Читать книгу Ballada o czarownicy - Paweł Rochala - Страница 7
ОглавлениеRozdział 1. Sen księżnej Jadwigi
TRWOGA
Dziewczurę już wam przedstawiłem
Teraz opowiem o starej księżnej
Co strój pokutny i umartwienia
Znosiła święcie – jak najmężniej
Jadwiga jej na imię było
A z rodu wyszła najwyższego
Uznała jednak że jej trzeba
Pokory nabyć Aleksego.
Przedwcześnie postarzała księżna Jadwiga ze zdziwieniem przyglądała się nastającej ciemności wyłażącej na świat w smutny, jesienny wieczór. Ziąb przenikał na wskroś. Nie tylko ziąb. Krajobraz też, chociaż go prawie nie było, bo szaroczarna ziemia z szarym niebem zdawały się tworzyć dwie płaszczyzny zetknięte hen, w całkowitej pustce, potęgującej w Jadwidze poczucie dojmującej samotności. W dodatku ściemniało się takim sposobem, że nie wiadomo było, gdzie podziało się słońce. Ani miesiąc, ani gwiazdy nie wzeszły, jedynie nieskończenie odległa, ostra granica nieba i ziemi coraz bardziej przygasała, aż zamgliła się tumanem, niebo zaś wymieszało się z ziemią tak mocno, że gdyby dojść tamto miejsce, można by je niechcący podeptać.
Takim księżna Jadwiga ujrzała świat. Myśli miała podobne do widoku, całkowicie bezcelowe, rodem z najgorszych herezji, bo pełne zwątpienia. Trzeba było coś począć ze sobą, najlepiej, dokądś pójść. Tylko dokąd i po co? Czego szukać, aby znaleźć? Albo: przed czym uchodzić, żeby ocaleć?
Można zapytać, ale samą siebie, czy na pewno jest się żywym. Chyba tak, skoro nie widać ani aniołów, ani diabłów. Nic nie męczyło, nic nie pomagało. Chociaż nie! Widok pustki niepokoił coraz mocniej, bo nie dało się znaleźć nawet jednego przedmiotu dla zaczepienia oka czy myśli. Jak więc znaleźć oparcie dla modlitwy? Modlitwa całe zło odwraca, niedobre hamuje. Jeśli jest jednak byle jaka, czy działa na długo? Czy będzie skuteczna bez należytej staranności? Czasami wystarczy tkwić w miejscu i się modlić, ale tu, w pustce, nie było nawet o co zaprzeć się kolanem, żeby modlitwy dobrze wykorzystać do odpędzenia gniotącego ciężaru zwątpienia.
Zwątpienie...
Może dawniej, ale ostatnimi laty Jadwiga nawet by nie przypuściła, że właśnie ona, co wszelkie ludzkie zło w życiu już widziała, co codziennym, dobrowolnym cierpieniem uprzykrzyła sobie życie tak mocno, że już niczego się nie bała, co oswoiła się z myślą o śmierci, może nie jak z czymś dobrym czy nieuchronnym, lecz z koniecznością przyjęcia w gościnie nielubianego krewnego, że właśnie ona może bać się czegoś, sama przy tym nie wiedząc, czego.
Teraz, nagle tu, dowiedziała się, czego.
Bardziej niż śmierci czy choroby wystraszyła się własnych myśli – domysł ów tym mocniej ją zatrwożył. Pojmowała już, że to dzieje się w jej głowie, pojmowała już, w którą stronę zmierza. Jeśli na początku drogi od jednego złego widoku przyszły tchórzliwe myśli ciągnące za sobą coraz straszniejsze domysły, od których drży na całym ciele nie z samego chłodu, to jakiż potwór czai się na jej końcu? Jak bardzo jego będzie się bała? Księżna pojęła i to, lecz domysł łączył się z następnym aż obezwładniającym przestrachem. Nie chodziło o nieszczęścia przyszłych pokoleń, bo z tymi zdołała już się oswoić przez lata codziennych wizji i conocnych koszmarów. Lęk księżnej wziął się ze zwątpienia w potrzebę modlitwy. Uświadomiła to sobie i niczym małe dziecko czyniące źle, a bojące się przyłapania na grzechu, rozejrzała się wystraszona po szaroczarnej pustyni, czy ktoś zobaczył ją wątpiącą, czy za chwilę usłyszy śmiech ludzi poważniejszych od siebie lub – co gorsza – diabli chichot.
Pustka znów jednak okazała się pustką.
Następny domysł księżej był jeszcze straszniejszy od poprzedniego. Iście heretycka myśl sięgnęła za tę pustkę, a tam oczyma wyobraźni ujrzała nicość. Jeżeli nicość jest, to nie ma niczego i nikogo, jeno bezdenna otchłań i rozpacz.
Bo nie ma nawet... Tak, nie ma nawet...
Po najgorszym z możliwych pomyśle wyprzedzającym wszelką myśl heretycką o pięćset lat, księżna przekonywała samą siebie, że tak się nie godzi. Każdemu zdarza się wątpić, ale są sposoby na to, żeby zwątpienie przegonić precz. Należy zacząć od modlitwy. Modlić się trzeba wszędzie, nawet w pustce, chociaż wygodniej mając jakiekolwiek oparcie. Jeśli jednak nie widzi się największego przedmiotu modlitwy, warto znaleźć coś małego, choćby po to, aby mieć lepsze widoki. I tak oto w Jadwidze zakiełkowały malutka nadzieja i pomysł na wyjście z udręki, w jaką sama się zapędziła.
Czy nie wystarczy iść i się modlić, tak w drodze? Jeśli dokądś iść, to w stronę światła, nie ciemności. Uczeni nieraz mówili, że słońca się nie dogoni, ale można wyjść mu naprzeciw. Skrócić złą noc, wywołać dzień, kierując bose stopy na wschód, potem mu towarzyszyć, też na piechotę, na zachód. Co prawda daleko tak się nie zajdzie, właściwie donikąd, ale przynajmniej o te kilka chwil skróci się czas do upragnionego widoku dnia. Noc nie jest bowiem dobra dla ludzi, dobry jest tylko dzień, i chociaż życie również nie jest za dobre, nie o to chodzi, aby żyć w mroku, lecz zasłużyć na wieczną jasność. Mrok nie pochodzi od Boga. Boża jest światłość. Wieczne życie ma być jasnością dla ludzi i o nie trzeba się modlić, jak o coś najważniejszego, wcześniej pomodliwszy się o sprawy małe czy nawet malutkie. Mimo że świat ogarnęła ciemna wszechszarość, trzeba spróbować wyjść naprzeciw słońcu.
Stara, wychudzona, bezsilna Jadwiga ruszyła w stronę nadziei. Coś jednak nie pasowało, uwierało mocno, nawet bolało. Z każdym krokiem pochód na wschód jawił się może nawet nie jako następny błąd, lecz coś bezcelowego. Aż modlitwa zamierała. Księżnej się wydawało, że idąc coraz dalej na wschód, wychodziła naprzeciw zimie – co dziesiątek kroków robiło się chłodniej, a po tysiącu dojmujące zimno jej, zahartowanej ustawicznymi umartwieniami, nie pozwoliło iść. Dalece ogarnięta myślą o cieple, o tym, żeby stanąć bosymi stopami na ogrzanej podłodze u sióstr klasztornych, zapomniała słów modlitw, a gdy zacięła się w modlitwach po raz dziesiąty, ogarnęła ją zgroza. Chciałaby zapytać na głos, jakie słowa są po Ojcze nasz...? Co było po Zdrowaś Mario? Dlaczego i gdzie zgubiła różaniec?
Zmrożona strachem samotności myśl księżnej Jadwigi dzielnie szeptała w ostatniej próbie ratunku: – Zapomniałam Boże, jak się modlić wyuczonymi słowy, a nie umiem i nie śmiem własnymi. Nigdy nie umiałam. Dopiero w tej ciemności pojmuję, że nigdy nie uczyniłam nic, ani nie powiedziałam, co byłoby moje! Wszystko ktoś już kiedyś uczynił i ktoś kiedyś powiedział. Nie szkodzi, wiem. Przynajmniej nie zrobię niczego złego, nawet niechcący, bo naśladując świętych wiernie, jak to tylko możliwe, nie narażam się na robienie złego. Pychą byłoby samemu do Boga mówić słowami, które nie pochodzą z ust świętych, ale gdy zapominam wyuczonych słów, brakuje mi własnych. Nie, nie brakuje, boję się własnymi odezwać.
Czy idąc, jak teraz, idę do Ciebie, Boże? Czy szybciej dojdę do Ciebie bez butów, jak to mam w zwyczaju, czy też, jak wszyscy, obuta? Iść w butach mogę szybciej, ale czy dzięki temu prędzej do Ciebie dotrę?
Od dwudziestu lat nie obuwam stóp. Mam buty, ciągle je ze sobą noszę, lecz nigdy ich nie wzuwam. Co mi po marnym ciele, które kiedyś bardzo lubiło taniec? Święci mężowie wiedzą, co dobre. Dobre może być tylko to, co duszy nie niewoli, a ciało jest przecież więzieniem duszy. Ciało to grzech. Niedoskonałość i marność tego świata.
Ostatnie zdanie wypowiedziało się księżnej samo, wbiło w głowę niczym bolesny cierń. Chciałaby je usunąć, lecz nie wiedziała, dlaczego.
Bose stopy księżnej Jadwigi, sto razy po tysiąckroć obolałe, aż bólu już nie czujące, poranione, zdrętwiałe i zdrewniałe, pokryte bliznami ropnych zakażeń, niosły ją po ostrych kamieniach, jakby po łące usłanej kaczym pierzem. Chciałaby cierpieć, ale gorące myśli więcej przynosiły bólu niż chore stopy. Znów szła długo, bardzo długo, a w zapętlonych myślach powtarzała pierwsze słowa najprostszych modlitw, nie potrafiąc powiedzieć ani słowa dalej ponad cztery wyrazy w dwóch znaczeniach: Ojcze nasz i Zdrowaś Mario.
Różaniec pomógłby w modlitwie, to było pewne. Dlaczego zniknął? Dlaczego nim się nie przepasała jak co rano? Sznur pod habitem – sprawdziła – jest, mocno oplata chude ciało, dociska do zgnębionej skóry ostrą włosienicę. Różańca jednak nie ma! Księżna oklepywała sobie boki, lecz tego, czego szukała, nie znalazła. Za każdym razem napotykała trzewiki – one właśnie doszły do kresu swych dni, choć nigdy, ani razu nie okrywały niczyich stóp.
Ciemność, wszystkiemu winna ciemność!, stara księżna w rozpaczy znalazła nie swoją winę stanu własnego umysłu. Podbiegła nieco, potykając się, rozbijając kolana i wykrzykując w takt kroków żałośnie krótkie szczątki modlitw. W krzyku aż się zginała wpół. To zasłaniała uszy dłońmi, to odsłaniała, ale pamięci dalszych słów nie umiała przywrócić. Najszybciej odzyska pamięć, gdy ujrzy słońce: im szybciej je zobaczy, tym lepiej, szybciej zaś pobiegnie, będąc obutą. Pomyślała, że ciało jest jednak przydatne, nie tylko więzi duszę, jest bowiem także jej mieszkaniem.
Zatrzymała się na chwilę, aby po raz pierwszy od wielu lat wzuć trzewiki. Ani prawy, ani lewy, obydwa zeschnięte ze starości na wiór, poskręcane, zniekształcone, nie chciały wejść na rozrośnięte, zrogowaciałe stopy z sączącą się z ran ropą i krwią. Stanęła więc bezradnie, trzymając bezużyteczne obuwie, spojrzała przed siebie, na wschód, a wtedy ujrzała coś na kształt płomyka barwy czerwonej.
– Słońce! – krzyknęła radośnie i zapomniała o niepasujących trzewikach.
Nic już nie mogło jej przeszkodzić, nic! Pobiegła naprzód, ledwie dysząc, bo ustawiczne posty wyssały z niej życie wystające ponad to mierzone spokojnym krokiem. Czerwień na wschodzie rosła, rosła, i też jakby wybiegała księżnej naprzeciw, lecz nie tyle zorzą na niebie, co strumykiem na ziemi. Strumyk rozszerzał się w potok, a ten rychło przybrał postać rzeki.
Myśl Jadwigi szybko przeszła od radości do niepokoju. Nadzieja i pragnienia chciały, aby zobaczyła jasną, wesołą, codzienną gwiazdę. Rozum zaś wskazywał, mimo narastającej radości w duszy, że nadzieja i pragnienia nijak się ziścić nie mogą i wybiegając naprzeciw dobru, wita coś innego, czego nie pragnie nikt przy zdrowych zmysłach i w Pana Boga wierzący.
Z całą pewnością to nie słońce wschodziło.
Zamiast czystego nieba pokrytego rannymi zorzami pokazały się chmury jakby z ołowiu i dopiero w nich przejrzała się rosnąca łuna pożaru. Księżna już nie miała wątpliwości: nic dobrego nie czekało na nią na wschodzie, próżny trud. Nie łudziła się niczym i nie czuła ulgi. Dziwnie przy tym spokojna patrzyła na rozwierającą się przed nią czeluść ziemi rozświetloną piekielnymi wnętrznościami. Buchał czerwonożółty żar, a po gorących skałach, graniach i urwiskach pięły się na podobieństwo pająków albo czarnych skrzydlatych szczurów tysiące, setki tysięcy diabłów. Wyłaziły na ziemię, patrzyły nieskończoną liczbą czerwonych ślepi i tworzyły zbitą, szeroką rzekę pełznącą na zachód. Niczym żona Lota patrząca na Gomorę, księżna w milczeniu zamarła. Tylko łzy pociekły. Nigdy nieużyte trzewiki złożyła razem i przycisnęła do serca niczym najdroższy skarb. Nie o skarb tu jednak chodziło. Księżna się skurczyła. Nie mogła uciec, zawrócić, klęknąć też się nie dawało. Szło na nią najbrudniejsze w świecie zło, a ona pozostawała bezradna i bezbronna. Zasłaniały ją tylko trzewiki. Wystarczyły na obronę, bo szeroka rzeka stworów rozdwajała się przed starą niewiastą na odnogi mijające ją z dwóch stron niczym samotną skałę. Za jej plecami znów się łączyła we wspólny nurt i płynęła dalej, na zachód, jedną wielką powodzią diabłów. Jadwiga nie mogła powiedzieć, że jej nie zauważały. Patrzyły na nią, węszyły jak psy. Warczały. Nic więcej. Setki, tysiące mieszkańców piekieł mijały białogłowę, nie czyniąc krzywdy. Do czasu.
Z obydwu strumieni wyszło po kilka diabłów, rozcapierzyły skrzydła i pazury i ruszyły prosto na księżną. Z nozdrzy buchały im płomienie żółte z odcieniem zielonym, jak to przy palonej siarce, złośliwe ślepia jarzyły się krwawo, paszcze kłapały szczękami oblepionymi spienioną śliną. Podchodziły bliżej, niemal połykając przestrzeń, od Jadwigi dzieliły je trzy kroki, dwa, aż nastąpiło nieuchronne: resztę widoku świata zakryły czarnymi skrzydłami, mając wyraźnie chęć rozerwania zębiskami na sztuki zasuszone postami ciało księżnej. W niej serce po raz pierwszy w życiu struchlało od najzwyczajniejszego na świecie strachu przed krzywdą wyłącznie dla niej przeznaczoną.
– Biesy! – krzyknęła księżna, zasłaniając twarz trzewikami.
Wówczas chwyciły ją za ręce diabelskie szpony.
– Matko, pani, obudźże się!
Dwie służki przybyłe, aby panią obudzić na jutrznię, szarpały ją za ramię.
Księżna walczyła z nimi, nim otworzyła zaciśnięte do granic bólu powieki. Widząc się pośród ludzi, w celi, na słomianym posłaniu leżącym na ziemi obok zasłanego dla niej łoża, nabrała tchu i wrzasnęła z całych sił w nachylone nad nią twarze: – Różaniec! Dajcie mój różaniec!
Służebne odskoczyły jak oparzone. Strach chwilę nie dawał im dojść do słowa. Wreszcie jedna się odezwała: – Dostojna pani, miałaś okropny sen. Krzyczałaś...
– Różaniec! – przerwała opętańczym wrzaskiem Jadwiga.
Oczy księżnej stały się okrągłe i bezdennie czarne. Druga służka bez słowa się pochyliła, wyciągnęła spod księżnej różaniec i podała go swojej pani. Ta upuściła jeden z trzewików, schwyciła kurczowo podawany sznur z paciorkami z drewna różanego i przycisnęła do dawno wyschniętej piersi.
Za chwilę we trzy wspólnie odmówiły zgodnie dziesiątkę różańca, Jadwiga zaś każde słowo modlitwy witała łzami radości, jak dawno nie widzianych przyjaciół.
Ten sen był najstraszliwszym z dotychczasowych. Na jej oczach zło rozlało się po ziemi, ona okazała mu nie sam tylko strach najlichszego z ludzi, lecz coś znacznie gorszego. Co czynić?
– O niczym nikomu nie mówcie! – rozkazała stanowczo po ostatnim amen.
JAWA
Księżna marzyła aby cierpieniem
Odkupić winy swoich bliskich
Przyszło ciężkie dźwigać brzemię
Bo nie zdołała zbawić wszystkich.
W czasie jutrzni Jadwiga doszła do siebie. Miała swój kawałek posadzki, swój kąt, swoją kotarę. Nie mogła modlić się inaczej niż żarliwie. Nie mogła, doznając duchowej przyjemności, nie zadawać ciału cierpienia, nie mogła bowiem czerpać grzesznej rozkoszy cielesnej z tak wzniosłej sprawy jak modlitwa. Nie chciała także innym przeszkadzać w modłach. Zbyt wiele niewiast chciałoby ją naśladować, bez wiedzy o tym, na co się ważą, na jakie próby się wystawiają. Nie zasługiwały na ciężkie brzemię, na walkę z pokusami potęgującymi się w miarę stawianego im oporu, co mogło się skończyć nie niewinnym grzeszkiem pojawiającym się często przy wierze powierzchownej, ale pełnej bojaźni, aliści grzechem ciężkim druzgocącym sumienie raz na zawsze. Przezorność nakazywała, aby nawet nie mogły się przekonać, że najtrudniejszym w życiu zadaniem jest pokonanie samej siebie. W tej walce, jeśli się nie wygra, ponosi się życiową klęskę. Dlatego księżna, po kilku przykrych doświadczeniach z lekkomyślnymi naśladowczyniami, dla których próby skrajnych umartwień zakończyły się odejściem w drugą stronę – do skrajnych przyjemności życiowych, nie czyniła z siebie widowiska. Nie chciała, aby widziano ją cierpiącą. Nie chciała też, aby ciekawscy, zamiast się modlić, oglądali przedstawienie cudzej pobożności.
Lepiej się stanie, gdy pomyślą, że odgradza się od świata z pychy i próżności, uznała. Dlatego, jeśli nie mogła modlić się samotnie, od pozostałych wiernych już od wielu lat odgradzała ją kotara. Bliżej niej modliły się doświadczone zakonnice nawykłe lub zobojętniałe względem srogiej dla ciała pobożności. One odgradzały ciekawskich, a przy tym same niby mur trwały przykładnie niewzruszone.
Na samobiczowanie księżna wybierała zwykle którąś z chóralnie śpiewanych pieśni. Tym razem się spieszyła, aby najprawdziwszy strach pokryć najszczerszym bólem. Czym prędzej lekko podwinęła habit, padła na gołe kolana i gdy zabrzmiały słowa Benedictus Dominus Deus Israel, ujęła w dłoń pięciopalczasty bicz i zaczęła się chłostać w takt śpiewanych sylab.
Po hymnie odetchnęła z ulgą, ale też doznała innych uczuć: przede wszystkim zrobiło jej się wstyd, bo dwie młode, proste niewiasty zdołały przyłapać ją na chwili słabości. Ją, która nigdy żadnej ze swych słabości nie ustąpiła nawet na chwilę! Która nikomu nie pozwalała na okazanie najmniejszej słabości. Ona, która zawsze potrafiła nagiąć do własnej woli całe otoczenie, łącznie z mężem, synem czy synową.
A tu takie upokorzenie!
Zastanawiała się, czy odniesie należyty skutek krótki rozkaz dany służebnym po modlitwie różańcowej, aby słowem nikomu nie odważyły się pisnąć o tym, co widziały i słyszały. Czy postąpiła nazbyt pochopnie, okazując aż tyle ufności i zapraszając do modlitwy pełnej przecież słabości, nie siły? I czy zamiast okazywać ulgę, że wreszcie nie jest sama, powinna kazać dziewkom natychmiast iść precz, aby je nauczyć, że są sprawy, których nigdy nie zrozumieją? Że nie wszystko jest dla nich? Czy wyganiając służki, dałaby do zrozumienia, że całą tę walkę bierze na siebie, na wychudzone na kość barki?
Z każdą chwilą stara, rozmodlona, udręczona pani przekonywała się coraz bardziej, że o tym ciemnym, chłodnym poranku postąpiła najgorzej, jak tylko mogła. Pokazała głupiutkim, acz dobrym dziewkom, że tego, co z nią się działo, się wstydzi i chce ukryć przed światem. Tym samym potwierdziła to, co o niej ludzie gadają. Że ta stara Niemka nienawidzi świata, za który żarliwie się modli i zamiast zmieniać go na lepsze, od niego się odgradza. W istocie życzy ludziom rychłego końca i ostatecznego upadku, a warowna bardziej cnotą niż murami Trzebnica uchroni ją od konieczności osobistego udziału w tym nieszczęściu.
Wśród rozmyślań księżna nagle pojęła jedno z wydarzeń ze snu, kto wie, czy nie bardziej świadczące o niej samej, niż tego sobie by życzyła. Przecież zamiast tworzyć z modlitwy nie tyle tarczę przed złem, co niedostępny dla zła schowek, powinna się przemóc i wyjść biesom ze snu naprzeciw. Uświadomiwszy to sobie, doznała wstydu palącego żywym ogniem.
Księżna straciła wątek modlitwy. Przez szparę w kotarze bacznie patrzyła na pochylone głowy mniszek: niczym rodzone siostry jednakie w półukłonie, w bliźniaczych fałdach habitów klęczały niczym wykute w kamieniu ręką jednego mistrza. Szukała w nich śladu swojego strachu i zwątpienia. Nie znalazła niczego wskazującego na to, że wiedzą albo czują, co się stało lub co z nią się dzieje. Ani słowa, ani szeptu nie w porę, ani uchylenia głowy, nie mówiąc już o jakimkolwiek uśmieszku. Życie toczyło się jak każdego zarania w tym klasztorze. Cisza, modlitwa i podniosły śpiew, co razem składało się na tchnienie Boga.
Księżnej na tę myśl znów zrobiło się wstyd. Przecież przyglądając się ludziom, nie śledziła biegu mszy, a gdy przyszło ofiarowanie, tak niespodziewanie, prawie je przegapiła. Zrozumiała wtedy, że górę w niej wzięła ludzka, iście książęca pycha, jaką od dziecka raczono ją w obfitości, którą dałoby się sprowadzić do jednego: niczego nie odczuwaj tak jak ludzie pospolici. Całe życie ją zwalczała, codziennie robiła wiele, żeby się upokorzyć, a tu znienacka objawia się znienawidzona, przyrodzona wada – poczucie wyjątkowości. Czym miałaby się różnić od najzwyklejszej białogłowy? Strach jest ludzki, prosty, zwyczajny i powszedni. Każdy go czuje, może z nieco innych powodów, ale każdy. Każdy rodzi się nagim i bezbronnym, przeto wystawionym na strach świata. Co prawda jako księżna nie powinna się bać byle czego, zwłaszcza snów, ale czy to, czego stale doświadcza, co przechodzi ze snu na jawę, jest byle czym?
I ta żałosna, zraniona duma.
Nim minęła jutrznia, księżna umiała już nazwać swoje nowe grzechy. Jednym z nich była pycha, drugim gniew. Jeden i drugi postanowiła unicestwić w zarodku. Z ludzką pomocą i po głębszym namyśle. Co prawda było jeszcze to, co najgorsze – zwątpienie. O tym wolała jednak zapomnieć.
Wyszła z kościoła. Niebo zbladło. Na wschodzie pojawiła się czerwona poświata, przywodząca na myśl straszny sen. Księżna się wzdrygnęła, ale nie miała czasu na rozpamiętywanie niedawnych wrażeń. Odwiedli ją od tego ludzie. Nie tylko mnisi i mniszki wstawali przed wschodem słońca – chmara żebraków czyhała na księżną przed głębokim portalem kościoła. Nie śmieli, co prawda, nawet dotknąć schodów, ale czaili się całkiem blisko. Księżna, nauczona doświadczeniem, zawsze była gotowa na taką okoliczność, trzymała w sakiewce garść brakteatów wielkości paznokcia. Przecież do świata profanów wychodziła niemalże tylko po to, aby dawać jałmużnę. Ustawicznie napominała rodzinę: po to Pan Bóg dał im bogactwa, aby mogli udzielać pomocy potrzebującym.
Tym razem stało się coś dziwnego. Żebracy, zawsze gotowi przyprawić o zawrót głowy natarczywym biadoleniem, a niektórzy obezwładniającym smrodem, nie uczynili tak, jak zwykle – nie padli do stóp księżnej łaszącym się, skomlącym stadem, nie obsiedli zwyczajem wron obsiadających bezbronną już padlinę – lecz zachowali się cicho i spokojnie. Coś zajęło ich uwagę i niemalże nie zauważyli karnych szeregów mniszek opuszczających świątynię. Księżna zdziwiła się nieco, ale twarde samowychowanie nie pozwoliło okazać, że bardzo ją to obeszło. Nie zwalniając, ani nie przyśpieszając kroku, nie spojrzawszy nawet w bok, zważała jednak, co się dzieje.
Dziady stały kołem obok drogi wiodącej z kościoła do klasztoru. Gdyby księżna choć zerknęła, zauważyłaby, że kilku z nich cudownie ozdrowiało z najcięższych chorób, a każdy z co lżejszych dolegliwości. Już kaleki nie chromają, bezocy całkiem nieźle widzą, a najgłuchszym nikt nic nie musi wywrzaskiwać do ucha, bo uważnie przytakują słowom wypowiadanym nawet szeptem. Ale ranek był cichy na tyle, że do szeregu mniszek doszły słowa: – Przyjdą od wschodu, chmarą jak szarańcza nie do powstrzymania. Nic się nie ostanie, wszystko spalą, wymordują, zniszczą. Rusi już nie ma... Oni nawet krew wypiją...
Mniszki nie zważały na proroctwa wędrownego dziada. Za to księżna Jadwiga pilnie nadstawiła ucha. Co prawda nigdy nie używała bez istotnej potrzeby słowiańskiej mowy, ale dużo rozumiała. Dlatego jej serce, po chwilowej uldze od widoku wschodu słońca, struchlało po raz drugi, przejęte grozą – aż nazbyt mocno te zdania odpowiadały wydarzeniom ze snu. Nie mogło w tym być przypadku, przecież nie tylko zwyczajne słowo „wschód”, ale i straszne słowo „szarańcza” jak ulał pasowało do sennego koszmaru.
Musiała wreszcie zobaczyć na jawie słońce.
Mniszki szykowały się do posiłku, a stara, wychudzona księżna wdrapała się na mur klasztorny, na jego wschodni narożnik. Lubiła to miejsce, było puste, głos ludzki rzadko tu dochodził, niczyj wzrok też bez wyraźniej potrzeby nie sięgał. Baszta dawała oparcie, mur osłonę, a szczytowa ściana refektarza zasłaniała miejski świat i dziedziniec. Zza muru rozpościerał się widok na – zależnie od zapatrywania – codzienną zwyczajność lub codzienny cud. Na wyniosłą Winną Górę.
Widok zawsze był bardzo dobry, bo zaczynał się ogrodami klasztoru, biegł przez łąki, dalej wspinał się na zbocze obrośnięte krzaczkami opartymi na palikach równymi szeregami, co dawało obraz ludzkiej zapobiegliwości. Jeśli spojrzeć nieco w prawo, krajobraz niknął w gąszczu wysokich drzew, z tej odległości małych już, jak to las z oddali. Las, poprzerywany wstążkami mgły, zdawał się głębokim i niezmierzonym. Ten widok zawsze cieszył księżną i tylko on bywał od czasu do czasu świadkiem jej uśmiechu.
Wstały właśnie ranne zorze, rozświetlając na różowo rozmazane po niebie obłoki. Pół nieba zapłonęło, gasnąc gdzieś nad głową Jadwigi, bo od zachodu, zza pleców księżnej, nadciągały szare, brzemienne w deszcz, skołtunione na widnokręgu, chmury. Nie zdążyły jednak zgasić światła poranka, bo wcześniej zabłysnęło w wyblakłych oczach księżnej.
Nad czarnym lasem pod rozjarzonym niebem pokazało się słońce. Ten czerwony, promienny skrawek na chwilę obudził w starej Niemce dziewczynkę. Uśmiechnęła się, chyba bezwiednie, w oczach stanęły łzy – nie wiadomo, czy to przez jaskrawość widoku, czy przez zachwyt, może ulgę. Nagle księżna znalazła w sobie własne słowa podziękowania. Wyszeptała je, patrząc w powiększający się, oślepiający krąg: – Dzięki ci, Panie Boże, za ten codzienny cud.
Za chwilę uśmiech zgasł na białej jak welon mniszki twarzy Jadwigi. Nie dlatego, że bała się nim zgrzeszyć, czy też z powodu wyrzutów sumienia, że przez zachwyt nad gwiazdą dnia zapominała na chwilę o chorobach, biedzie i potwornościach tego świata. Nie zapomniała. Stało się coś innego.
Równo z pokazaniem się słońca, nad drzewa wzbiły się rozbudzone, tysięczne chmary gawronów i kawek: pół nieba przed księżną, pół tego różanego blasku, popstrzyły tysiące czarnych, kraczących kropek. Leciały do Trzebnicy na żer. Doskonale widziały w świetle poranka ludzką postać, stojącą w zaułku murów. Coś trzymała w rękach, lecz ptaki nie dociekały, czy kusza to, łuk czy – jak to bywało najczęściej – proca z rzemienia. Pierwsze szeregi ptasiej armii zakrakały ostrzegawczo i czarna rzeka rozdzieliła się na dwa strumienie, jakby trzebnicki klasztor był wyspą. Księżnej serce struchlało po raz trzeci tego ranka, tym razem z rozpaczy, ale nie tylko dlatego, że podobieństwo tego zdarzenia do snu było uderzające. Na tle słonecznego kręgu pojawiło się kilka scen, którym Jadwiga pragnęłaby zaprzeczyć ze wszystkich sił: bezgłowe ciało z sześcioma palcami u nogi, szydercza twarz patrząca na kogoś, kto właśnie gnije żywcem w klatce, gdzie ani stać, ani usiąść, ani się położyć, a wszyscy oni to przecież jej krew, jej krew...
Rozjaśniająca się w niebieskość wschodnia czerwień nieba już nie była radosna. Nawet nie przez to, że nazbyt przypominała barwą czeluść piekielną ze snu. Zdruzgotana księżna była pewna – ziemię czeka porażająca ogromem klęska. Ją wprawdzie ta klęska ominie, innych nie oszczędzi. Co gorsza, przekleństwo władzy dotknie jej potomstwo z całą diabelską mocą.
Obsłużywszy dwunastu biednych jadłem i napitkiem, księżna Jadwiga sama nie tknęła kęsa strawy, o czym szybko doniesiono jej córce, Gertrudzie. Po tercji miały z tego powodu krótką i całkiem niemiłą rozmowę.
– Dziś muszę pościć, moja umiłowana córko – powiedziała Jadwiga mniej niż bardziej uprzejmie.
Gertruda od dawna znała takie stanowcze stwierdzenia matki, sama więc powiedziała to, co zwykle: – Matko, dziś nie piątek ani nie środa. Do adwentu też daleko. Twoje życie i tak jest bezustannym postem. Pościć, to nie znaczy nie jeść. Poza tym ty w ogóle nie musisz pościć. Zważ, że nam dajesz przykład. Zawstydzasz nas, matko, swoją silną wolą. Są tu młode dzieweczki i nie jest ich przeznaczeniem klasztor, lecz zamążpójście. Mają być silne, żeby dzieci rodzić. Już i tak za twoim przykładem nie chcą jeść mięsa, a przecież i tobie kiedyś nakazano, żebyś choć odrobinę mięsa jadła. Te są jednak w ciebie zapatrzone i na wieść o tym, że nie tknęłaś jadła, gotowe są na śmierć się zagłodzić. Salomea trzy razy mdlała z osłabienia. Post nie jest dla nich dobry, są nazbyt młode. Matko, rodzice dali nam te dzieci na wychowanie, a nie na zamorzenie głodem. Siłą mam je karmić?
Księżna nie okazała złości, wyjaśniała cierpliwie: – Dzieci trzeba nakarmić. Ale jeżeli czegoś nie chcą zjeść, to niczym tedy nie odróżniają się od dzieci biedaków, aż nazbyt często trapionych głodem wbrew własnej woli. Dlaczego mają koniecznie rodzić? Czy nie mogą oddać się służbie bożej? Niech w niej trochę się poćwiczą... – zawiesiła głos i popatrzyła uważnie w oczy córki. Ta nie odwróciła wzroku, ani się nie odezwała. Jej twarz stężała, księżna więc ciągnęła dalej: – ...no dobrze, jeśli nie będą chciały jeść, ja im nakażę. Czy pomyślałaś o naszych biednych i cierpiących? – zakończyła jakby znienacka, aby córka się nie domyśliła, że myślała w istocie o własnym potomstwie.
Gertruda westchnęła, co oznaczało, że pytanie ją zwiodło.
– Ty, matko, stale o nich myślisz. Siostry na obiad wyniosą kociołek z kaszą ze słoniną. Dobrze by było, gdybyś i ty spróbowała choć jedzenia dla biednych. Tylko, jak to masz w zwyczaju, nie z odpadków.
Księżna chwilę czegoś szukała w myślach, po czym powiedziała: – Jeśli już mowa o jedzeniu, muszę zapytać rządcy, czy należycie zaopatrzył leprozorium. Coś mi się zdaje, że sama powinnam tego dopilnować. Może powinnam tam się wybrać? Jak myślisz?
Gertruda wolała nie mówić, co myśli, Jadwiga zrobiła więc spokojny nawrót do rozmowy o dzieciach.
– Jeżeli oddane nam na wychowanie dzieweczki nie będą chciały jeść obiadu, porozmawiam z nimi między sekstą a noną. Tymczasem, wybacz córko, muszę iść do Demundy. Słabuje już trzeci dzień, a byłaby mi dziś bardzo potrzebna. Sporo zgrzeszyłam, zapominając o niej, i sporo zgrzeszyłam wobec tych dwóch młodych służek, co je na dziś do mnie wyznaczyłaś. Nawet nie zapytałam o imiona, a byłam dla nich ostra, jakby były całkiem nikim, a nie podobieństwem Pana Boga. Przyślij je do mnie.
Siostra Demunda żyła prosto i niemalże bez troski o następny dzień, jednocześnie zaradnie. Nikt nie mógł zaprzeczyć jej wierności. Szczęśliwa, bo mogąca bezustannie służyć Jadwidze, nigdy na nic się nie skarżyła, nikogo nie obmawiała. Wspólne modlitwy ze świątobliwą matroną uważała za niebywały zaszczyt. Trochę jej zazdrościły inne mniszki zażyłości z osobą tak świętą. Co bystrzejsze i bardziej złośliwe zauważyły, że Demundzie się wydaje, iż bez jej pomocy księżna Jadwiga nie osiągnęłaby stanu powszechnie podziwianej świątobliwości.
Jadwiga zauważyła poważne zalety Demundy. W odróżnieniu od wielu, również najszlachetniejszych mniszek, mimo pozornej prostoty umysłu, umiała wykonać niemalże każde zadanie, dochowywała powierzonych tajemnic, nigdy nie plotkowała. To było aż dziwnym przy, zdawałoby się, naiwnie-pospolitym umyśle córki drezdeńskiego bednarza, ale dziwne nie mogło być. Demunda wyniosła bowiem z domu zamiłowanie do porządku, oszczędności i liczenia, a w bamberskim klasztorze cysterek okazała się zdolną w naukach i niezwykle pomocną siostrze kwestarce.
Była dobrym człowiekiem, lecz bez skrajnych porywów podziwianych u jej pani. Trzeba przyznać, że głównie ona nadawała tym porywom wymiar użyteczny, dzięki czemu Jadwiga marnowała tylko tyle, co rozdała sama. Przy całym oddaniu Demunda umiała przekuwać zamiary księżnej w czyn trwały i dobry, była więc postrachem dla dziadów, zwłaszcza wędrownych. Nikt nie mógł jej oszukać na cenach robocizny czy towarów, o czym dobrze wiedzieli zarządcy majątków księżnej.
Tam, gdzie księżna nie mogła lub nie umiałaby się zniżyć, lub zniżyłaby się nader chętnie, ale jedynym skutkiem byłoby poniżenie, córka bednarza sięgała z przyrodzoną łatwością. W niewielu słowach udowadniała oszustwo bądź marnotrawstwo. Co prawda na litość i łatwowierność księżnej zawsze można było liczyć, nie sposób było jednak odpowiedzieć na pytanie: Nic złego ci nie zrobiłam, dlaczegoż mnie to czynisz?, albo: Dlaczego czynisz to niewinnym: chorym, sierotom, świątobliwym ludziom?, zresztą ostatnia taka rozmowa była konieczna jakieś dziesięć lat temu i podobno winowajca doznał obłędu. Księżna chyba ze świętością zyskała niewytłumaczalną umiejętność przewidywania złego, co pierwsza podziwiała Demunda. Czasami więc wystarczyło, aby w porę posłaniec dotarł tam, gdzie można było uchronić kogoś przed grzechem nieuczciwego zysku.
Teraz najbliższa współpracownica Jadwigi leżała w infirmerii. Nawet ją, zdawałoby się, o niespożytej sile, słabość dopadła. Księżna postanowiła odwiedzić chorą w czasie seksty – wspólnie mogły się pomodlić, bo wówczas zdrowe mniszki biorą zwyczajny udział we mszy świętej. Jadwiga chciała też wreszcie zaopiekować się jedyną znaną sobie osobą, która nigdy niczyjej opieki nie musiała doznawać. W istocie myślała poradzić się w potrzebie, bo wiedza wzięta ze snu i ze wschodu słońca nie dawały spokoju.
Demundę ucieszył widok pani. Usiłowała się podnieść, lecz księżna na to nie pozwoliła, kładąc kościstą, a mimo to miękką dłoń na czole chorej, jak matka gorączkującemu dziecku.
– Leż, moja miła, spokojnie, odpoczywaj, zdrowiej. Jesteś mi potrzebna, jak nigdy dotąd, ale zdrowa.
Mniszka ucałowała dłoń księżnej i przytuliła do policzka.
– Przy tobie, pani, zdrowieję z każdą chwilą. Jutro znów będę mogła ci służyć i nadrobię zaległości.
– Spokojnie, zdążysz. Tymczasem o ciebie tu chodzi, a zaległości mogą poczekać.
– Pani, pomódl się za mnie, a z pewnością ozdrowieję. Uratowałaś wszak Rasławę, a Radzinie zdjęłaś bielmo z oczu. Sama widziałam.
Księżna łagodnie skarciła ulubienicę, jakby nawet żartując: – Nie mów tak. To nie moja zasługa. Przecież w ten sposób czynią tylko święci, a mnie do świętości bardzo, bardzo daleko. Nie jestem świętą i nie pozwolę, aby mnie tak nazywano – pogroziła dobrotliwie palcem, jakby żartując, po czym dodała przekornie, i tu błysnął uśmiech z czasów, gdy uwielbiała taniec. – Pomyśl, modlę się za ciebie co dzień, a jednak nie zdrowiejesz. Gdybym była w stanie czynić tak, jak mówisz, tobyś nie zachorzała.
Demundzie nie wystarczyło proste wyjaśnienie. Przeziębiła się, ból pulsował w głowie, ciągle trwał w plecach, piersiach i stawach. Każdy oddech, każde słowo sprawiało cierpienie. W gorączce myśli przybrały postać spraw ostatecznych, a poplątały się tak, jakby nie należały do Demundy: – Może ja nie jestem godna prawdziwej łaski twojej modlitwy? Albo zbyt błahą dla Pana Boga jest choroba takiej, jak ja? Ale i tak jestem rada, że mogę cię widzieć i dotykać. Lecz taka, jak teraz jestem, nie mogę ci służyć. – W oku Demundy zakręciła się łza.
Brzmiała trochę, jakby użalała się nad sobą po stracie okazji dotknięcia świętości, lecz Jadwiga patrzyła na to inaczej.
– Myślę, moja droga przyjaciółko – przy tych słowach druga łza zakręciła się w oku Demundy, bo pierwszy raz w życiu usłyszała, że jest przyjaciółką swojej pani – że jest inaczej. Pan Bóg wie, chciałabyś pracować na Jego chwałę dzień i noc, jak dotychczas, a on pomyślał o tobie. On chce, żebyś odpoczęła. Kto ma cię znać lepiej od Niego? Jeśli byłabyś w stanie wstać, zaraz byś się zamęczała. Pan Bóg wie, dlatego mówi ci: odpocznij. Wiąże cię tym bólem, jak wiąże się źrebię, żeby samo sobie krzywdy nie zrobiło bieganiem. Inaczej nawet Jego byś nie posłuchała.
Mądre słowa księżnej niczego nie wyjaśniły. Zrobiło się nawet gorzej. Z twarzy Demundy znikły wyrazy radości i wzruszenia, brwi ściągnęły się, tworząc zmarszczkę na czole. Mniszka spojrzała na księżną tak, jak nigdy nie patrzyła: prosto, niemalże rozkazująco, zuchwale. Gorączka uderzyła do głowy, na bladych do teraz policzkach pojawiły się wypieki. Przemówiła prawie że nie swoim głosem i było to chyba najdłuższe przemówienie w jej życiu: – A ty, pani, kiedy wreszcie odpoczniesz? Od dwudziestu lat widzę cię ciągle rozmodloną bądź usługującą nierobom i wyrzutkom, co mienią się biednymi. Ani razu nie przespałaś choć jednej całej nocy, ani na chwilę nie zdrzemnęłaś się w dzień. Ciągle jesteś w modlitwie, ciągle w służbie, mówisz do innych jak w półśnie i o takich sprawach, że strach słuchać. Robisz tyle, że starczyłoby i na dwudziestu świętych. Nosisz włosienicę, pod włosienicą zaciskasz się spętlonymi sznurami z włosia, co cię omal na pół przerzynają. Twoje stopy krwawią i ropieją, wrzody wyżarły w nich dziury, że orzechy wejdą. Nie pozwalasz się leczyć. Biczujesz się co dzień, a ja jeszcze to tego rękę przykładam i biję cię rzemieniami do krwi. Obmywasz stopy sługom, biedakom, nawet trędowatym. Czy mało robisz? Czy aż tyle, żeby zasługiwać wreszcie choć kilka dni odpocząć? Dlaczego to właśnie mnie ma dotknąć odpoczynek, co tylko patrzę na świętość, a nie ciebie, która żyjesz w prawdziwej świętości? Większych ciężarów nie da się na człeka nałożyć, niż ty je znosisz. Kto miałby odpoczywać, jeśli nie ty? Kto?
Zaskoczona księżna bezwiednie zacisnęła dłoń na trzewikach, ale powstrzymała się od przytulenia ich do piersi. Po zebraniu myśli spojrzała prosto w rozpalone oczy chorej i odpowiedziała zdaniem, które zawsze uspokajało wszelkie burze: – Kimkolwiek jesteś, dlaczego mi to czynisz?
Demundę przeszedł dreszcz, omal wybuchła płaczem, wrócił zwyczajny głos. Odszukała rękę księżnej i całując ją, powiedziała: – Nie wiem, pani, nie wiem, skąd we mnie ten gniew. Ja tak nie chciałam.
Jadwiga oswobodziła dłoń z uścisku i znów położyła na czole chorej.
– Wiem. Powiedziałaś, że jestem od ciebie bardziej chora, a nie odpoczywam. Odpowiem ci, bo właśnie przyszłam, żeby się zwierzyć. To będzie znów, jak powiedziałaś, półsen. Tylko nikomu nie wolno ci powtórzyć, com tu powiedziała. – Demunda potwierdziła skinieniem głowy, a Jadwiga przeszła do sedna: – Odpocznę za dwa, trzy lata. Nie teraz, bo już niedługo, chyba z wiosną, dotknie nas najazd sił piekielnych. Boję się tego, boję tak, że już nigdy nie chciałabym usnąć albo żeby wreszcie Pan Bóg zabrał mnie do siebie, żebym tu, na ziemi, nie musiała po raz wtóry oglądać tego, co się stanie. Nie widzę żadnego ratunku, tylko klęskę, krew i pożogę. Wiem, kto zginie, wiem, co się stanie jeszcze później. Za dużo wiem, aby spać. Nie można tracić czasu, każda modlitwa choć w części ratuje czyjąś duszę. – Tu księżna wzięła oddech. – Wiedz, że ja, niby taka święta, zgrzeszyłam dziś strachem, pychą i gniewem. Można żyć w strachu i go pokonywać, ale być uległą wobec gniewu, dać przystęp do siebie grzechowi pychy, to za wiele. Skrzywdziłam myślą dwie niewinne służki, uniosłam na nie głos w złości. Zasłużyłam, aby mnie za to ubiczować. Sama zrobiłam to za lekko. – Widząc nieznaczny grymas niechęci na twarzy Demundy, Jadwiga uznała, że musi nieco złagodzić wypowiedź. – Mam także pomysły, co do wspomożenia ludzi w biedzie. Z tym jednak się powstrzymam, aż będziesz zdrowa. Gdy się wyleczysz, pomożesz, jak zwykle, dobrze?
– Dobrze, matko.
– Tedy pomódlmy się, bo msza już trwa.
Po sekście księżna poszła do komnat, gdzie kilkanaście dziewuszek z najwyższych rodów śląskich i wielkopolskich wychowywało się na żony i święte. Weszła niepostrzeżenie, gdy śpiewały wesołą piosnkę, a najmłodsze wirowały to w prawo, to w lewo. Towarzysząca im mniszka przyglądała się dziewczynkom z uśmiechem, nie mogąc powstrzymać leciutkiego podrygiwania. Po wejściu księżnej śpiew ucichł, radosne śmiechy zgasły, zakonnica pochyliła głowę w ukłonie, dziewczęta zaś dygnęły. Spłoszone stadko kilkulatek zatrzymało się bezradnie, unikając surowego wzroku księżnej, aż jedna ze starszych dziewczyn zagarnęła je na bok. Krępującą ciszę przerwała księżna, mówiąc powoli, cicho, acz dobitnie: – Od ksieni Gertrudy dowiedziałam się, że odmówiłyście dziś jedzenia. Podobno chcecie mnie w tym naśladować i powinnam czuć się temu winną. Ksieni martwi się o wasze zdrowie. Widzę, że całkowicie niepotrzebnie. – Jadwiga zamilkła i postarała się spojrzeć na każdą twarz z osobna. Dziewczyny pospuszczały wzrok. Twarz mniszki-nadzorczyni taką czerwienią zapłonęła, że nieomal zapalił się od niej biały welon.
Cisza była świdrująca. Wreszcie któraś pięciolatka zaczęła pochlipywać, księżna więc znów się odezwała, nie zmieniając jednak sposobu mówienia: – Myślałam, że zastanę obłożnie chore, zabiedzone dzieci stojące nad grobem, a tu proszę, nie dość, że wesoło, tańce, to jeszcze pogańskie pieśni w słowiańskiej mowie. I kto temu się przygląda z zadowoleniem? Tak ma wyglądać życie godne cysterek? Czy zadaniem zakonu jest bawić się beztrosko, czy uczyć modlitwy, pracy, pokory i naśladowania świętych? Co na to powiesz, siostro Katarzyno?
– Nie wiń ich, pani – zaczepiona odpowiedziała, nie podnosząc głowy. – Są dziećmi, z młodą krwią, co czasem muszą się wyszumieć. Pilnie się modlą, wyszywają, czasem się pobawią, ale to przecież nie grzech. Nie są tu po to, aby zostać mniszkami. Po naukach mają wszak wrócić do świata.
– To niech w świecie uczą się światowych zabaw – Jadwiga nie zmieniła głosu nawet o ton. – Tylko co z tych zabaw? Pierwszy krok do grzechu nieczystości. Tu nie tańców i swawolnych śpiewów mają się uczyć, lecz dobrych obyczajów, a wśród nich szczególnie pokory. Widział kto kiedy świętych oddających się zabawie?
– W Kanie Galilejskiej... – doszedł głośny, niepokorny szept którejś z dziewcząt.
Gdyby nie panująca w komnacie ogólna powaga, nawet siostra Katarzyna by zachichotała, lecz w tych okolicznościach zapadła cisza. Księżna z łatwością wychwyciła winowajczynię. Nie odwracając od niej wzroku, przemówiła znów: – Wydaje się wam, świetnie urodzone panie, że świat wygląda jak wasza zachcianka i spełni się każde wasze życzenie. Jest inaczej. Od dnia narodzin żyjecie pod ochroną od świata, nie doznając nawet cząstki jego boleści. Ktoś tam jest naprawdę chory, umiera z głodu, a ziąb odbiera mu nawet ostatek snu. Wy macie przywilej wysokiego urodzenia, opływacie w dostatki. Kilka lat wyrzeczeń od beztroskich zabaw jest niczym w porównaniu z tym, co bezdomni przechodzą. Tym bardziej że jesteście tu bezpieczne od wszelkiego nieszczęścia. Nikt wam krzywdy nie zrobi i pomoże bez szkody przejść przez lata, gdy ciało rośnie, umysł zaś pozostaje dziecinny i bezbronny – mówczyni popatrzyła po dziewczętach; kilka twarzy było smutnych, kilka wzburzonych, a niektóre nawet zacięte w gniewie. Jadwiga przypomniała sobie, że w takich samych okolicznościach też była zagniewaną, młodą, oporną, nie przyjmującą pouczeń dziewczyną. Wspomniała, że gotowa była wtenczas czynić na przekór, chociaż dobrze pojmowała, że źle uczyni. Westchnęła więc teraz głośno przez nos, aby trochę zmienić nastrój, i powiedziała jak umiała najłagodniej: – Umyśliłyście sobie dziś, żeby naśladować mnie w poście. Zrozumcie, gdy post jest tylko po to, aby nudę przerwać, aby coś innego i nowego się działo, to bardziej obraża umierających z głodu i chłodu, niż gdybyście sobie wesoło ucztowały. Bo to tak, jakbyście głodnych przedrzeźniały. Co sobie potem pomyślicie? Że jesteście dobre, bo wytrwałyście w suchym poście dzień lub dwa? Takie myślenie, to hodowanie w sobie pychy. Weźcie moje słowa sobie do serca. Do widzenia wam.
Księżna obróciła się, żeby wyjść, lecz siostra Katarzyna zastąpiła jej drogę z ukłonem.
– Pani, zostań z nami, a poznasz, jak pilne są w robocie i że znają dużo pobożnych pieśni. Nie z musu je śpiewają, lecz z upodobaniem i czułością.
– Myślisz, siostro, że nie mam innych zajęć? – Jadwiga odparła sucho.
– Pani, pomagasz wielu potrzebującym. Pomyśl jednak, te dzieweczki też są w potrzebie, chociaż, sama to mówiłaś, na niczym im nie zbywa. Im potrzeba dobrego przykładu. Najlepiej twojego. Jestem z nimi dzień i noc, znam je na wskroś. Są także ludźmi. Nawet bogaci maja swoje dole i niedole... – zastanowiła się przez chwilę, szukając odpowiedniego słowa.
Księżna trwała w półobrocie, czekając, ale bez cienia zniecierpliwienia.
Katarzyna, nie znalazłszy lepszych słów, powtórzyła: – Pomocy potrzebują nie tylko ci, co są w najsroższej biedzie. Każdy człowiek potrzebuje pomocy, choćby po to, żeby w tę biedę nie popaść. – Uśmiechnęła się, bo znalazła właściwą myśl: – Może być ktoś bogaty w dobra, a biedny na umyśle. Tego nie widać, ale tak bywa.
Na Jadwidze niby nie zrobiły wrażenia słowa Katarzyny, obejrzała się jednak na dziewczęta. Niektóre z nich patrzyły śmiało, lecz żadna nie przyłączyła się do prośby, aby księżna z nimi jeszcze została. Ta zastanawiała się chwilę, po czym postąpiła krok w stronę drzwi. Tam się obróciła i nie patrząc na Katarzynę, powiedziała: – Całkiem dobrze wypełniasz powierzone ci zadanie. Będą panny miło wspominać opiekunkę, póki im życia wystarczy. Moje zadanie jest wszelako inne: nieść pomoc tym, którym inni odmówili, prawdziwie samotnym, porzuconym, wypędzonym i bezradnym. Mimo to twoją mądrą prośbę przemyślę.
Wypowiedziawszy te słowa, ruszyła ku drzwiom. Mniszka ukłoniła się, dziewczęta dygnęły. Księżna odkłoniła się bez słowa i wyszła.
SPOWIEDŹ
Żarliwe modły pobożnej pani
Starczyłyby i dla stu ludzi
Lecz ustawicznym napominaniem
Zdołała tylko niechęć budzić.
Księżna Jadwiga miała kilku spowiedników. Jednym był poczciwy i uczony franciszkanin Herbord. Na próżno, ale zawsze z młodzieńczym zapałem, starał się o to, aby życie księżnej miało wymiar nieco bardziej ludzki. Aby na nogi wkładała trzewiki, aby choć raz na dzień najadła się do syta, żeby spała w łożu, a nie na podłodze i się wysypiała. Za praktyki graniczące z cielesnym wycieńczeniem Herbord ustawicznie upominał Jadwigę, ale dawało to niewiele, a właściwie nic. Nakazy różnym podawane głosem: dobrotliwym, stanowczym, nawet złym księżna sprytnie obracała na przekór Herbordowi i ludziom za nim stojącym. Kazał nosić obuwie – nosiła związane sznurkiem i uwieszone u szyi, kazał jeść – jadła tylko to, co zbywało biedakom, kazał spać w łożu – od tamtej pory targała je wieczorem, a kładła się na gołej ziemi obok, już bez okrycia, jak przed spowiedzią. Niestety, od tygodnia nie było uczonego poczciwiny Herborda w Trzebnicy, bo w pilnych sprawach wyjechał do Wrocławia.
Był również drugi mnich, franciszkański – Heribert, co od kilkunastu lat uchodził nie tyle nawet za spowiednika, co raczej towarzysza rozmów księżnej Jadwigi. Skąd się wziął, nie było do końca wiadomo. Opowiadał, że w Italii służył biskupowi Moguncji, dzięki temu znalazł się w orszaku cesarza Henryka VI, po którego śmierci pozostał w Italii, przez co otarł się o samego Franciszka z Asyżu – tym natychmiast zyskiwał podziw słuchaczy. Dalej mówił, że był świadkiem starań świętego o uznanie zakonu, trudności w zatwierdzeniu reguły, wreszcie ulgi, gdy się powiodło.
Kiedyś ktoś, kto niechybnie od samego początku był z Franciszkiem i w świecie trochę bywał, opowiadał w Moguncji, że widział młodego Heriberta nie w Italii, lecz po drugiej stronie Alp, w Prowansji, ale nie mógł sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach. Do tego mieszkańcy Moguncji z prawdziwym trudem przypominali sobie, że istniał ktoś taki jak Heribert, a zapytawszy o niego kogokolwiek ze świty cesarza Henryka VI, z pewnością nikt nie rozpoznałby Heriberta w Heribercie. To było jednak dawno, dawno temu, gdy w południowych krainach zadawano kłopotliwe, a nawet groźne pytania, które sprawiały, że w Italii, Prowansji czy Moguncji Heribertowi nie było dobrze. Dlatego, usłyszawszy tylko, że wezwano franciszkanów do służby w Polsce, natychmiast zapałał żarliwością apostolską i był jednym z pierwszych z radością i pokorą reagujących na wezwanie. Przypadkiem złożyło się tak, że na Śląsku nie było nikogo, kto mógłby zadawać niewygodne pytania o durną młodość Heriberta, w innych zaś stronach ludzie, co mogliby o tym cokolwiek powiedzieć, dawno powymierali.
W nowym miejscu Heribert zasłynął z opowiedzenia się za pierwotną regułą Świętego Franciszka. Raz nawet posunął się do głośnego oznajmienia, że papież Honoriusz III niepotrzebnie uznał pierwsze reguły za niemożliwe do spełnienia przez człowieka. Trochę za tą sprawą, trochę z innych jeszcze przyczyn, których nie umieliby całkiem nazwać, bracia franciszkanie z Wrocławia patrzyli na niego nieufnie, sam więc Heribert oddalił się od nich, nie chcąc dawać powodów do pogłębiania domysłów.
Tak oto znalazł się w Trzebnicy. Tu zaś robił z siebie żywy przykład na to, że pierwsza reguła była możliwa jak najbardziej. Śmiącym wątpić w owo prawdopodobieństwo, mówił w uniesieniu, z wielką pewnością siebie, że Franciszek zanadto był uległy wobec władzy, co jednych oburzało, innych rozśmieszało, a wszystkich przekonywało, że w głowie Heriberta z klepkami coś jest nie tak albo ktoś tam wpuścił kilka kiełbików. Uczciwość jednak wymaga, aby powiedzieć, że ponosiło go tylko chwilami, póki się nie zestarzał, co nastąpiło wcześnie. Będąc już starcem, wypowiadał się o przeszłości z wielką ostrożnością, aż kiedyś całkiem przestał i nikt nigdy nie usłyszał więcej od niego, że dawał nauki samemu Franciszkowi lub że z nim rozmawiał.
Co prawda Heribert szybko się postarzał, lecz była to długa i żywotna starość. Opowieści o przeszłości zastąpił ulepianiem teraźniejszości. Słowa dobierał starannie, aż zaczął głosić, jak osiągnąć doskonałość. Słowo „doskonałość” głosił nawet po polsku. Tylko na tyle był jeszcze ostrożny, że nigdy nie użył łącznie z nim w jednym zdaniu innego słowa – słowa „czystość”. Za to używał obydwu zamiennie.
Dążący do prawdziwej czystości i doskonałości gotów był każdemu wyjaśnić, jak je osiągnąć za życia. Naukę dawał prostą. Sprawę dało się załatwić bez oglądania na jakiekolwiek złagodzone reguły; przecież każdy może je ustalić sam dla sobie, z pełną surowością, na jaką go stać, a nawet więcej, aby tylko upokorzyć powłokę cielesną, ten brudny worek pełen wydalin. Doskonałość i czystość osiągnął, nie jedząc mięsa żadnego stworzenia, nawet ryb, ani sera, masła czy jajek. Nie pił piwa, wina i mleka. Coraz mniej mówił, jeśli jednak mówił, to zwykle o tym, że życie doczesne niewiele jest warte, ciało nic, a o duszę warto zadbać, wyrzekając się życia. Wystarczy je tylko podtrzymywać. Na szczęście dla Heriberta niemal nikt nie słuchał go z uwagą. Z trzech powodów. Nie był miłym człowiekiem, miał odstręczającą powierzchowność i wzbudzał strach. Zatem niemal na nikim nie robiło wrażenia, że Heribert żywił się wyłącznie chlebem, kaszą bez omasty, upieczoną rzepą, co popijał wodą. Chodził w niemożebnie połatanym starym habicie, co niewiele go różniło od żebraków, ale różnił się od nich tym, że nie garnął się do ludzi. Od rodu niewieściego trzymał się jak najdalej, dzieci nie lubił i do siebie nie dopuszczał, przez to żadnych uczniów nie miał. Grzechy ścigał z całych sił żarliwym potępieniem. Podsumowując: Heribert nawet jak na franciszkanina przedstawiał się osobliwie, co nikogo nie dziwiło, bo wśród trzódki Świętego Franciszka dziwaków nigdy nie brakowało.
Bywały jednak znaczące chwile, gdy ten skrajny odludek sam się narzucał ze swoim towarzystwem. Nie wiadomo, jak to się działo, ale obuty w drewniane chodaki nieomylnie zjawiał się u wezgłowia umierających, aby z nieskrywaną radością udzielić ostatniego namaszczenia. Nie o to mu wszakże chodziło, o nie! O co więc? Tego nikt nigdy się nie domyślił. Zauważono zaś, że tam, gdzie dziwaczny, zdziadziały mnich się pojawi, ktoś koniecznie musi umrzeć. Nic zatem dziwnego, że zaczęto go powszechnie traktować jak posłańca śmierci, krzycząc: „Kościej idzie!”. To dlatego każde ruszenie się Heriberta z celi nie tylko profani przyjmowali z niepokojem. Nawet inni mnisi zamierali na chwilę, nasłuchując pilnie, czy aby to klekoczące człapanie chodaków nie zmierza w ich stronę. Jeśli żywy kościotrup szedł całkiem szparko w trepach na bosych stopach, niejednemu głosicielowi marności tego świata, od lat marzącemu o widoku łąk niebieskich, przyszło przyznać, że marność nie jest aż taka zła, a niebieskie łąki mogą jeszcze jakiś czas poczekać.
Fala niepokoju szła za kroczącym Heribertem i przybierała postać nielicującą z powagą ostatnich chwil życia. Wyjście starego szaleńca z celi wywoływało u braci furtianów przyśpieszone bicie serca. Potem, podobnie z pojawieniem się drapieżnego ptaka, co najpierw widać po uciekającym, drobnym ptactwie, postawienie przez Heriberta stopy poza klasztornym murem oznajmiał ludziom popłoch, z jakim rozbiegali się żebracy. Na tym nie koniec wrażeń. Nieraz ulice Trzebnicy pustoszały za sprawą raźnie kroczącego, podpierającego się kosturem starca, chcącego położyć obciągnięte bladym pergaminem zbiory kosteczek, zwane w innej postaci rękoma, na głowie struchlałego umierającego, na tę chwilę tracącego wszelką nadzieję. To było największą niewdzięcznością ludzką, której Heribert nie pojmował. On chciał dobrze! Czynił wiele, aby zapewnić odchodzącym z tego świata stan doskonałości, ale nikt tego nie pragnął. Wierzono bowiem, że sam dotyk stukniętego – tak również mówiono o starym mnichu – sprowadza śmierć.
Była tylko jedna osoba, która naprawdę nie bała się śmierci. Księżna Jadwiga. Podziwiała Heriberta za jego ascetyczne życie i nie unikała z nim rozmowy, a przy tym ona, co litowała się nad największymi zbójami, bo często widziała w jednej chwili całe ich podłe życie rozpoczęte od dzieciństwa bez cienia miłości, znalazła litość i dla tego człowieka, dla jego dziwactw i brzydoty. On, choć niewiast – powiedzmy jasno – nienawidził, dla księżnej robił istotny wyjątek od własnej reguły.
Ich pierwsza rozmowa traktowała o wyrzeczeniach. Księżna zapytała mnicha, dlaczego odbiera sobie tak wiele. On odparł, że nie przełknąłby niczego, co pochodziłoby od żywego, cierpiącego stworzenia. Bo każde z nich widzi, słyszy, czuje, ma dzieci, swoje życie. Jak Święty Franciszek!, pomyślała z zachwytem księżna o Heribercie, lecz tego nie powiedziała. On nigdy by tak o sobie nie pomyślał. Miał inne ideały na myśli, a że nigdy o nich nie mówił, księżna nie poznała istotnej różnicy między Heribertem a Franciszkiem. Ujrzawszy zaś z bliska, że ideałami ubóstwa starzec przejęty był tak, że doprowadził się do stanu doskonałej suchości, uznała w nim towarzysza duchowego w sprawach przyjmowania pokarmów.
Z tych przesłanek, już od wielu lat co najmniej raz w tygodniu, odbywał się swoisty rytuał: księżna szła do mnicha, żeby z nim porozmawiać, a towarzyszyła jej zwykle Demunda. Jadwiga tak bowiem dbała o dobre imię, że nawet do szkieletowatego starca niechętnego białogłowom nie udała się bez towarzystwa innej białogłowy. Mnich stroniący od wszelkich ludzi, z surową cierpliwością słuchał słów pani stroniącej od ludzi szczęśliwych, żeby gromić ją na koniec za nazbyt chętne pobłażanie słabościom. Utwierdzona w umartwianiu ciała księżna starała się zadać sobie dodatkowy ból. Mniej wtedy bolała przyszłość, której Heribert, mimo cotygodniowych rozmów, ani razu jeszcze nie pojął i pojąć nie mógł.
Stara księżna cały dzień cierpliwie znosiła brzemię widoków sennych i porannych, ale ktoś musiał je poznać. Nie znajdowała jednak w swoim otoczeniu nikogo, komu mogłaby powierzyć pewności i wątpliwości. Czy Gertruda żyłaby dalej spokojnie wiedząc, że za rok już nie zobaczy brata? Czy te dzieweczki umiałyby godnie przyjąć wieść o śmierci ich ojców? I czy ona, Jadwiga, nie złamałaby spokoju tego miejsca, kruchej powagi, odwagi i świętości, głosząc prawdę zbyt trudną? Cóż bowiem by się stało, gdyby powiedziała na głos: Ledwie minie pół roku, a na ten kraj spadnie wojsko piekielne, nie zostawiając nikogo żywym.
Pewnie uwierzyliby, jeszcze się nie zdarzyło, żeby nie uwierzyli, ale stałoby się to, co zwykle: ludzie zamiast martwić się za innych, nagle zamartwiliby się o samych siebie. Mnisi, mniszki... Są tylko słabymi ludźmi. Dobrymi, acz słabymi. Ona, Jadwiga, stworzyła to miejsce i poświęciła mu życie, aby w pokoju i spokoju wybrańcy modlili się dniem i nocą za setki tysięcy niewytrwałych w modlitwie. Gdyby przekazała teraz swój strach, być może rozpierzchliby się, a nawet jeśli by nie rozpierzchli się, z pewnością przestaliby modlić się za innych ludzi, zanosiliby prośby do Boga tylko za siebie.
Takie prośby nie Bóg najchętniej spełnia, lecz kusiciel.
Nie samo ludzkie zapatrzenie w siebie było powodem, dla którego Jadwiga za każdym razem gorzko żałowała, wyjawiając otoczeniu dręczącą ją tajemnicę przyszłości. Za każdym razem doznawała tego, co pewna starożytna wróżbitka, aż przeszło to w przysłowie. W istocie żadna z chwil szczerości księżnej nie zdołała zapobiec nieszczęściu, jakie miało się wydarzyć. Za każdym razem mrożąca grozą świadomość zamiast dawać pożyteczną przestrogę na przyszłość, dawała straszną, trującą wiedzę, nie zostawiającą nadziei, a odbierającą szlachetne odruchy. Z czasem księżna nabrała pewności, że lepiej milczeć i nosić cierpliwie prawdę w sobie, niż nią się dzielić. Nawet po to, aby zabobonnie nie całowano jej po rękach, uważając, że ona ma moc, która odwróci nieodwracalne, a tak było niemalże co dzień.
Teraz miała jednak poważną wątpliwość. Sprawa nie dotyczyła jednego czy kilku grzeszników, a to, co się stanie, dotknie prawie wszystkich. Czy zatem powinna milczeć?
Jadwiga musiała komuś wyjawić dręczącą prawdę. Chciałaby o tym krzyczeć. Nie mogła. Była pierwszą, która uległa strachowi – ona, co już dawno przestała się bać czegokolwiek. W chwili strachu najpierw pomodliła się wyłącznie za samą siebie. To jak inni postąpią? Ktoś powinien jednak o tym usłyszeć. Herborda nie było. Heribert. Ten niezawodnie trwał w swoim zasuszeniu.
Jeszcze przed nieszporami Jadwiga poszła do niego i aby nie uchybić w niczym ślubowi czystości, w miejsce niedomagającej Demundy towarzyszyły księżnej dwie służki – towarzyszki nocnego koszmaru.
Ojcze, wysłuchaj mnie...
Zasłonięty kapturem Heribert nawet nie spojrzał na Jadwigę, ani się nie odezwał. Znał świątobliwą panią od lat i wiedział, że tak trzeba, bo dzięki temu, chociaż już pokorna, jeszcze bardziej spokornieje. Znał także siebie. Lepiej było milczeć i nie patrzeć. Wściekle bystra baba mogłaby jeszcze zauważyć, że dręczenie sprawia mu przyjemność – zawsze czuł dziwną radość i nigdy nie bolało go sumienie. Nie zawiódł się i tym razem – warto żyć w doskonałości.
– ...Zgrzeszyłam pychą – wyznawała Jadwiga. – Uniosłam się na niewinne służki. Zgrzeszyłam potem gniewem na dobre dzieci i dzieweczki i dałam im to odczuć. Zgrzeszyłam lenistwem, bo zaniedbałam modlitwy i umartwienia. Najbardziej zgrzeszyłam zwątpieniem i strachem.
– Czegóż się boisz, córko? – zapytał sztywnymi sylabami połatany starzec. Już panował nad głosem. Już się cieszył.
Księżna westchnęła głęboko, nim odpowiedziała.
– Ojcze, miałam sen...
Heribert natężył uwagę. Jego włochate ucho pod kapturem zastrzygło w stronę bezkrwistych, ledwie odsznurowanych ust księżnej. Za długo trzymała go w niepewności, aż całe dwa Ojcze nasz. Nie wiadomo, czy wytrzymałby następne dwa pacierze, ale chyba tak, był wytrzymały.
– ...miałam sen – powtórzyła cicho – śniłam o diabłach. Całe ich mrowie wyłaziło na świat. Wierz mi, ojcze, wyjdą. Przyjdą tu, na Śląsk. Rozbiją wszystko w pył. Spalą, wymordują. Wysieką. Wypiją krew chrześcijan.
– Diabły? – wyszeptał zdziwiony mnich.
– Tak, tak. One.
– Ich się wystraszyłaś? – zapytał spowiednik.
– Nie, nie ich – księżna zaprzeczyła. – Lecz tego, co zrobią. Co się stanie. Nikt ich nie powstrzyma, nic nie da się zrobić. Tego się przestraszyłam. Że ja niczego nie zrobię, tylko będę patrzeć. Tak się wystraszę, że nawet nie spojrzę na to całe diabelstwo.
Heribert się uśmiechnął, na szczęście kaptur przysłonił mu twarz, lecz Jadwiga jakby coś wyczuła, bo uniosła głos: – Ojcze, naprawdę nie wiem, co robić. Widziałam śmierć syna, śmierć możnych i rycerzy. Prawie każda z naszych wychowanic kogoś straci. I biednych ludzi wielu umrze, nawet malutkie dzieci.
– A mnisi? – zapytał cichutko mnich.
– Aż dziwne. Ojcze... – księżna wyprostowała się nieco – ...aż dziwne, ale niewielu ich martwych widziałam.
– A świat? Jaki będzie? – starzec dopytał niecierpliwie.
W Jadwidze zdziwienie wzrosło, co zauważył, lecz nie wiedział, dlaczego księżna się dziwi.
– Świat ogarnie wielka pożoga. Ziemia spłynie krwią. Najeźdźcy będą jak potop – powiedziała bezwiednie, bo myślała o tym, że pytanie świątobliwego męża czegoś innego powinno dotyczyć.
Heribert omal drżał z radosnego podniecenia. Wreszcie coś sprawiedliwego się stanie, nareszcie przyjdzie zgniliźnie kres i wszystko trafi tam, dokąd trzeba! W końcu przerwie się czas ciągłej opieki dusz czystych jak kryształ nad kupami gnoju obciągniętych skórą. Bo babsko jeszcze nigdy się nie pomyliło, jeśli chodzi o przyszłość. Dlatego powiedział prawie beztrosko i zaraz tego pożałował: – Czym córko się martwisz?
Po chwili trwania w milczeniu księżna cofnęła głowę o piędź. Zmieniła brzmienie wypowiedzi na całkiem uważne. Jeszcze trochę, a padłoby jej słynne: Dlaczegóż mnie to czynisz?, nie padło jednak. Nagle się wydało, że Jadwiga rozumie więcej, niż mogłoby się wydawać.
– Ja ci, ojcze, opowiadam tu o czymś na kształt końca świata. Lecz ani te pożary nie wypalą, ani woda nie zmyje grzechu. Ludzie muszą żyć. Pan Bóg wszakże ich stworzył. Nie wierzę, aby chciał śmierci wszystkich, zanim staną się lepszymi. Tu jednak nadziei nie widzę. Widzę tylko zło, wszechogarniające, potężne. Sprytne i silne. Co mam czynić, ojcze? Czy nie byłoby dobrze, gdybym ostrzegła syna? Gdybym nakazała wznieść mury wokół Trzebnicy? Oni ze wschodu przyjdą. Jest jeszcze czas na ostrzeżenie ludzi. Może dałoby się coś zrobić, odwrócić zło, odeprzeć. Tylko jak?
Heribert zagrał na strunie niezawodnej, jeśli chodzi o duszę księżnej – na jej pochodzeniu. Na ustawicznej walce wiedzionej z samą sobą, żeby książęcość stawiać na ostatnim miejscu: – Co ty możesz zrobić? Dlaczego martwisz się za tych, co ich Bóg ustawił na miejscu obrońców? Czy myślisz, że twój syn nie wie, co będzie? Czy chcesz go pouczać o powinnościach księcia i rycerza? Wtedy inni przestaliby go słuchać. Wyobraź sobie: księżna, co zamknęła się w murach klasztoru i więcej obcuje z żebrakami niż możnymi tego świata, na dwór wraca i bierze się do poprawiania rządów syna. A twoja synowa, Anna, co wtedy powie? Twoje wnuki są już dorosłe. Czy nimi też będziesz powodzić? Sprawa, którą się zamartwiasz, to żadna tajemnica. Franciszkanie i dominikanie od lat gadają o tych wysłannikach piekła, Tartarach.[1] Już podobno Rusi nie ma, tamtejsi ludzie zmienieni w niewolników. Niech książęta i rycerstwo sposobią się do walki. Nam nie wypada w to się wtrącać.
– Martwi mnie, że tyle nieszczęścia się stanie, w pokolenia ono pójdzie. Widziałam prawnuka złego jak diabeł. Chyba muszę coś zrobić, choć ostrzec, aby sami sobie piekła na ziemi nie czynili. Doradź mi ojcze, co począć?
Heribert napawał się strachem i bezradnością księżnej, zarazem złościł się na jej współczucie dla rodzaju ludzkiego. Przedłużył milczenie, chwilę wyczuwał świetnie, co miało udawać głębokie zastanowienie, a gdy już był pewien siebie, zdjął kaptur z niemal bezwłosej czaszki, spojrzał wyłupiastymi oczami trupa bez powiek na Jadwigę zdruzgotaną wspomnieniami z przyszłości i powiedział pewnie: – Nic. Nic nie musisz robić. Zostaw to tak, jak jest. Możesz za nich się pomodlić, ale zamiarów bożych nie zmienisz – zamilkł, ucieszony, że zgrabnie nie powiedział, którego boga ma na myśli.
Księżna pochyliła głowę w cichej rozpaczy.
Przebiegł Heribertowi wówczas przez cienkie wargi kpiący uśmieszek. Miał chwilową zachciankę ulitowania się nad zbolałą niewiastą, położyłby dłonie na jej umęczonej głowie, dając łaskę doskonałości. Zachcianka trwała krótko, bardzo krótko, bo według niego Jadwiga nie zasługiwała na doskonałość. Zwyciężyło obrzydzenie do niej, do niewieściego, czarciego pomiotu, rozum zaś podpowiadał, że jeszcze za wcześnie na akt łaski, że ona jeszcze nie umiera. Gdy już myślał, że jest po wszystkim, gdy niemalże czuł rozkosz czynienia na przekór wymysłom papistów, usłyszał szept, przeszywający jego myśl na wskroś niczym dobrze naostrzony grot strzały, niemalże bezgłośnie.
– O jakich bożych zamiarach, ojcze, mówisz? – zapytała księżna.
Mnich omalże drgnął ze strachu – lata ćwiczeń pomogły pozostać nieruchomym jak skała. Natychmiast powróciła przytomność umysłu i wówczas powiedział ostro w wypróbowany po wielekroć sposób: – Czy nie rozumiesz, niewiasto, że jesteś marnym pyłem? Że ciało to marność nad marnościami? Jeśli ludzie poumierają, krócej będą żyć w grzechu, a wtedy będzie mniejszy grzech całego świata; ocali się tym samym piękno ich dusz, świata zaś nie pokalają zanadto. Ogień oczyszcza, woda także.
Po chwili namysłu Jadwiga się odezwała, a każde jej słowo Heribert czuł, jakby chłostało go żelazną rózgą.
– Miałam, ojcze, podobne myśli we śnie. Takich właśnie boję się najbardziej. Pogardziłam swoim ciałem, chciałam od niego się uwolnić. Lecz nie wolno traktować go z pogardą. Można umęczyć, przyprawić o cierpienie, nie z pogardy, nie z myślą o sobie, ale żeby innym w cierpieniu ulżyć, żeby mogli godnie żyć. Dlaczego więc mówisz, aby zaniedbać ludzi? Pan Bóg nie każe nam być dla innych okrutnymi, jeno współczującymi. Jest jak ojciec, co nawet największe winy wybacza, widząc, że dziecko wchodzi na dobrą drogę. Jeśli błądzi, naprowadza na właściwe ścieżki. Nie popycha w przepaść. Nie powinnam postąpić podobnie?
Ostatnie zdanie nieco złagodziło płomienny ból, jaki już odczuwał Kościej. Na chwilę, króciutką chwilę, zawahał się z odpowiedzią, aż przyszła sama, to znaczy ktoś mu ją podpowiedział z kąta celi, gdzie chował się w kłębku kurzu.
– Co chcesz zrobić? Powiadomić wszystkich o nadchodzącej klęsce? Wtedy będzie jeszcze większa, bo się wystraszą i do walki nawet nie przystąpią, a tak zrobią, co do nich należy, bez tchórzostwa – powiedziawszy to, zamilkł zadowolony, że dobrze wybrnął z pułapki, w którą sam się zapędził.
Cisza trwała jeszcze chwilę, nim wstrząśnięta księżna ją przerwała tym, co usłyszał w odpowiedzi Heribert.
– Dziękuję ci, ojcze. Zostań z Bogiem.
Jadwiga podniosła się z klęczek i wyszła, żeby już więcej tu nie wrócić.
Po nieszporach odcięte od świata drzwiami celi księżna i dwie służki trwały w cichej modlitwie. Tak jak przed świtem odmawiały różaniec, teraz jednak inaczej, bo bez okazywania lęku i bez złości. Stara pobożna pani, nim przystąpiła do modlitwy, nie dbając nic o to, czy cokolwiek zrozumieją, pouczyła służki – musiała powiedzieć to na głos, aby samą siebie pouczyć – takimi oto słowy: – Nieraz się zastanawiałam, co jest dla mnie straszne. Co najgorsze. Okazuje się, że nie ból ani głód, a zdawać by się mogło, że nic gorszego nad ból i głód nie ma. Jest coś gorszego. Bezradność. Co robić, gdy wiadomo, co się wydarzy, ale w żaden sposób nie można tego powstrzymać, gdy wiecie, że kogoś, kogo miłujecie, spotka nieszczęście, lecz nic nie możecie na to poradzić? Co robić? Sama niczego innego nie potrafię prócz modlitwy. Zrobię chociaż tyle tam, gdzie jestem całkowicie bezradna. Nie modlę się tylko o łaskawość bożą. Modlę się o to, aby nie zobojętnieć. Dzień za dniem widząc wciąż to samo, może się wydawać, że już umarł ktoś, za kim coraz mniej rozpaczam. Choć żyje, traktuję go jak zmarłego. Za jakiś czas rozpacz ulega żalowi, żal smutkowi, smutek zaś obojętności. Obojętność to zapomnienie. Głód i ból przychodzą i odchodzą, ale zawsze dają o sobie znać od nowa, z pełną mocą. Myśl o nieszczęściu pozostaje. Z nią się oswoić, to znaczy zobojętnieć na nieszczęścia ukochanych i o nich zapomnieć.
Wyznanie niewiele pomogło księżnej, natrętne nieszczęściem myśli pragnęły cielesnego bólu, dającego zapomnienie choćby na chwilę. Po odmówieniu dwóch części różańca zlewających się w ciągi wyrazów wypowiadanych bez czucia, nie zacierających wspomnień z mającej dopiero nadejść przyszłości, ktoś zapukał do komnaty. Jadwiga przerwała modły. Drzwi się uchyliły. W ciemności ledwie rozjaśnionej kagankiem zamajaczyła znajoma postać.
– Pani, nie mogłam wytrzymać dłużej, bo coś mi mówiło, że jestem ci bardzo potrzebna. Czuję się dobrze, jakbym znów miała szesnaście lat. Gorączki żadnej, nic nie boli. Siłę mam. I ochotę by ci służyć.
Jadwiga powstała z kolan, a za nią służebnice. Patrzyła w oniemieniu na uśmiechniętą twarz Demundy.
– Naprawdę jesteś zdrowa i silna? – zapytała.
– Jak nigdy w życiu – mniszka uklękła przed swoją panią.
Ta uklękła również, obejmując i tuląc ulubioną towarzyszkę.
– To dobrze – wyszeptała – pomożesz mi. – Podniosła wierną pomocnicę z kolan i powiedziała do służących: – Dobrze dziś się przysłużyłyście, a ja byłam dla was zbyt surowa. Idźcie odpocząć, Demunda mi teraz usłuży.
Milczące dziewczęta ukłoniły się i wyszły. Wtedy Jadwiga powiedziała do Demundy: – Nie mam siły, nie uniosę bicza. Musisz to zrobić. Nie wiem, jak mam zatrzymać myśli. Gonią przez cały dzień. Gdzie spojrzę, widzę krew i pożogę. Pomóż mi, błagam!
Mniszka popatrzyła na księżną już bez uśmiechu.
– Pani, nie mogę tego uczynić – powiedziała stanowczo. – Już nigdy nie podniosę na ciebie ręki.
– To nie moja zachcianka, to potrzeba – księżna się żachnęła.
– Być nie może – padła krótka odpowiedź.
– Moja wierna Demundo, nie tobie to oceniać – Jadwiga miękko odparła. – Tak ma być.
Demunda wiedziała jednak swoje.
– Nie. Nigdy więcej. Już nie utoczę twojej krwi. Wystarczy, że nosisz włosienicę i sznur węzełków na gołe ciało. Cierpisz, pani, dosyć. Za wszystkich. Robisz tyle dobra, że nie można sobie wyobrazić twojego grzechu. Jak można za coś takiego karać się okrutnie? Pan w niebiesiech na pewno tego by nie chciał. Tylko zły człowiek może tego się domagać.
– Dlaczego tak do mnie mówisz? – zapytała księżna z uniżoną grzecznością.
Sługa padła przed nią na kolana.
– Pani. Przemyślałam dziś to, co powiedziałaś. Wyzdrowiałam tylko dlatego, że obiecałam sobie nigdy na ciebie ręki nie podnosić. Za to chciałabym czegoś innego. O to teraz cię proszę.
Jadwiga odsunęła się od Demundy o krok i powiedziała poważnie: – Nawet nie wiesz, jak bolesne mam myśli. Ból cielesny przynosi od nich ukojenie. Chciałabym, żebyś mi pomogła, a ty chcesz mnie opuścić.
– Ależ nie, pani! – krzyknęła mniszka. – Chcę tylko pomóc w twoich zamiarach tyczących się ludzi nieszczęsnych. Chcę jutro jechać do leprozorium, żeby sprawdzić, czy nieszczęsne niewiasty mają, co jeść, czy mają należytą opiekę.
– Nie boisz się? – księżna nie kryła zaskoczenia.
– Jeśli, pani, nie boisz się obmywać ran trędowatym, to i ja chcę to czynić.
Wychudzona postami, udręczona umartwieniami stara niewiasta, niegdyś dostojna, teraz tylko dumna, doznała niemal wstrząsu. To były jej myśli, nie Demundy. Nie o tym dziś rozmawiały. Skąd więc...? Jeszcze raz padła na kolana przed sługą. Tym razem nie przytuliła jej do siebie, lecz sama przytuliła się do niej.
– Moja miła. Moja dobra. Zrobisz, jak zechcesz, ale dopiero po mojej śmierci, nie wcześniej. Już za niedługo – powiedziała jakby z radością, a jątrzące myśli pierzchły po kątach celi i zginęły w mroku, tego wieczora już nie wracając. – Tymczasem bądź przy mnie. Zajmiemy się innymi sprawami. Dziś pomodlimy się za możnych tego świata, jutro usłużymy maluczkim. Pójdziemy do wychowanic i pohaftujemy z nimi cały dzień. Nie chcą jeść. Myślałam, że zrobią mi na złość i zjedzą wieczerzę, lecz one jej nie tknęły, nawet najmłodsze. Pomożemy im. Zaśpiewamy kilka nabożnych pieśni na podobieństwo dzieł Hildegardy z Bingen. Musimy robić tak, jakby nic złego nie miało się stać. Pomożemy jeszcze niejednemu człekowi w potrzebie, uratujemy nawet pewną zbłąkaną młodą niewiastę od strasznej śmierci. Ty mi dziś przynieś trochę ziół na dobry sen. Niech te słynne wirydarze cysterek przydadzą się na coś starej księżnej – zażartowała po raz pierwszy od dwudziestu lat.
WYWAR NA DOBRY SEN
Weźmij miarkę wody, gotuj w garnku, aż zabulgoce. Odlej wodę do glinianego dzbanka. Garść suszonego ziela Świętego Jana, co na nie prości ludzie mówią „przestrzelon”, nasyp do gorącej wody. Nakryj drugim naczyniem tak, żeby woda skapywała z niego do środka. Poczekaj, aż dobrze się zaparzy, co poznasz po zmianie barwy wody na czerwoną. Wtedy przestudź to nieco i daj pić pół miarki temu, co spać nie może, a uśnie łagodnie i spokojnie. Jeszcze mocniej działa żywe ziele Świętego Jana. Jeśli je masz, to w miarce wody zaparz dwa-trzy liście, tyle wystarczy, żeby zadziałały. Bacz jednak, aby nie dawać tego co dzień, bo nadmiar naparu szkodzi zdrowiu. Gdyby ziele Świętego Jana nie pomogło przez kilka dni, weźmij ziele miodownika i uczyń z niego napar tym samym sposobem.
[1] Tartarzy – Mongołowie uważani w średniowieczu za wysłanników diabła. Słowo tartar – od łacińskiego tartarus – najmroczniejsza i najdalsza część piekła (przypis red.).
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki