie­działa, dyszała ciężko.

— Możemy sie­dzieć tu i obrzu­cać się wyzwi­skami, pro­szę bar­dzo…

Ptak zesko­czył z dachu i przy­siadł na roz­bi­tej chłod­nicy renault. To był dudek, w dzio­bie trzy­mał zie­loną gąsie­nicę. Na widok ludzi nastro­szył pie­rza­sty czub i zerwał się do ucieczki.

— Możemy tak sobie sie­dzieć do usra­nej śmierci…

Filip oparł się o sie­dze­nie, zało­żył ręce na piersi i przy­mknął oczy. A potem pod wpły­wem nagłej zachcianki się­gnął w stronę radia. Włą­czył je i z zado­wo­le­niem stwier­dził, że, o dziwo, aku­mu­la­tor prze­trwał zde­rze­nie. Gło­śniki ryk­nęły na cały regu­la­tor dźwię­kami ostrego rocka. Karo­se­ria zawi­bro­wała od cięż­kiego basu. Rusz­czyk zer­kał ukrad­kiem na Annę Szyl­ler, cie­kawy jej reak­cji. Naj­pierw sie­działa nie­ru­chomo, potem jej usta zadrżały, poru­szyły się kil­ka­krot­nie.

Roc­kowa melo­dia zagłu­szała jej słowa.

Dum, dum, dum, waliła sek­cja ryt­miczna. Zing, zang, twiiik, śli­zgała się po niej ostra jak brzy­twa gita­rowa solówka. Yeah, yeah, yeah, darł się wnie­bo­głosy ochry­pły front­man i z całego siłą wydzie­ra­nego sobie z piersi prze­kazu tylko to słowo nada­wał zro­zu­miale.

Wresz­cie i Szyl­ler zaczęła krzy­czeć. Woka­li­sta pozba­wił ją jed­nak naj­mniej­szych szans. Wył, wył i wył. W całym tym tran­sie tłu­stego huku kobieca głowa przy­po­mi­nała upiorny sema­for – roz­ba­wiony Filip widział kolejne roz­bły­ski różo­wego wnę­trza jej ust. Dziwny alfa­bet Morse’a – ani jed­nego słowa.

Wyłą­czył radio, kiedy po policz­kach Szyl­ler popły­nęły łzy. Czuł się usa­tys­fak­cjo­no­wany.

Zapadł w krótką drzemkę. W pier­siach czuł cie­pło oraz słodką pustkę.

Gdy otwo­rzył oczy, słońce stało wysoko. Wszystko przy­stroił drżący mio­dowy deseń połu­dnia, lejący się z koron drzew aksa­mitny upał. Wró­cił też dudek.

Łzy na twa­rzy Anny obe­schły, a ich nie­dawne ścieżki zna­czył roz­myty maki­jaż. Maskara i cie­nie zmie­szały się i ele­gancka tar­cza dro­giego make-upu, za którą Szyl­ler czuła się do tej pory bez­pieczna, opa­dła. W jej oczach, Filip zauwa­żył to z zado­wo­le­niem, poja­wił się nowy wyraz – rezy­gna­cji. Na pewno oglą­dała się w lusterku wstecz­nym, nie było wąt­pli­wo­ści zro­biła to już nie­je­den raz. To dopiero był dla niej upa­dek Napuch­nięte powieki i zaczer­wie­niony nos. Kłębki żół­tej śliny w kąci­kach ust. Przy­po­mi­nała smutną pijaczkę. Dosko­nale zda­wała sobie z tego sprawę. Filip potarł grzbiet nosa i uśmiech­nął się ukrad­kiem. Ziew­nął i od nie­chce­nia włą­czył radio. Na sam dźwięk prze­łącz­nika kobieta drgnęła.

— Spo­koj­nie — zwró­cił się do niej nie­dbale. — Chcę tylko posłu­chać wia­do­mo­ści. Zawsze to robię po prze­bu­dze­niu.

Och, jak bar­dzo spodo­bała mu się ta kwe­stia.

W świe­cie nie wyda­rzyło się nic cie­ka­wego i Filip zga­sił odbior­nik w poło­wie ser­wisu spor­to­wego. Mógłby wysłu­chać go do końca, dla zasady, ale pomy­ślał, że dogryzł już jej wystar­cza­jąco.

Nad­szedł czas powrotu do poszu­ki­wań spo­sobu usta­bi­li­zo­wa­nia zła­ma­nej nogi. Zna­jomy dudek pod­ska­ki­wał i szu­rał wszerz i wzdłuż dachu. Filip łup­nął pię­ścią w karo­se­rię, żeby sobie wresz­cie pole­ciał.

— Wiesz — ode­zwała się cicho Szyl­ler, gdy ptak ich opu­ścił i ponow­nie zostali sami. — Wtedy gdy włą­czy­łeś radio… Myśla­łam, że zwa­riuję ze stra­chu… To było takie straszne. Ta kano­nada dźwię­ków. Nie sły­sza­łam swo­jego krzyku. Nie sły­sza­łam nawet swo­ich myśli. Gdy­bym umie­rała i chciała to wykrzy­czeć, o Jezu, nikt na pewno by mnie nie usły­szał.

Brawo, pomy­ślał Rusz­czyk. A więc nawet w tak pustej gło­wie koła­cze się od czasu do czasu zwąt­pie­nie.

— Nie sądzi­łam, że można poczuć się samot­nym w takim… Samot­ność zawsze koja­rzyła mi się z ciszą — dodała.

Filip nie słu­chał, zajęty oglę­dzi­nami wnę­trza samo­chodu. Jeżeli ta Szyl­ler potrze­buje się wyga­dać, to on, oczy­wi­ście, posłuży jej za uprzej­mego słu­cha­cza. Jedy­nie SŁU­CHA­CZA. Dal­szej roz­mowy z tą ban­kową har­pią nie brał pod uwagę.

Zało­żył rękę za sie­dze­nie pasa­żera i ostroż­nie się pod­cią­gnął. Miał nie­ja­sne wra­że­nie, że na tyl­nej wycie­raczce powinno leżeć coś, co przy odro­bi­nie wysiłku posłu­ży­łoby mu za…

— Hej, ty, posłu­chaj, ja na­dal nie znam two­jego imie­nia — w gło­sie kobiety zabrzmiała dawna zgryź­liwa nuta.

— Filip — odparł na odczepne przez zaci­śnięte zęby, wsłu­chany w pul­so­wa­nie bólu w łydce. Świe­tli­ste okręgi, które wiro­wały mu przed oczami, nabie­rały roz­pędu, gdy tylko sztywny mate­riał spodni ocie­rał się o nogę.

— Zatem Fi-lip-ku… Sły­sza­łeś, co do cie­bie mówi­łam? Samot­ność! Czy tacy jak ty w ogóle wie­dzą, co to słowo zna­czy?

Zadzi­wia­jące, z jaką wprawą ta kobieta bły­ska­wicz­nie prze­far­bo­wała smutną rezy­gna­cję w zaczepkę.

Z takim nie­wy­pa­rzo­nym pyskiem na pewno robi­łaś osza­ła­mia­jącą karierę, dzie­cino.

Rusz­czyk wcze­pił się pal­cami w podłużny meta­lowy kształt zagrze­bany pod sie­dze­niem. Zła­mana noga ześli­zgnęła się po wycie­raczce i ude­rzyła w pedał gazu, stopa nie­znacz­nie się prze­krę­ciła. Ostry kawa­łek kości prze­kłuł skórę. Ból i ulga – oba dozna­nia tak samo nagłe. Krwiak chlu­snął rado­śnie i w jed­nej chwili krew wypeł­niła but. Sapiąc z wysiłku, Filip zło­żył na kola­nach pro­fi­lo­wany czer­wony pręt.

— Samot­ność? — wydy­szał. Krę­ciło mu się w gło­wie. — Ty mnie pytasz o samot­ność? — Odkaszl­nął. — Nagle zebrało ci się na poga­duszki?

Ale Szyl­ler nie pod­jęła dys­ku­sji. Wycią­gała chudą szyję w darem­nych pró­bach dostrze­że­nia, co też Filip odna­lazł. A on w lot to zauwa­żył i z roz­my­słem udał, że nie zwraca na nią uwagi. Zabrał się do powol­nych i dokład­nych oglę­dzin zna­le­zi­ska.

Wysłu­żona blo­kada kie­row­nicy, którą wycią­gnął spod fotela pasa­żera, zro­biona została z gru­bej sta­lo­wej rurki powle­czo­nej gumą. Wygięte podwójne pazury na obu koń­cach słu­żyły do blo­ko­wa­nia jej od wewnątrz na kole kie­row­nicy. Jedna para „pazu­rów” przy­spa­wana została do kor­pusu blo­kady. Druga poru­szała się w górę i w dół na kar­bo­wa­nym prę­cie umiesz­czo­nym wewnątrz głów­nej tulei. Klu­czyk tkwił w zamku i gdy się go prze­krę­ciło, blo­ko­wał ruch pręta na dłu­go­ści. Albo, co bar­dziej inte­re­so­wało Filipa, wyso­ko­ści. Roz­cią­gnął blo­kadę i ostroż­nie przy­ło­żył ją do zdro­wej nogi. Oka­zała się dosta­tecz­nie długa. Roz­cią­gnięta do połowy mie­rzyła dokład­nie tyle, ile zła­mane pod­udzie. Filip pogrze­bał przy zamku i odkrył, że nawet zamknięty nie unie­moż­li­wia ruchu poszcze­gól­nych czę­ści dookoła dłu­giej osi blo­kady. Dolną część zaparł o kostkę i grzbiet stopy, a czer­wony kor­pus popro­wa­dził po łydce. Górną blo­kadę umie­ścił pod kola­nem i pod­parł nią rzepkę. Pozo­sta­wało teraz tylko odna­leźć dobre moco­wa­nie, coś, czym można by usta­bi­li­zo­wać ten pro­wi­zo­ryczny opa­tru­nek. Filip znów rozej­rzał się po samo­cho­dzie.

Szyl­ler zacie­kle szu­kała jego wzroku.

— Samot­ność? — powtó­rzył jak echo jej nie­dawne pyta­nie. — Na­dal inte­re­suje cię ten temat?

Pasy bez­pie­czeń­stwa. Dotknął sfla­cza­łej, lśnią­cej od brudu szarfy. Była, zużyta ale jej włókna miały się dosko­nale. Nacią­gnął pasy aż do oporu. W momen­cie gdy zadzia­łał auto­ma­tyczny ogra­nicz­nik, na kola­nach leżały mu pra­wie dwa metry solid­nej par­cia­nej taśmy. W otwar­tym schowku odna­lazł śru­bo­kręt. Darł twardą tka­ninę przez zacie­kłe pięć minut. Po kwa­dran­sie zdo­łał tak zabez­pie­czyć zła­maną nogę, że mógł nią poru­szać w górę i w dół bez obawy pogłę­bie­nia zła­ma­nia.

Otwo­rzył wtedy drzwi i spoj­rzał Szyl­ler pro­sto w oczy.

— Wiesz, co to jest samot­ność? — spy­tał z satys­fak­cją. — Praw­dziwa samot­ność to ta chwila, gdy jesteś pewna, że są rze­czy, które nie mogą ci się wymknąć, a one i tak odcho­dzą.

A potem ostroż­nie wysu­nął się z kabiny renault i roz­po­czął mozolną wspi­naczkę przez wysy­pi­sko. Czoł­gał się pod górę wśród zwa­łów śmieci rado­sny i uśmiech­nięty.

* * *

— Wra­caj! Jeżeli zosta­wisz mnie tu samą, nie ujdzie ci to na sucho! Wra­caj! Natych­miast wra­caj! Ty skur-wy-sy-nu!

Wspi­naczka wykoń­czyła go. Leżał na wpół prze­wie­szony przez urwi­sty brzeg dołu, dysząc z wysiłku. Prze­je­chał paro­krot­nie języ­kiem po wewnętrz­nej stro­nie policz­ków i pod­nie­bie­niu – jakby ktoś ukrad­kiem wsu­nął mu pod język mie­dzianą monetę, a on, nie mogąc jej odna­leźć, żuł ją, żuł i żuł pod­czas wdra­py­wa­nia się po zbo­czu śmiet­ni­ska. Dopro­wa­dzało go to nie­mal do szału. Splu­nął, lecz ślinę miał czy­stą. Smak pozo­stał. Ostry mech kłuł go w brzuch. Nogi zwie­sił bez­wład­nie; oparte o ścianę twar­dego żół­tego pia­sku, nad­we­rę­żone kolana pul­so­wały. Wbił palce w szorstki szary mech, pod­cią­gnął się i uło­żył na ściółce. Obró­cił się na plecy, uważ­nie, tak by zła­mana noga sta­no­wiła oś tego obrotu. Uniósł głowę.

Czarne pasy bez­pie­czeń­stwa prze­sią­kły krwią.

W kie­sze­niach spodni odszu­kał tele­fon komór­kowy. Otrze­pał go z ziemi i nie­zdar­nie wyci­snął 112. Po kilku nie­skoń­cze­nie dłu­gich sygna­łach dys­po­zy­tor zapy­tał o powód połą­cze­nia alar­mo­wego. Filip bez namy­słu roz­po­czął lita­nię wszyst­kich potrzeb­nych i niepotrzeb­nych infor­ma­cji. Dys­po­zy­tor naj­pierw słu­chał w mil­cze­niu, a potem grzecz­nie prze­rwał i zadał serię leni­wych, zwię­złych pytań, które wyglą­dały na wyuczone i tak też brzmiały – mecha­nicz­nie. Filip odpo­wia­dał bez namy­słu, pod­świa­do­mie przyj­mu­jąc tę „maszy­nową” manierę. Na koniec usły­szał podzię­ko­wa­nia, uprzejme zapew­nie­nie, że pomoc jest w dro­dze i połą­cze­nie zostało zakoń­czone. Ode­tchnął.

Do uczu­cia ulgi było mu jed­nak daleko.

Poni­żej, na dnie wysy­pi­ska, Szyl­ler nie usta­wała w wysił­kach i z zimną logiką, wła­ściwą tylko roz­ju­szo­nym kobie­tom, wyka­zy­wała, jak niskiego szcze­bla dra­biny bytu ucze­pili się wszy­scy męż­czyźni i jak bar­dzo się ucie­szy, gdy wresz­cie ktoś zrobi z nimi porzą­dek – roz­dep­cze i zamie­cie pod dywan. Rusz­czyk usiadł. Zerwał długą trawę. Ostrego końca użył do wygrze­ba­nia dro­bin pia­sku spo­mię­dzy zaka­mar­ków obu­dowy tele­fonu komór­ko­wego. Zer­k­nął w stronę wra­ków i wró­cił do swo­jego zaję­cia.

Wiatr niósł kolejną wiązkę zło­rze­czeń. Szyl­ler wdała się teraz w coraz gło­śniej­sze, dłu­gie tyrady na temat tego, skąd przy­szedł i dokąd zmie­rza on, Filip we wła­snej oso­bie.

Powta­rzał sobie, że zigno­ruje wszyst­kie te nie­wy­bredne zaczepki, ale trudno o spo­kój, gdy jed­nego dnia traci się po kolei a) posadę, b) samo­chód i c) god­ność. Wtedy to wła­śnie kurs god­no­ści wywin­do­wany zostaje do nie­bo­tycz­nych pozio­mów.

Sie­dział, więc i grze­bał w tele­fo­nie. I myślał: kurwa żeż jego mać!

Prze­cież wystar­czy­łoby, żebym tam do cie­bie zszedł i wycią­gnął przez okno. Nie sta­wia­ła­byś oporu. Wystar­czy­łoby, żebym uło­żył się na ple­cach, ugiął nogi w kola­nach i wysoko pod­cią­gnął spód­nicę, a zro­bił­bym z tobą, co bym chciał. Cie­kawe, jak byś zare­ago­wała na maho­niową gałkę od drążka zmiany bie­gów – cie­kawe, czy wyła­byś z bólu? Czy krzyk­nę­ła­byś ze stra­chu? Ze zdzi­wie­nia? A może by ci się to spodo­bało? Albo kazał­bym nabrać ci w usta zawar­tość miski ole­jo­wej. Wlał­bym w cie­bie tyle, że wycie­kłaby uszami!

Albo zejdę i pry­snę ci w oczy odmra­ża­czem. A kiedy nie będziesz już zdolna nawet do pła­czu, bo gli­kol wyżre wszyst­kie twoje fał­szywe łzy, prze­wrócę cię na brzuch, pod­cią­gnę pod rurę wyde­chową i włą­czę sil­nik. Jeżeli tylko zadziała, to każę ci oddy­chać spa­li­nami. Łyka­ła­byś je, a ja stał­bym z boku i patrzył na twoją skórę, patrzył­bym, jak robi się sza­ro­fio­le­towa; jak się dusisz.

Z rado­ścią urwał­bym ci łeb.

Palce miał już szma­rag­dowe i lep­kie. Wyrzu­cił zgnie­cioną słomkę.

— Hej, Szyl­ler, chcia­ła­byś żebym polał ci brzuch kwa­sem z aku­mu­la­tora?

Kobieta wle­piła w niego zasko­czone spoj­rze­nie.

— Co? Co powie­dzia­łeś, do cho­lery?!

— Powie­dzia­łem, że mimo wszystko udało mi się zadzwo­nić po pomoc, i że to naj­wyż­sza pora — odparł jowial­nie i uśmiech­nął się sze­roko. Zgiął zdrową nogę i odpy­cha­jąc się nią, usiadł na samym skraju dołu, bokiem do urwi­ska. Zerwał się wiatr i las szu­miał gniew­nie.

To prawda: w wyobraźni chęt­nie skrzyw­dziłby ją na tysiąc spo­so­bów, ale w rze­czy­wi­sto­ści zapewne nie zdo­łałby jej zabić. Cóż z tego? Przy­naj­mniej w przy­jemny spo­sób zaj­mie się zabi­ja­niem czasu, jaki pozo­stał do przy­jazdu ekipy ratow­ni­czej. Szy­ko­wał się nie­zły ubaw.

— A może wola­ła­byś, żebym cię udu­sił paskiem kli­no­wym? — zawo­łał znowu, na tyle cicho jed­nak, że słowa pogu­biły się po dro­dze.

— Słabo cię sły­szę!

— Powie­dzia­łem, że dys­po­zy­tor pogo­to­wia był bar­dzo rze­czowy!

— Gówno mnie to obcho­dzi! — ryk­nęła Szyl­ler, aż z jej ust wystrze­liły cie­niut­kie strużki śliny. — Rze­czowy to będzie mój adwo­kat!

Filip poczuł, że uśmiech tężeje mu na twa­rzy w nie­wy­god­nym, sztyw­nym gry­ma­sie.

— Co masz na myśli? — spy­tał. Powró­ciły zawroty głowy.

— Pocze­kaj, aż mnie stąd wycią­gną — wyce­dziła w nagłej ciszy, gdy na moment ustały ude­rze­nia wia­tru. — Tylko pocze­kaj. Kiedy już z tobą skoń­czę, do końca życia będziesz się zasta­na­wiał, czy nie lepiej byłoby przy­pier­do­lić w drzewo i zgi­nąć na miej­scu. Rozu­miesz?

— Co chcesz przez to powie­dzieć? To nie­szczę­śliwy wypa­dek…

— Wypa­dek? — Szyl­ler zaśmiała się krótko. — Pro­szę cię… Naprawdę… Mia­łam dziś dużo czasu, żeby to prze­my­śleć… i wiesz, do jakich wnio­sków doszłam? To wszystko, kurwa, twoja wina.

Reming­ton zro­zu­miał, że musi się bro­nić.

— Gdyby nie poślizg…

— Nie obcho­dzi mnie to — prze­rwała mu wzbu­rzona. — Nie obcho­dzą mnie twoje uspra­wie­dli­wie­nia. Poczu­cie winy, jeśli je masz. Twoja zła­mana noga. Nie obcho­dzi mnie to zupeł­nie. Nie chcę o tym słu­chać! — jej głos pod­niósł się do krzyku. — Ty mnie nie obcho­dzisz. Ja cię nie obcho­dzę. Nie obcho­dzimy sie­bie nawza­jem. Gdy­by­śmy się nie zde­rzyli, minę­li­by­śmy się obo­jęt­nie na dro­dze. Ale los zesrał nam się na głowy i oto gdzie wylą­do­wa­li­śmy. To wszystko da się wytłu­ma­czyć za pomocą fizyki. I liczb. I teraz mnie obcho­dzą tylko liczby. Numer two­jego konta.

— Numer mojego konta? — zapy­tał nie­przy­tom­nie Filip. Nic nie rozu­miał.

— Wła­śnie tak! STAN two­jego konta.

Szyl­ler puściła do niego oko.

— Stan MOJEGO konta po tym, gdy sąd cię obe­drze cię ze skóry. Znisz­czę cię.

Poczuł, jak oblewa go zimny pot.

— Aha, a jak będzie trzeba, to powiem, że dobie­ra­łeś się do mnie, gdy nie mogłam się ruszyć. Cały czas masz minę, jak­byś wła­śnie chciał zro­bić coś takiego…

— O czym ty, do cho­lery, mówisz?! — wrza­snął. — Prze­czoł­ga­łem się prze­cież przez ten… ten chlew, żeby zadzwo­nić po pomoc!

— I pomoc przy­je­dzie. Sły­szę syreny — potwier­dziła Anna.

A potem zalot­nie prze­cze­sała włosy i Filip poczuł na wła­snej skó­rze, co kryje się na samym dnie słowa: zasko­cze­nie.

— Ojej — zaćwier­kała Szyl­ler z uda­wa­nym roz­tar­gnie­niem. — Mogę ruszać rękoma. To cud.

A więc to tak… Cały czas. Calutki czas…

— Mogłaś się… Od samego początku? Powiedz… Mogłaś?

Zanim odpo­wie­działa, nie­spiesz­nie odgar­nęła z policzka jakiś paproch.

— Nie­zu­peł­nie. Nie do końca. Nogi mam uwię­zione. Ale tu — pokle­pała się po brzu­chu i ramio­nach. — Tutaj jest wszystko w porządku.

Filip nie był zdzi­wiony. To, co nim zawład­nęło, wykra­czało poza zdzi­wie­nie. Obraz tego cze­goś naj­wy­raź­niej odbił się w wyra­zie jego twa­rzy, bo Szyl­ler pokrę­ciła tylko głową z poli­to­wa­niem.

— Prze­cież mówi­łam ci od samego początku: faceci tacy jak ty to kana­lie. Myślisz, że nie widzia­łam, jaką satys­fak­cję spra­wiło ci męcze­nie mnie tym cho­ler­nym radiem? Albo to, co wykrzy­ki­wa­łeś do mnie z góry? Aku­mu­la­tor i pasek, tak? Kawał cięż­kiego skur­wiela z cie­bie, kolego. Bydlę w ludz­kiej skó­rze. A wiesz, po co jest bydlę? Żeby je zaprząc i żeby pra­co­wało dla cie­bie. Potrzeba mu tylko odpo­wied­niej moty­wa­cji.

— Pogry­wa­łaś ze mną…

— Ooo… Tu cię boli. Tacy jak ty zawsze chcą być na górze, co? — Anna par­sk­nęła pogar­dli­wie. — Przy­kro mi, kolego. Zgię­łam cię wpół i wyje­ba­łam do bólu. Jak wydmuszkę. A wierz mi – to dopiero począ­tek… Gdy­byś tylko powstrzy­mał swoją sam­czą ambi­cję, to może nawet pozwo­li­ła­bym, byś przez chwilę poczuł się jak boha­ter.

Wes­tchnęła słodko.

Filip z całej siły ści­snął tele­fon. A potem w akcie bez­sil­nej wście­kło­ści zamach­nął się nim na wrak forda. Anna mimo­wol­nie zasło­niła się rękoma; to tylko pod­sy­ciło jego gniew.

— Zejdę tam do cie­bie — ryk­nął i nie zwa­ża­jąc na nic, rzu­cił się w mięk­kie wysy­pi­sko. — Zejdę i roz­szar­pię!

— Tylko spró­buj — wysy­czała i się­gnęła gdzieś w bok. W jej zadba­nych dło­niach nie­spo­dzie­wa­nie poja­wił się długi, błysz­czący przed­miot i Rusz­czyk, nie bez zasko­cze­nia, roz­po­znał w nim pokaź­nych roz­mia­rów wibra­tor. — Wystar­czy, że tra­fię cię tym w skroń i zdech­niesz. Wykłuję ci nim oczy i wydy­mam pustą czaszkę! Tylko mnie dotknij!

Ale Filip nie miał zamiaru rezy­gno­wać. Czoł­gał się zapa­mię­tale. Palce roz­grze­by­wały odpadki w poszu­ki­wa­niu opar­cia, a on posu­wał się dłu­gimi sko­kami, pły­nął przez morze śmieci. W żyłach, zamiast krwi, kipiało mu wyso­ko­ok­ta­nowe paliwo zemsty. Dobie­rze się do niej. Do tego nuwo­ry­sza, kula­wej Wal­ki­rii ze sztucz­nym fiu­tem.

Dobrnął do samo­chodu Anny i zła­pał za klamkę drzwi kie­rowcy. W tym samym momen­cie na dłoń spa­dło mu cięż­kie dildo. Zawył z bólu i przy­ci­snął do piersi ranne palce. Kątem oka zauwa­żył, że uzbro­jone ramię zata­cza łuk i celuje teraz w jego kark. Zro­bił nie­zdarny unik. Blo­kada kie­row­nicy, która do tej pory chro­niła jego zła­maną nogę, nie­spo­dzie­wa­nie puściła i zsu­nęła się na zie­mię. Z cichym trza­skiem pod­udzie zło­żyło się na dwoje. Spoj­rzał na nie, zasko­czony. Ostra kość prze­biła spodnie i ster­czała teraz, świe­cąc jakąś nie­re­alną bielą. Na jej ostry czu­bek nadziało się zużyte opa­ko­wa­nie po jogur­cie tru­skaw­ko­wym. Filip patrzył na uty­tłany reszt­kami jogurtu różowy pla­stik i zasta­na­wiał się, jak dawno temu ten gala­re­to­waty nabiał stra­cił swoją datę waż­no­ści. W tej chwili naj­waż­niej­sza była wła­śnie ta data waż­no­ści. Gdyby jogurt oka­zał się prze­ter­mi­no­wany, nie wytrzy­małby, musiałby…

Krzy­czał.

Krzy­czał tak gło­śno, jak nie tak dawno chciał, aby krzy­czała dla niego Anna Szyl­ler. Anna z lewar­kiem w różo­wej dupie. Anna z otwar­tym brzu­chem prze­żar­tym elek­tro­li­tem. Szyl­ler z pur­pu­rową szyją, na któ­rej zaci­skała się czarna gumowa pętla.

Wrzesz­czał. Anna Szyl­ler zaś śmiała się w głos.

Per­li­stym ha, ha, ha.

* * *

W cie­niu bagaż­nika swo­jego samo­chodu Fli­lip drżą­cymi pal­cami zwi­nął sztywne od krwi pasy i jesz­cze raz ostroż­nie umo­co­wał blo­kadę. Okrę­cił zła­ma­nie: węzeł umie­ścił tuż nad nim, nabrał powie­trza, a potem szarp­nął za wolne końce taśm i wci­snął kość w zie­jącą ranę. Wła­ści­wie nie czuł już bólu. Na to, co odczu­wał, skła­dało się o wiele wię­cej niż zwy­kłe cier­pie­nie. Jakaś mroczna masa wypeł­niła mu głowę. Wywar porażki…

Został oszu­kany w per­fidny spo­sób. Czego od niego chciała ta kobieta? Był prze­cież ofiarą, tak jak i ona. W żaden spo­sób nie chciał jej skrzyw­dzić. W porządku, przy­znaje – myślał o tym, ale czy podobne myśli nie rodzą się w ludziach na każ­dym kroku? Tyle razy nacho­dzi czło­wieka ochota, aby ode­brać komuś życie – byle natrę­towi, nie­uprzej­memu kie­rowcy – prze­cież nikt przy zdro­wych zmy­słach ni­gdy nie wpro­wa­dza tych fan­ta­zji w czyn.

Rozej­rzał się nie­przy­tom­nie. Ota­czał go ogród z pie­kła rodem. Słońce nagrze­wało kwiaty-odpadki. Duże i małe, szare i kolo­rowe, o liściach z toreb z super­mar­ketu i strzę­pach korzeni uwi­tych z roz­mię­kłych chu­s­te­czek higie­nicz­nych. Pod wpły­wem cie­pła srebrne i celo­fa­nowe opa­ko­wa­nia otwie­rały się, powoli wydmu­chi­wały duszny opar zgni­li­zny.

On przy­naj­mniej grał czy­sto. Ale ona? Zimna suka, wie­działa, że wystar­czy rola bez­rad­nej kobietki, i ktoś inny weź­mie na barki odpo­wie­dzial­ność za jej skórę. Od samego początku wła­śnie na taką mu wyglą­dała – że też nabrał się na to jej przed­sta­wie­nie. Krwio­pijca. A jakby wszyst­kiego było mało, ten wibra­tor… Pew­nie, gdy inni męż­czyźni speł­niali wszyst­kie jej zachcianki, to potem zosta­wało z nich już tak nie­wiele, że satys­fak­cję mogła dać jej już tylko dwu­na­sto­wol­towa nie­zmor­do­wana maszyna.

Oto dosko­nały prze­pis na udane życie. Kobieta samo­wy­star­czalna. Kobieta suk­cesu!

Potrze­bo­wała jedy­nie kogoś, kto w odpo­wied­nim momen­cie z ochotą prze­pły­nie w jej imie­niu morze gówna. Dosłow­nie i w prze­no­śni.

Z urwi­stego brzegu wysy­pi­ska ode­rwał się kawał ziemi, wywo­łu­jąc nie­wielką lawinę. W papie­rach sze­le­ściły małe gry­zo­nie. Wysy­pi­sko zaczy­nało żyć wła­snym życiem. Filip rozej­rzał się, jakby zoba­czył to wszystko po raz pierw­szy. Lągł się w nim roz­kład. Wgry­zał głę­boko. Pozba­wiał skru­pu­łów. Wła­ści­wie to Rusz­czyk ucie­szył się, że umiera naj­pierw ta jego część.

Dzięki temu od razu przy­stąpi do dzia­ła­nia.

To wszystko zaszło za daleko.

Komuś naprawdę należy się porządna nauczka.

— Hej, Szyl­ler, ty drob­no­miesz­czań­ska dziwko!

— Czego chcesz, nędzny palan­cie?!

— Może i karetka już nad­jeż­dża, ale zanim zapa­kują cię na mięk­kie nosze, musimy wyrów­nać rachunki.

— Zapra­szam, kocha­nie — zakpiła. — Jeżeli roz­bity łeb to dla cie­bie za mało, służę gazem pie­przo­wym. Chęt­nie spry­skam nim twój szo­wi­ni­styczny ryj!

Tego już za wiele, pomy­ślał.

— Zde­eech­niesz — zanu­cił rado­śnie jak dziecko.

Roz­legł się kolejny wybuch śmie­chu, ale tym razem przy­łą­czył się do niego, ile sił w płu­cach. Zapa­mię­tale. Nie zauwa­żył nawet, że po chwili śmiał się już tylko on sam.

— Ahoj! — rzu­cił zasa­pany. — Szyl­ler! Stra­ci­łaś humor?

Szum lasu. Bez odpo­wie­dzi.

— Ojej — zaskom­lił, paro­diu­jąc smu­tek. — Dzi­dzia nie ma już ochoty na zabawę w sie­rotkę i oprawcę?

Powoli wychy­lił się zza karo­se­rii.

Anna Szyl­ler uważ­nie nasłu­chi­wała.

To go zaalar­mo­wało. Nad­sta­wił uszu. Czyżby w oddali rze­czy­wi­ście łkały syreny? Szybko prze­czoł­gał się na stronę kie­rowcy i otwo­rzył drzwi. Klucz tkwił na­dal w sta­cyjce.

— Nauczę cię sza­cunku do innych ludzi, Szyl­ler — powie­dział do sie­bie. A gdy tak mówił, mgli­ste prze­ko­na­nie stę­żało w twarde posta­no­wie­nie. — Nauczę cię, że oszu­stwo nie popłaca. Myślisz, że można znisz­czyć czło­wieka, zabie­ra­jąc mu pie­nią­dze?

Nie pod­dał się, gdy wylali go z pracy, nie podda się i teraz.

— Mam tu coś dla cie­bie.

Zebrał poroz­rzu­cane na pod­ło­dze doku­menty, rachunki i kwity. Potem usiadł na fotelu. Po dru­giej stro­nie Szyl­ler przy­glą­dała mu się z uwagą. Uśmiech­nął się do niej i pod­rzu­cił w ręku zwi­tek papie­rzysk.

— Co to do cho­lery jest? — spy­tała, zanie­po­ko­jona.

— Listy miło­sne bez pokry­cia.

Przy­trzy­mał się słupka i wstał. Oparty na drzwiach, pokuś­ty­kał na jed­nej nodze do roz­bi­tej maski. Odna­lazł aku­mu­la­tor i kable insta­la­cji elek­trycz­nej. Anna rzu­ciła w niego wibra­to­rem.

— Odpier­dol się od mojego samo­chodu! — wysy­czała. Srebrny przed­miot odbił mu się od ramie­nia i nie wyrzą­dza­jąc naj­mniej­szej krzywdy, znikł w głę­bo­kich zaka­mar­kach sil­nika.

— Szkoda, że nie roz­pła­ta­łam ci nim łba!

Filip nie zwra­cał na nią uwagi. Wśród meta­lo­wych strzę­pów renaulta odna­lazł prze­wód pali­wowy i gaź­nik. Spod maski forda zerwał fil­cowe wytłu­mie­nie i uło­żył je tak, że zakry­wało scze­pione ze sobą prze­działy sil­ni­kowe. Na papie­rową kulę wylał część zawar­to­ści gaź­nika i wci­snął ją dokład­nie pod czarny, miękki mate­riał. Spie­szył się. Sygnał karetki to nie było złu­dze­nie. Pomoc nad­jeż­dżała nie­uchron­nie. Szyl­ler tym­cza­sem usi­ło­wała zrzu­cić fil­cową wykła­dzinę – co z tego, uwię­ziona w kabi­nie, nie mogła jej dosię­gnąć. Na twarz kobiety wpełzł wyraz nie­zwy­kłego napię­cia i Filip pomy­ślał, że naresz­cie zro­zu­miała, o co w tym wszyst­kim cho­dzi. Zado­wo­lony patrzył, jak wypręża koniuszki pal­ców, nie­mal muska gruby mate­riał; na wszelki wypa­dek odcią­gnął go dalej, poza zasięg jej ramion, posłał jej mokrego całusa, a następ­nie usiadł za kie­row­nicą. Poło­żył rękę na klu­czyku i prze­krę­cił star­ter. Samo­chód czknął.

Twarz Szyl­ler. Blada jak ściana.

— Słodki Jezu — wykrztu­siła. — Co ty robisz?

Rusz­czyk zasta­no­wił się nad jakąś żar­to­bliwą odpo­wie­dzią. Czymś, co dobrze paso­wa­łoby do tej gro­te­ski. Nic nie przy­szło mu do głowy, więc powie­dział po pro­stu:

— Pod­pa­lam cię.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Cztery pory mroku

Подняться наверх