Читать книгу Powrót bogini Część 2 - P.C. Cast - Страница 4

KSIĘGA TRZECIA
ROZDZIAŁ TRZECI

Оглавление

– Do cholery! Shannon!

Nie przebierając w słowach, Clint zerwał się z krzesła, jednak gwałtowny ruch wyraźnie mu nie posłużył, bo okropnie się skrzywił. Nie po raz pierwszy pomyślałam, że bardzo bym jednak chciała wiedzieć, co jest z tymi jego plecami.

W każdym razie zerwał się z krzesła, zrobił kilka kroków i przystanął. Wyglądał na faceta, który ma wielką ochotę w coś rąbnąć.

Natomiast tata wprawdzie trwał w krześle, jednak odezwał się głosem nieswoim, prawie głuchym:

– Bugs! Jesteś pewna, że jesteś w ciąży?

– Absolutnie pewna, tato.

– Z tym centaurem?!

Ton taty świadczył dobitnie, że tym wariantem jest co najmniej zbity z tropu.

– Tak. Z tym centaurem.

Spojrzenie taty przemknęło na mój brzuch.

– Ale… ale jak ono tam się zmieści?

– Zmieści się. ClanFintan zapewnił mnie, że urodzę dziecko, które będzie w stu procentach człowiekiem. Ale które, jak również zapewnił, bez wątpienia będzie znakomitym jeźdźcem – zakończyłam z promiennym uśmiechem.

A mój kochany ojczulek po prostu ryknął śmiechem, i cudnie, bo atmosfera wreszcie trochę zelżała.

– Naprawdę tak powiedział?

– Tak, tato. ClanFintan mówi też, czy też raczej często powtarza, że urodził się po to, by mnie kochać.

– No cóż… W takim razie, Bugs, faktycznie musisz do niego wrócić. Dziecko potrzebuje ojca.

Niby oznajmił to twardo, po męsku, ale oczy miał bardzo smutne.

Rozumiałam go, jak dobrze go rozumiałam! Ale i on musiał coś zrozumieć w tych dziwnych okolicznościach, kiedy to jego ciężarna córka nie wybierała się do innego stanu, gdzie mógłby ją odwiedzać i cieszyć się nową życiową rolą dziadka.

Nie, ciężarna córka wybierała się do innego świata.

Spojrzałam uważnie na tatę. Tak, był strasznie smutny… i wszystko rozumiał.

Mimo to powiedziałam nie tak zwyczajnie, informacyjnie, ale z naciskiem:

– Ona go potrzebuje, tato.

– Ona?

– Tak, ona. Wybranka Epony, kiedy po raz pierwszy zostaje matką, zawsze dostaje w darze od Bogini córkę.

– W takim razie pod jednym względem całkowicie zgadzam się z twoją Boginią.

– Pod jakim?

– A pod takim, że… – duża, mocna dłoń taty przykryła moją dłoń – …że córki są prawdziwym darem bogów. I, jak już wiemy, bogiń.

Uśmiechał się, ale jego oczy zalśniły podejrzanie. Moje na pewno też, przecież pod powiekami zapiekło.

Lekko uścisnął moje palce i wstał.

– Mam coś do roboty. Zostaniecie sami, ale nie na długo. Za jakieś pół godziny czekam na was w szopie. Przyda mi się wasza pomoc. – Odwrócił się i spojrzał prosto w oczy Clintowi, którego wzrok można by teraz tak ładnie określić jako zafrasowany. – Pamiętaj, synu, że to, co przed chwilą usłyszeliśmy, całkowicie zmienia postać rzeczy!

– Oczywiście, proszę pana!

Tata pokiwał głową i ruszył do drzwi, którymi wychodziło się do komórki i garażu, jednak tuż przed progiem zatrzymał się i odwrócił, by jeszcze raz spojrzeć na Clinta.

– Teraz już wiem, dlaczego twoja twarz wydała mi się znajoma! Ależ tak! Przecież to ty jesteś tym bohaterskim pułkownikiem ze Straży Powietrznej z jednostki w Tulsie. Twój F-16 zawiódł, kiedy przelatywałeś nad miastem, ale nie katapultowałeś się, tylko doprowadziłeś maszynę nad środek rzeki Arkansas i dopiero tam nastąpiła katastrofa. O tym wydarzeniu donosiły wszystkie media. Pamiętasz, Shannon? To było jakieś pięć lat temu!

Spojrzałam na Clinta, pomyślałam i raptem mnie olśniło. Bohaterski pilot, narażając własne życie, nie pozwolił, by zginęli inni. Trąbiono o tym w kółko przez jakiś czas, a wszyscy mieszkańcy Tulsy bardzo byli tym przejęci. Ale twarz Clinta z twarzą bohaterskiego pułkownika skojarzyłam dopiero teraz, dlatego poczułam się jak kretynka.

A rozentuzjazmowany tata mówił dalej:

– Powinieneś był wcześniej opuścić samolot, ale zrobiłeś to dopiero wtedy, kiedy byłeś całkowicie pewien, że nie spadnie na miasto. W rezultacie katapultowałeś się, kiedy byłeś już za nisko. Tak… – Tata na moment zamilkł wpatrzony w sufit, jakby był tam przyklejony artykuł z gazety, skąd mógł zaczerpnąć nowe informacje. – O ile dobrze pamiętam, miałeś strzaskany kręgosłup.

– Zgadza się – powiedział cicho Clint.

– Wszyscy uważali ciebie za bohatera.

– Po prostu zgodnie z procedurą wykonałem zadanie.

Tata jednak wyprostował się i skłonił głowę, wyrażając tym największy szacunek. Potem uśmiechnął się i definitywnie zabierając się do wyjścia, rzucił na odchodnym:

– Shannon, w szafie są jakieś buty i kurtki. Pamiętaj, przed wyjściem do szopy masz ubrać się ciepło. Nie chcę, żeby moja wnuczka się przeziębiła.

Wyszedł, starannie zamykając za sobą drzwi, a ja zostałam z Clintem sama.

Spojrzałam na niego całkiem innymi oczami, bo wreszcie wiedziałam, kim naprawdę jest. Otóż siedział przede mną heroiczny i dla dobra innych gotów do poniesienia największych ofiar pilot F-16, bohater i wojownik, a także człowiek, który rozmawia z duchami drzew. Przy tym ma aurę szafirową ze złotą otoczką, co oznacza, że Clint jest szamanem.

Zadrżałam z emocji, kiedy w całej pełni dotarło do mnie, że ten człowiek naprawdę dorównuje ClanFintanowi. Owszem, byłam tym bardzo podekscytowana, ale i zarazem mocno speszona z uwagi na dziwnie nieokreślone relacje panujące między mną a Clintem z ClanFintanem w tle. W tej sytuacji doszłam do następnego wniosku, mianowicie takiego, że jak na razie najrozsądniej będzie po prostu czymś się zająć. A ponieważ brudne naczynia czekały, zabrałam się do zmywania. Najpierw w ciszy, po chwili jednak nie wytrzymałam:

– Clint, właśnie dlatego masz te bóle w plecach?

– Tak.

– I dlatego zamieszkałeś w lesie? Bo tam czujesz się lepiej, łatwiej ci przezwyciężyć dolegliwości? – Moim słowom akompaniował szum wody, która lała się do zlewu, mieszając się z mydlinami. Tak! Moi rodzice byli absolutnie przeciwni wszelkiego rodzaju płynom do zmywania. Uważali, że szkodzą środowisku, a zwykłe mydło to całkiem coś innego. To znaczy nie, używali innego sformułowania. Mówili, że te różne płyny są wbrew prawom natury.

Clint odparł dopiero po chwili. Było jasne, że nie bardzo lubi rozmawiać na ten temat.

– Szczerze mówiąc, jestem przekonany, że tylko dzięki temu zachowuję jaką taką sprawność. Im głębiej wchodzę w las, tym czuję się lepiej. Im dalej od lasu i im dłużej mnie w nim nie ma, tym gorzej. Dlatego zresztą, kiedy Rhiannon przeniosła się do Tulsy, zostałem u siebie, i z tej właśnie przyczyny nie miałem pojęcia, co ona tam wyprawia.

– Clint, a jak się teraz czujesz? – spytałam mocno zaniepokojona. Przecież absolutnie nie byliśmy w lesie. – Może powinieneś już wracać do siebie?

– Nie, nie ma takiej potrzeby. Kilka dni na pewno wytrzymam, tym bardziej że w pobliżu rośnie wiele drzew. Wystarczająco dużo, by działały na mnie korzystnie. To nie miasto, w którym od razu opadam z sił.

– Rozumiem. Ale wiesz, Clint, bardzo bym nie chciała, żebyś z mojego powodu…

– Wiem, wiem, ale uwierz mi, Shannon, niepotrzebnie się denerwujesz. Damy radę, zapewniam. Z tym że o jedno mam do ciebie pretensję. Dlaczego nie powiedziałaś mi wcześniej o dziecku?

Zajęta namydlaniem talerza, najpierw wzruszyłam ramionami, dopiero potem odparłam:

– Dlaczego? No… bo pomyślałam, że po co robić z tego sensację. Podstawową sprawą jest to, że muszę wrócić do Partholonu. Bo bardzo tego chcę, bo tam jest moje miejsce, i to niezależnie od tego, czy jestem w ciąży, czy nie. A zdecydowałam się powiedzieć o dziecku tylko ze względu na tatę, żeby łatwiej się z tym wszystkim pogodził, rozumiesz?

– Rozumiem… – odparł jakoś tak bardzo powoli. – Chciałbym jednak, żebyś z czegoś jeszcze zdawała sobie sprawę.

Czułam, że to coś bardzo ważnego, dlatego wytarłam ręce w ściereczkę i odwróciłam się twarzą do Clinta.

Który oznajmił:

– Nadal chcę, żebyś została tutaj. – Chciałam coś powiedzieć, ale Clint podniósł rękę w oczywistym geście. – Chwileczkę, daj mi skończyć. Shannon, nawet gdybyś miała już tu nigdy nie powrócić, musisz coś wiedzieć. Nie, nie musisz, to złe słowo. Po prostu zależy mi bardzo, żebyś to wiedziała. Kocham cię, Shannon, kocham i pragnę. I tak będzie zawsze… – Wyciągnął do mnie rękę. W jego spojrzeniu był cały ocean ciepła. – Kocham cię. Kocham was obie, ciebie i twoją córkę.

– Dziękuję, Clint. Nigdy o tym nie zapomnę – szepnęłam ogromnie wzruszona.

I zadrżałam, kiedy Clint odwrócił moją dłoń, podniósł do ust i pocałował pulsujące żyłki w przegubie.

Wysunęłam dłoń z jego ciepłych palców. Owszem, uczyniłam tak, ale nie powiem, żebym robiła to zdecydowanie i szybko.

– Wiesz co, Clint? Skończmy szybko to zmywanie, bo tata czeka już na nas.

– Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem.

Powiedział to bardzo znacząco, jakby zależało mu, bym pojęła, że chodzi o bardzo szeroki zakres życzeń. Starałam się jednak w to nie wnikać, tym bardziej że teraz, kiedy kończyliśmy zmywanie, staliśmy bliziutko siebie, niemal ocierając się biodrami. Ręce Clinta dotykały mnie stanowczo zbyt często i wcale nie było to dziełem przypadku. A jego ramię było tak blisko, takie cieplutkie…

Działał na mnie nie jakoś tam letnio, ale po prostu okropnie, na szczęście miałam to już przerobione i udawało mi się skutecznie stłumić niepożądane reakcje, dzięki czemu ta chwilka bliskości wcale nie była nadmiernie krępująca, a już na pewno nie była uciążliwa.

Niemniej kiedy dobiegła końca, poczułam ulgę.

– Zrobione! – Wytarłam ręce w ściereczkę i przekazałam ją dalej.

– Trzeba przyznać, że stanowimy zgrany zespół – oznajmił Clint, wycierając ręce. – To znaczy w kuchni.

– Oczywiście. Na pewno znajdzie się dla nas miejsce w Alei Gwiazd dla Zmywających – skomentowałam rozbawiona. – A teraz idziemy do taty.

Nie czekając, aż sytuacja rozwinie się w kierunku niepożądanym, czyli Clint zapragnie jednak kontaktu z moimi ustami czy inną częścią ciała, ruszyłam do drzwi, za którymi znajdowała się tak zwana komórka. Pomieszczenie było niewielkie, wciśnięte między ścianę domu a garaż, w którym z pozoru panował nieludzki bałagan, a tak naprawdę wszystko było pod kontrolą. Na półkach, które zajmowały dwie ściany, stały przetwory. Poza tym urzędowały tu pralka i suszarka, a także wielka szafa zapchana wszystkim. Clint i ja szybko przekopaliśmy się przez imponujące ilości starych kurtek, rękawiczek, szalików i czapek, wyszukując coś odpowiedniego dla siebie. Zgodnie z poleceniem taty ubraliśmy się ciepło, a nogi ustroiliśmy w gumiaki na grubej podeszwie.

Suwak w moje kurtce zaciął się. Gdy zaklęłam cicho, Clint zaśmiał się, po czym powiedział:

– Pomogę ci. – Odsunął moją rękę i sam zajął się niepokornym suwakiem. Najpierw pociągnął mocno kawałek w dół, potem w górę. Suwak przestał stawiać opór, więc Clint dociągnął go aż pod szyję.

Potem trochę przyklepał to, co miałam na głowie, czyli ruską uszatkę, o której już wspominałam, opowiadając wam o tym, w czym mój tata odśnieża drogę. Była wielka, ale dzięki temu miałam schowane uszy, poza tym udało mi się upchnąć pod nią całość moich rozpasanych włosów, co naprawdę należało do rzadkości.

– Dzięki – powiedziałam.

– Wyglądasz jak mała dziewczynka – oznajmił Clint i zanim zdążyłam zareagować, nachylił się i pocałował mnie, i to aż dwukrotnie. Cmoknął w czubek nosa, potem wargi musnęły usta. A na koniec cały uśmiechnięty chwycił mnie za ramiona, odwrócił twarzą do drzwi garażu, otworzył je i leciutko mnie popchnął.

– Drogę znam! – zareagowałam wreszcie. – Nie musisz mnie nakierowywać!

– O, przepraszam. Faktycznie. W takim razie ty prowadzisz, madame!

Kiedy żartował, jego głos był łudząco podobny do głosu ClanFintana, nic więc dziwnego, że w brzuchu mi zatrzepotało i na pewno nie miało to nic wspólnego z faktem, że gdzieś w tamtych rejonach rezydował dzidziuś.

– Dobrze, dobrze, już prowadzę – mruknęłam, starając się opanować te głupie reakcje, które Clint wywoływał we mnie coraz częściej.

Przeszliśmy przez garaż, w którym bałagan nie był już tylko pozorny, oj nie, i przez boczne drzwi wyszliśmy na dwór. Śnieg nadal padał, białe skrystalizowane płatki opadały bezgłośnie na skrzącą się biel, która pokrywała dosłownie wszystko.

– Zupełnie jakby ktoś otworzył gigantyczną puszkę z białym brokatem i włączył równie gigantyczną dmuchawę, żeby to wszędzie rozsypać – skomentowałam bardzo zadowolona z tej przenośni.

Jednak Clint nie podszedł do tego z humorem, tylko wręcz przeciwnie, bo jego głos zabrzmiał ponuro:

– Faktycznie wygląda tak, jakby ktoś coś otworzył. Z tym że coś, co nie powinno zostać otwarte.

Mimo woli zadrżałam i odruchowo postawiłam kołnierz kurtki, bo nagle zrobiło się jakoś dziwnie, po prostu złowrogo. Można by też powiedzieć, że obco, tylko wiatr jak zawsze był niczym stary przyjaciel. W Oklahomie zawsze tak zawodził, jakby mu w duszy było smutno.

Pomyślałam, że to zima lamentuje, bo lato umarło. Smutne dźwięki, płacz natury po tym, co było i odeszło…

Który to ze zmarłych już Anglików to napisał? Niestety za nic nie mogłam sobie przypomnieć.

– Shannon?

– Co? Ach nic, nic, zamyśliłam się tylko. – Tyle że nie była to właściwa pora na poetyckie odloty, przecież tata czekał. Wskazałam ręką w lewo, gdzie widać było jeszcze jego ślady biegnące spod domu do przysypanej śniegiem szopy. – Tędy, proszę.

– Dzięki, madame… Shannon, złap się mnie. Jeśli upadniesz i coś ci się stanie, twój ojciec nie daruje mi tego. Przywiąże mnie do słupka, żebym zamarzł na śmierć!

– Po co miałby się trudzić przywiązywaniem? – oświadczyłam, oczywiście biorąc Clinta pod rękę. – Zastrzeli i po kłopocie.

– Naprawdę?! Tylko pif-paf? Co za ulga!

Roześmiani i rozluźnieni ruszyliśmy przez śnieg, który sięgał mi już wyżej kolan. Nic dziwnego, że zaczęłam sapać, na szczęście droga nie była daleka. Kiedy zbliżaliśmy się do gościnnie otwartych drzwi szopy, z mrocznego wnętrza z radosnym jazgotem wypadła cała wataha szczupłych, sprężystych czworonogów. Pieski rzuciły się do nas, co niestety kosztowało je sporo samozaparcia. Łapy rozjeżdżały im się po śliskim, zamarzniętym śniegu. Cieniutka warstwa lodu błyskawicznie się załamywała, a pies się zapadał. Ale mimo to radosna banda niezmordowanie parła do przodu.

– Uważaj na ich ogony – ostrzegłam Clinta. – Kochane pieski potrafią z wielkiej radości chlasnąć nim jak batem. Okropność! Zwłaszcza kiedy ogon jest mokry! – Gdy Clint roześmiał się, dodałam: – Myślisz, że żartuję? A skąd! A nagorzej to już w lecie. Jesteś w szortach, one skaczą dookoła ciebie, szczekają, a ogony pracują jak oszalałe. W rezultacie masz nogi w paski – wyjaśniłam, po czym wrzasnęłam w głąb szopy: – Ożeż ty! Tata, skąd ich tyle?! Sześć miesięcy temu miałeś tylko trzy sztuki!

Rzecz jasna pogłaskałam czule aksamitny łeb, który był najbliżej, a cała reszta, skomląc i łasząc się, naparła na mnie, również domagając się pieszczot.

– Tata! Masz ich pięć!

– Zgadza się – przytaknął, ukazując się w drzwiach. W ręku trzymał wiadro. – Przed kilkoma miesiącami, kiedy byliśmy w Kansas, Mama Parkerowa zakochała się w tym małym brązowym szczeniaku. To suczka. Mama Parkerowa powiedziała, że suczka błaga, by zabrać ją ze sobą, nie mogliśmy więc jej odmówić. Nazwaliśmy ją Fawnie Anne.

– Bardzo ładnie. Czyli mamy już czwórkę. A skąd się wziął piąty?

– Piąty? Trudno przecież było wziąć tylko jednego – oświadczył tato, jakby opowiadał o zażeraniu się czipsami. – Dlatego wzięliśmy jeszcze tego srebrzystego. Mama Parkerowa nazwała go Murphy na cześć naszego bohatera z drugiej wojny światowej.

Clint, ja i kochane pieski wreszcie dobrnęliśmy do drzwi szopy. Weszliśmy do środka i natychmiast owionął mnie znajomy zapach lucerny. Dopadł mnie też inny zapach, który również z lubością wciągnęłam w płuca. Chodziło o zapach siana zmieszany z zapachem koni. Szopa była bardzo duża i solidna. Po jednej stronie było osiem boksów, w których stały klacze, roczniaki i dwa cudne lśniące konie, niewątpliwie wyścigowe, których przedtem nie widziałam, czyli musiały być to nowe nabytki taty. Po drugiej stronie szopy leżało siano, było go mnóstwo, aż po sufit, znajdowało się też wejście do siodlarni, z której dolatywał znajomy zapach wyprawionej skóry i owsa.

– Tata, a gdzie reszta koni? – spytałam, zaglądając do pierwszego z brzegu boksu, gdzie czekały już na pogłaskanie cudne aksamitne chrapy.

– Na pastwisku. Mają tam wiatę i zapas siana na kilka dni, więc na pewno wytrzymają. Bugs… – Tata wskazał kran dźwigniowy wystający z podłogi. – Napoisz konie, a ty Clint, dołóż im siana. Ja zajmę się owsem. Aha, zaraz… Clint, jak z twoimi plecami?

– Moje plecy nigdy nie uchylają się od pracy na wsi, z dala od spalin – zapewnił Clint.

– Świetnie. – Tato podniósł wiadro, którego przez cały czas nie wypuszczał z rąk, i zabębnił kilkakrotnie. – Hej, psiaki! Wracajcie na dwór. Polatajcie trochę! Trzeba rozprostować łapy!

Wszystkie rozkazy taty zostały wykonane. Psy poleciały na dwór, ludzie zakrzątnęli się po stajni. Co jakiś czas słychać było miauczenie kota, stałego tu mieszkańca, który był zachwycony, że psy opuściły jego teren, i natarczywie domagał się pieszczot. Jeśli chodzi o konie, to w chwili obecnej w stajni były wyścigowce, klacze rasy quarter, bardzo łagodne i mocno zbudowane, oraz dwa roczniaki. Dwa zabawne chudzielce z nieproporcjonalnie dużymi łbami. Przypominały mi chłopców gdzieś tak w wieku lat piętnastu (tyle że koniki nie miały pryszczy i nie uśmiechały się głupawo). Kiedy weszłam do boksu jednego z roczniaków, żeby sprawdzić, czy ma wodę w wiadrze, zauważyłam, że prawą przednią nogę ma starannie owiniętą bandażem.

– A więc to ty, chłopcze, wlazłeś na ogrodzenie! – Przejechałam ręką po feralnej nodze. – Tato! Jest dobrze! Noga nie jest za gorąca!

– A tak. Mały ma się nieźle – odparł, zaglądając do boksu. – Może pomożesz mi przy zmianie opatrunku?

– Jasne.

Pokiwałam głową i znieruchomiałam, bowiem moje uszy wyłapały jakieś dziwne dźwięki. Nigdy dotąd czegoś takiego nie słyszałam. Wycie, skomlenie… Na pewno był to pies. I to pies strasznie przerażony.

Tata natychmiast ruszył do drzwi.

– Do cholery, co się dzieje?

– Clint! – zawołałam.

Niepotrzebnie zresztą, bo już był przy mnie i razem dogoniliśmy tatę, który właśnie przekraczał próg.

Pogoda zmieniła się. Kiedy zajęci byliśmy pracą, wiatr całkowicie ucichł, natomiast śnieg nadal padał, był chyba jeszcze bardziej gęsty. Wszędzie widać było gruby biały welon, przez który z trudnością sączyło się dzienne światło. Coś podobnego widziałam w Kolorado, kiedy na cały weekend zostałam uziemiona w bardzo ładnej chacie w Manateau Springs. A stało się tak, jak już się domyśliliście, z powodu bardzo obfitych opadów śniegu, takich jak teraz tu, w Oklahomie. Z tym że tam to była normalka, a tutaj czysta anomalia.

Przez chwilę staliśmy nieruchomo i nasłuchiwaliśmy, aż wreszcie tata oświadczył:

– Na pewno szczeniaki wpadły w śnieg i nie wiedzą, jak się wygrzebać. Ej, psy, do mnie! Fawn! Murphy! Do mnie, psy! Do mnie!

Wołał, gwizdał i po chwili zza węgła szopy wybiegły psy, ale tylko trzy. Skomlały, ogony podkuliły pod siebie. Dopadły do taty i zaczęły cisnąć się do niego, jeden przez drugiego. Strasznie drżały.

– Co się stało, głupole?

Tata głaskał je czule, drapał za uszami.

A ja byłam coraz bardziej zaniepokojona.

– Tato, one są wystraszone! A dwóch nie ma!

– Widzę, co się z nimi dzieje, ale bez paniki. Mówię ci, na pewno wpadły w zaspę, i to gdzieś koło stawu, bo moim zdaniem stamtąd dochodziło skomlenie. Pójdę tam i pomogę fujarom.

– Nie, niech pan poczeka. Tam coś jest – powiedział Clint.

Ze strachu włosy zjeżyły mi się na głowie.

– A konkretnie co, synu? – spytał tata.

Clint nie odpowiedział, tylko spojrzał na mnie.

Ten jego wzrok…

Aż wreszcie spytał:

– Shannon… wyczuwasz?

Owszem, wyczuwałam. I właśnie to, a nie sam ton głosu Clinta, wzbudziło we mnie paniczny strach.

– Tak – szepnęłam z trudem, wargi miałam przecież zdrętwiałe, rzecz jasna ze strachu.

– Shannon, czy to ta kreatura? – spytał tata.

– Tak, tato. Na moje wyczucie to on.

Skowyt był coraz głośniejszy i coraz bardziej rozpaczliwy. Nie było też już żadnych wątpliwości, skąd dobiega. Niewątpliwie z pastwiska na wschód od szopy, na którym był duży staw. Dla koni służył za wodopój, a ponieważ było tam mnóstwo ryb, zjawiali się też sąsiedzi, kiedy przyszła im ochota powędkować.

– Cholera! Na pewno robi coś z moimi psami! Shannon, leć po karabinek. Jest w siodlarni, jak zawsze. Uważaj, naładowany!

Kiedy gnałam do siodlarni, słyszałam krótką wymianę zdań.

Najpierw odezwał się Clint:

– Powinniśmy trzymać się razem, panie Parker.

Na co tata odparł:

– Najbardziej będę zadowolony, synu, jak będziesz uważał na Shannon.

I znów Clint:

– Panie Parker, Shannon ma w sobie więcej mocy niż cała pańska broń palna.

Wróciłam z karabinkiem, wręczyłam go tacie i natychmiast ruszyliśmy przez śnieg. Pierwszy oczywiście szedł tata, potem Clint, a ja na końcu. Obeszliśmy szopę i ruszyliśmy dalej wzdłuż ogrodzenia aż do bramy. Żeby ją uchylić, tata i Clint musieli odgarnąć śnieg.

Weszliśmy na pastwisko. Przed sobą mieliśmy samotny duży metalowy żłób, jednak zamiast sianem wypełniony był szczelnie zbitym śniegiem. Wyglądał niesamowicie, jak pojazd księżycowy, który uciekł ze stronic powieści Bradbury’ego. Kawałek dalej, za żłobem, był staw. Teraz oczywiście też pokrywał go śnieg, dlatego niemal idealnie zlewał się z białym otoczeniem.

Nie było już żadnej wątpliwości. Rozpaczliwy skowyt dobiegał ze stawu.

Tata błyskawicznie zaczął tam przeć. Mimo że był o tyle od nas starszy, już po kilku krokach znalazł się sporo przed nami. Brnął przez śnieg niezmordowanie, gwiżdżąc co chwilę i pokrzykując:

– Fawn! Murf! Do mnie, psy! Do mnie!

Nagle trafiłam nogą na ostry kamień i runęłam jak długa. Clint w mgnieniu oka był przy mnie. Pomógł mi wstać i starł śnieg z mojej twarzy.

– Nic ci się nie stało?

– Okej, wszystko w porządku – zapewniłam, wpatrując się ponad jego ramieniem na tatę, który już stał nad stawem, na zachodnim krańcu, gdzie brzeg był niski, porośnięty drzewami i krzewami. Tutaj przychodziły konie, żeby się napić, tutaj też uciekaliśmy przed palącym słońcem podczas lata w Oklahomie.

Tata wpatrywał się w biel przed sobą. Na nieskazitelnie gładkiej powierzchni widać było dwie wstążki śladów. Moje spojrzenie szybko przemknęło po nich i nagle poczułam, że serce na moment przestaje mi bić.

Ślady kończyły się na środku stawu, gdzie widać było złowrogą czarną plamę, w której szamotały się szczeniaki. Ich głowy ledwie wystawały z wody. Co kilka sekund któryś z nich wydawał przeraźliwy skowyt. Widziałam, jak srebrzysty szczeniak wyrzuca w górę łapę, rozpaczliwie próbując się o coś oprzeć. Opiera się o lód, który zaraz się łamie i pies z powrotem idzie pod lodowatą wodę.

Lód okalający czarną plamę zbryzgany był krwią.

– Boże! Clint, to straszne! – krzyknęłam i w tym momencie zauważyłam, że po lodzie na stawie ktoś pełznie.

Położył się na brzuchu i jak krab posuwał się do przodu, w stronę przerębli.

– Tata! – zawołałam rozpaczliwie, po czym razem z Clintem poderwaliśmy się do biegu.

– Zostańcie tam! – krzyknął tata i dalej konsekwentnie, centymetr po centymetrze przesuwał się do przodu.

– Tata, błagam, nie! – krzyknęłam rozdzierająco. – Tata, przecież lód może się pod tobą załamać i też wpadniesz!

Jednak nie posłuchał mnie, tylko pełzł po lodzie, cały czas przemawiając do szczeniaków:

– Już, już. Jeszcze chwila. Zaraz tam będę, zaraz wam pomogę. Nie bójcie się, pańcio idzie do was…

Nagle poczułam, że cała krew odpływa mi z twarzy. Bo co ja zobaczyłam! Czarna woda, teraz jeszcze bardziej czarna niż przed chwilą, zaczyna się marszczyć, poruszać swoim własnym złowrogim rytmem. Osacza pierwszego, brązowego szczeniaczka i z przerażającym bulgotem zamyka się nad jego głową.

– Fawn! Fawn! – krzyknął zrozpaczony tata.

A straszliwa czarna maź zaczęła gromadzić się wokół srebrzystego szczeniaka.

– To Nuada. Na pewno on.

Kiedy usłyszałam spokojny opanowany głos Clinta, odruchowo oderwałam oczy od makabrycznej sceny i spojrzałam na niego.

Otaczała go szafirowa aura o metalicznym połysku.

– Clint…

Nie dał mi jednak skończyć, wpadając w słowo:

– Shannon, podejdź do tamtych drzew. – Wskazał stare wierzby, których ośnieżone gałązki zwisały nad wodą jak włosy odpoczywającego giganta. – Przyłóż do nich ręce i przygotuj się psychicznie.

Na co? Nie, o nic już nie pytałam, tylko gorączkowo zaczęłam przekopywać się przez śnieg, podążając ku wierzbom. Szłam, nie oglądając się za siebie, świadoma, że nie wolno mi tracić energii na patrzenie, na przeżywanie tego, co działo się na stawie. Na cokolwiek innego poza tym, co nakazał mi Clint.

Co nakazał mi szaman.

Brnęłam przez śnieg, pracując całym ciałem, wpatrzona w drzewa, w mój cel, do którego chciałam dotrzeć jak najszybciej.

Byłam już prawie przy nich, kiedy usłyszałam rozpaczliwy krzyk taty:

– Murphy! Nie! Nie!

Zaraz potem powietrze przeciął złowieszczy trzask pękającego lodu. Potknęłam się, upadłam, przeleciałam przez kurtynę ośnieżonych gałęzi i zatrzymałam na chropowatej korze pnia wierzby. Natychmiast odwróciłam się i zdążyłam jeszcze zobaczyć, jak lód rozstępuje się pod tatą, a wśród bieli tworzy się coraz większa czerń. Nie był to czas na skojarzenia, a jednak skojarzyła mi się z gigantyczną mokrą pięścią. A ta czerń rosła pod tatą, który zanurzał się w lodowatej wodzie.

– Tata!!!

Mój przeraźliwy krzyk poniósł się daleko w ciszy, która zaległa nad pastwiskami.

Znów krzyknęłam… i umierając ze strachu, pełna otchłannej rozpaczy, patrzyłam bezradnie, jak tata, starając się pokonać ciężar wody i ubrania, desperacko próbuje uchwycić się obrzeża lodu. Ale ręka ślizga się, już tryska z niej krew.

A wokół szyi gromadziła się ta czarna ciecz, ohydna i tłusta jak ropa.

– Shannon! – krzyknął Clint.

Stał tuż nad stawem, na wysokim brzegu, naprzeciwko mnie. Ręce miał rozłożone niczym Chrystus na krzyżu. Jedna ręka wyciągnięta była ku tacie, druga ku mnie.

– Jestem! – odkrzyknęłam desperacko. – Co mam zrobić?!

– Dotknij drzewa! Weź od niego siłę! Przekaż mi! Zrób to, co w zagajniku! Pamiętasz! Zrób to!

Natychmiast całym ciałem przywarłam do pnia starej wierzby… i usłyszałam w głowie nieznany mi, bardzo cichy i łagodny głos:

– Witaj, Umiłowana Bogini.

– Błagam, pomóż mi, pomóż! – wykrztusiłam, zanosząc się od płaczu.

– Jesteśmy tu wszystkie, by ci pomóc. Musisz tylko znaleźć w sobie odwagę i siłę, by wezwać naszą moc.

My wszystkie… To znaczy kto? Obejrzałam się i zauważyłam, że gałęzie drzewa, przy którym stałam, splecione są z gałęziami drzewa sąsiedniego, którego gałęzie splatały się z kolei z gałęziami drzewa po jego drugiej stronie. Po prostu wokół stawu rósł nie tyle zagajnik, co łańcuch wierzb, niewątpliwie rewelacyjna autostrada dla wiewiórek. Otaczał cały staw, tylko na niskim brzegu, gdzie przychodziły konie do wodopoju, była przerwa.

– Shannon! Teraz! – krzyknął Clint.

W jego głosie była najwyższa desperacja, „teraz” znaczyło „teraz”, ani chwili później. Natychmiast zamknęłam oczy i skupiłam się.

Nie myśl o tacie, nie myśl o Nuadzie, tym draniu, ucieleśnieniu zła! – nakazałam sobie. Nie myśl o tym, co teraz się dzieje.

Myśl tylko o magicznym cieple, o tym, jak udało ci się nim pokierować w zagajniku, na dębowej polanie.

Nagle poczułam ciepło, które pulsowało wzdłuż karku. Zacisnęłam powieki jeszcze mocniej i podobnie jak wtedy, przy strumieniu koło dębów błotnych, tym prześwicie między światami w różnych wymiarach, skupiłam się maksymalnie. Wtedy na ClanFintanie. Teraz na Clincie. Widziałam go pod zamkniętymi powiekami, widziałam, jak otacza go wspaniała pulsująca aura.

Mój umysł miał tylko jeden cel, jedno jedyne zadanie. Nakazać sile magicznego ciepła, które wchłonęłam z drzew, by przemknęła przez moje ręce i poleciała do Clinta jak wyimaginowana ognista kula.

– Tak, Shannon, tak! – zawołał Clint. – Dzielna dziewczyna!

Odetchnęłam głęboko. Byłam już trochę spokojniejsza, gdyż czułam za sobą niewyczerpane pokłady energii drzew.

– Jestem Wybranką Bogini… – szepnęłam.

Mój szept owionął gałązki, które zaszeleściły, choć nie wyczułam nawet najsłabszego powiewu wiatru. Delikatny szelest przemknął przez wszystkie gałęzie wierzb okalających staw. A ten szelest był radosny i serdeczny, jakby drzewa witały osobę bliską i dawno niewidzianą. Przenosił się od drzewa do drzewa, a ja czułam jednocześnie, że energii we mnie jest coraz więcej i więcej. Było jej wystarczająco dużo, bym siłą wyobraźni skupiła ją w magiczną kulę, kulę ognia… którą już trzymałam w dłoniach.

Jeden szybki ruch rękoma i rzuciłam kulę tam, skąd wyczuwałam aurę Clinta. Wtedy wreszcie otworzyłam oczy i zobaczyłam srebrzysty snop światła, który wydobywał się z moich dłoni. Znałam tę srebrzystość, przecież była w połyskującej grzywie mojej Epi. Snop światła wydłużał się w srebrzysty promień, który stawał się coraz dłuższy, gdyż podążał do Clinta. Natomiast Clint oddalał się, szedł po lodzie do taty, który nadal szamotał się w czarnej wodzie.

Walczył o życie.

Clint stąpał zadziwiająco pewnie, a w miejscu, gdzie postawiał nogę, lód zaczynał jaśnieć nieziemskim blaskiem, który już nie znikał. Innymi słowy, Clint zostawiał za sobą ścieżkę jasności, w porównaniu z którą czerń w ciemnej wyrwie w lodzie wydawała się jeszcze bardziej oczywista, jeszcze bardziej złowroga.

Czerń, czarna maź zalała głowę taty. Zasyczało i tata znikł pod wodą.

Clint rzucił się do przodu, wołając do mnie:

– Więcej, Shannon! Więcej!

A ja poczułam się tak, jakby ktoś brutalnie szarpnął moją duszą, i to aż tak brutalnie, że od razu zrobiło się w niej kompletnie pusto. Zacisnęłam zęby, przywarłam jeszcze mocniej do grubej kory starego drzewa.

– Jestem Wybranką Bogini! Dajcie mi swoją siłę!

Tym razem nie był to żaden szept, tylko krzyknęłam, a reakcja była natychmiastowa. Z moich rąk wytrysnął już nie promień, a słup blasku, który błyskawicznie dotarł do Clinta. Srebrzystość zmieszała się z migoczącą szafirową aurą, dając oślepiające lśnienie.

Ale i tak moje oczy rejestrowały wszystko. Nad wodą widać już było tylko zakrwawioną dłoń taty. Clint złapał ją i z całej siły pociągnął. Jednocześnie zauważyłam, jak po ręku Clinta przemyka niebieski płomyczek. Zbiega do wody i w chwili, gdy Clint wyciągał już tatę na lód, woda stanęła w płomieniach. Zaraz potem gdzieś z głębi stawu dobiegł ogłuszający i pełen bólu wrzask.

W jednej sekundzie na powierzchni wody ukazał się cały tata, jakby ktoś go wypluł.

Clint wciągnął go na lód.

Ale tata był jak kłoda. Widziałam nieruchome ciało… tyle że otulone szafirową aurą.

Aurą Clinta.

Co zrozumiałe, jedyne, czego pragnęłam, to pobiec tam i pomóc przeciągnąć tatę na brzeg. Jednak to niesamowicie silne pragnienie wywołało zakłócenia w przekazywaniu energii, na co natychmiast zareagował Clint.

– Shannon, zostań tam! – krzyknął. – Skup się! Przekazuj mi siłę! Więcej siły! Zrób to, a ja zajmę się twoim ojcem!

A więc znów skupiłam się całkowicie na roli przekaźnika odwiecznej energii drzew, natomiast Clint wcale nie zajął się moim tatą, tylko położył się na lodzie i zaczął pełznąć do brzegu wielkiej dziury w lodzie. W pierwszej chwili chciałam krzyknąć, żeby tego nie robił, żeby się zatrzymał, jednak coś, jakaś siła nakazała mi nie otwierać ust.

Patrzyłam więc tylko w milczeniu, jak Clint wyciąga rękę nad złowrogą czernią. Pochyla głowę, zbiera się w sobie… I nagle zagrzmiało, jakby strzelił piorun. Jednocześnie z otwartej dłoni Clinta wytrysnął snop niebieskiego światła, który rozlał się po czerni aż po same brzegi, przykrywając ją szczelnie, jak przykrywka słoja zamykanego próżniowo.

Gdzieś tam, z głębi stawu, przebił się przez lód jeszcze jeden wrzask i bulgoczące słowa:

– To jeszcze nie koniec, samiczko. Nie koniec!

Aura Clinta zbladła, była to już tylko rzadka błękitnawa mgiełka. Clint podpełzł do taty, przewrócił go na brzuch i zaczął udzielać pierwszej pomocy. A ja patrzyłam, pobladła z przerażenia, zastanawiając się gorączkowo w duchu, jak długo tata był pod wodą. Nie aż tak długo, o Boże, na pewno nie aż tak długo…

Po moich policzkach płynęły strumienie łez, było ich tyle, że prawie nic nie widziałam. Ocierałam oczy, a łzy wciąż napływały.

Jak długo to trwało? Kilka minut, może nawet sekund, lecz dla mnie była to cała wieczność. Tak, cała wieczność, ale jednak minęła, bo tata zakaszlał, a woda wyciekła mu z ust. Kiedy tylko zaczął normalnie oddychać, Clint odwrócił go z powrotem na plecy i jednym płynnym ruchem, stosując chwyt strażacki, zarzucił bezwładne ciało na ramię i ruszył po lodzie w drogę powrotną. Ciężko przy tym dyszał, ale co się dziwić, skoro tata nie należał do ułomków.

Kiedy wychodził na brzeg, zawołał do mnie:

– Shannon, chodź tu! Trzeba jak najszybciej jechać do lekarza!

A ja szybciutko pogłaskałam chropowatą korę, szepcząc przy tym:

– Dzięki, dzięki, moje złote, kochane, że uratowałyście mi tatę.

– Zawsze powitamy ciebie z największą radością, Umiłowana Epony.

Cichutka, prawie bezgłośna odpowiedź przemknęła jak słabiutkie echo przez moją głowę już w chwili, gdy dochodziłam już do Clinta. Z wrażenia potknęłam się i omal na niego nie wpadłam, szybko się jednak pozbierałam i chwyciłam go za rękę, pragnąc przekazać mu jeszcze trochę siły, jeszcze trochę ciepła.

I przekazywałam tak dużo i tak szybko, że dłoń aż mnie paliła. Ale Clint, mimo że niewątpliwie wsparcie by mu się przydało, zaprotestował:

– Nie, Shannon, nie, lepiej przestań. Oszczędzaj siły, twój ojciec może ich potrzebować, a ja dam sobie radę.

Puściłam jego rękę i ruszyliśmy w drogę powrotną do szopy.

Trzy ocalałe psy, bardzo wylęknione, powitały nas ciszą. Clint, skrzywiony z bólu, ostrożnie ułożył tatę na sianie przy drzwiach.

– Shannon, daj szalik. – Błyskawicznie zdarłam go z szyi, a Clint owinął nim mocno prawą, strasznie zakrwawioną rękę taty, po czym wydał następne polecenie: – Przynieś derki z siodlarni.

Kiedy startowałam, sprawdzał tacie puls. Nim wróciłam z derkami, zdążył ściągnąć z niego mokrą kurtkę, a także sweter.

– Shannon, przykryj go porządnie, rozmawiaj z nim, a ja podjadę hummerem. – Na odchodnym rzucił jeszcze: – I przekaż mu uzdrawiającą energię drzew.

Kiwnęłam głową i zaczęłam owijać tatę derkami. Byłam przerażona, bo miał zamknięte oczy, ziemistą twarz i się nie ruszał. Kiedy skończyłam przykrywanie, wzięłam tatę za zdrową rękę i skoncentrowałam się na cieple wchłoniętym z wierzb, które nadal czułam w mojej dłoni.

Bardzo szybko poczułam znajome mrowienie.

– Tato, słyszysz mnie? – Chwyciłam brzeg derki i otarłam mokre włosy taty. Na ich końcach był lód.

Całą siłą woli pompowałam w ojca magiczne ciepło, a w głowie miałam tylko jedną myśl: Tato, błagam, ocknij się, tato proszę, musisz dojść do siebie.. musisz…

Wreszcie powieki zadrżały, potem się uniosły i tata spojrzał na mnie nieprzytomnym, szklistym wzrokiem.

– Nareszcie! – zawołałam z niewysłowioną ulgą, bo wprawdzie nie było dobrze, ale jednak już lepiej.

– Bugs… – wychrypiał z wielkim trudem, jakby miał wyjątkowo paskudne zapalenie krtani.

– Tak, to ja, tato! Jak się czujesz?

Kilkakrotnie zamrugał, spojrzenie nadal miał nieprzytomne. Niewątpliwie jeszcze do niego nie docierało, gdzie jest i co się stało, ale po chwili w oczach taty błysnęło.

– Co… ze szczeniakami? – spytał wciąż chrapliwie.

– Bardzo mi przykro, tato, ale niczego już nie można było dla nich zrobić.

– Szkoda, wielka szkoda. Mama Parkerowa będzie niepocieszona.

Miałam wielką ochotę powiedzieć, że Mama Parkerowa byłaby o wiele bardziej niepocieszona, gdyby on, ratując szczeniaki, sam poszedł na dno. Nie była to jednak pora na takie uwagi, przecież biedny tata był ledwie żywy. Kiedy po chwili znów zamknął oczy, poczułam dławiący strach. Kurczowo zacisnęłam palce na jego ręku, przerażona, że znowu stracił przytomności. Albo…

Nie! Bogini, bła…

Omal nie zemdlałam ze szczęścia, kiedy wyczułam, jak słabiutkie palce taty leciutko ściskają moją dłoń, jednocześnie usłyszałam cichy szept:

– Teraz ci wierzę, Bugs… tak na sto procent. Wierzę, że Partholon… istnieje.

Hummer z imponującym warkotem wyhamował tuż przed drzwiami szopy, zaraz potem Clint był przy tacie.

– Gotów pan do drogi, panie Parker?

– Daj mi jeszcze minutę, synu – wyszeptał tato. – Dam radę iść.

Clint zaśmiał się, po czym powiedział tonem miłego, ale stanowczego sanitariusza:

– Pospacerujemy innym razem, panie Parker, a teraz przemieścimy się w inny sposób. – Ponownie zademonstrował strażacki chwyt, zarzucając sobie tatę na ramię.

Zaniósł go do samochodu i położył na tylnym siedzeniu. Kiedy się prostował, po twarzy przemknął grymas bólu, ale głos, którym Clint wydawał dyspozycje, był mocny i zdecydowany:

– Shannon, siadaj przy ojcu i przez cały czas ładuj w niego energię, wszystko, co ci jeszcze zostało z energii drzew. Swoją oszczędź, bo wyładujesz się całkowicie, jak wtedy, w zagajniku. A teraz raczej nie będzie możliwości, żeby ciebie doładować! – zakończył dowcipnie.

A skoro już wyrzucił z siebie dowcipasa, to się uśmiechnął, był to jednak bardzo nikły uśmiech.

– A jak tam z tobą, Clint? – spytałam, sadowiąc się koło taty.

– O to będziemy się martwić później – mruknął, też lokując się w samochodzie.

I będzie się o co martwić, pomyślałam, spoglądając z wielkim niepokojem, jak sztywny i przygarbiony ostrożnie siada za kierownicą.

Nie zapomniał jednak o kolejnej dyspozycji:

– Złap się za coś, Shannon. Czeka nas ostra jazda.

Hummer ryknął, zawrócił i pognał w dół po drodze dojazdowej.

Super. Moje uznanie dla samochodów militarnych, a także facetów, którzy lata spędzili w wojsku, rosło z każdą minutą.

– Zobacz, Shannon, co z ręką – odezwał się po krótkiej chwili Clint, spoglądając do lusterka wstecznego.

Wiadomo, że chodziło o poranioną rękę, którą tata przyciskał do piersi. Prawą, czyli dobrze się złożyło, bo siedziałam koło taty właśnie po tej stronie.

– Tato, obejrzę twoją rękę, dobrze? – spytałam jak najcieplejszym tonem.

Coś tam wymamrotał, jak to facet, z którym niepotrzebnie się cackają, ale nie stawiał oporu. I dobrze, bo cały szalik był zakrwawiony, krew pociekła nawet na derkę.

– Clint, nadal krwawi – powiedziałam bardzo zaniepokojona.

– Owiń jeszcze tym i przyciskaj. – Ściągnął z szyi szalik. – Niedobrze, ręka musi być porządnie poharatana.

– Tato, przepraszam, ale trochę zaboli – powiedziałam bardzo łagodnie, tak po macierzyńsku, a on tylko pokiwał głową. Szybko owinęłam zakrwawioną rękę dodatkowym szalikiem, mocno zawiązałam końce i nacisnęłam, jednocześnie skupiając się na przekazaniu tacie magicznego ciepła.

Podziałało? I to jak! Tata najpierw tylko zamknął oczy i tak trwał przez jakiś czas, potem jednak prawie na mnie ryknął:

– Cholera! Przedtem było lepiej, bo w ogóle jej nie czułem!

– Trudno, tato, ale tak trzeba. Cieszę się, że głos ci wrócił.

– Ja też. Wreszcie mogłem sobie zakląć.

Jego broda zadrżała, zaczął szczękać zębami, ale był to dobry znak, a nawet bardzo dobry. Tata wracał do życia.

Przez to stał się bardziej rozmowny, a wiadomo, jaki temat go dręczył:

– Bugs, ten drań, to całe monstrum było tam. Cholera! Po prostu ciecz, która wlała się do stawu.

– Wiem, tato. Musisz zrozumieć, że on w tym świecie nie przybiera konkretnej postaci, jak dzieje się to w Partholonie. W Oklahomie jest, jak sam widziałeś, czarną mazią.

– Czyli po prostu diabeł!

– Coś w tym rodzaju.

Pokiwałam głową i ponownie skupiłam się na przekazywaniu tacie kolejnej porcji uzdrawiającej energii. Musiała być spora, bo tata nagle zapragnął usiąść, więc musiałam stoczyć z nim walkę.

– Tato, błagam, leż – powtórzyłam trzeci czy czwarty raz.

– Dobrze, już dobrze, leżę. Ale denerwuję się. Przecież ten drań jest tam nadal! Co będzie z moimi zwierzętami?

– Akurat jeśli chodzi o nie, to moim zdaniem powodu do niepokoju nie ma – stwierdził Clint. – Po pierwsze, Nuada został unieszkodliwiony, w każdym razie przynajmniej na jakiś czas. Poza tym, jak sądzę, jego podstawowym, a może i jedynym celem są ludzie. Szczeniakami tylko się posłużył, żeby zwabić pana nad staw, więc o zwierzęta proszę się nie martwić, panie Parker.

Tata nic nie powiedział, jednak na moje oko trochę się rozluźnił.

– Clint ma rację, tato. Jego celem są ludzie, a konkretnie ci ludzie, których kocham. Biedne szczeniaki posłużyły tylko za przynętę.

– Faktycznie… – powiedział, cały czas szczękając zębami. – I popatrz, to monstrum uważa, że ty go wezwałaś… Jak to możliwe?

– Nie mam pojęcia, ale tak czy siak, ktoś musiał go tu wezwać. A ponieważ nie byłam to ja, pozostaje tylko… – Spojrzałam w lusterko i napotkałam wzrok Clinta.

Który najpierw posępnie pokiwał głową, potem równie posępnie powiedział:

– Tak, najprawdopodobniej wezwała go tu Rhiannon.

– Ale, do jasnej cholery, po co?! Co jej do głowy strzeliło, całej tej waszej Rhiannon czy komuś innemu?! – pieklił się tata.

Powrót bogini Część 2

Подняться наверх