Читать книгу Jego banan - Penelope Bloom - Страница 7
1. Natasha
ОглавлениеZe spóźniania się uczyniłam sztukę. Pechowe akty niezdarności były moim pędzlem, a Nowy Jork – płótnem. Pewnego razu nie przyszłam do pracy, ponieważ byłam przekonana, że wygrałam w lotto. Okazało się, że sprawdziłam numery z poprzedniego tygodnia. W drodze po wygraną wysłałam SMS-a do szefa. Napisałam, że już nigdy nie będę musiała tracić czasu na bezsensowne spotkania na moim ogromnym jachcie, na którym opaleni piękni mężczyźni będą mnie karmić winogronami. Niestety, szef wydrukował tę wiadomość i powiesił w biurze, a tego wieczoru byłam karmiona jedynie starym popcornem… i karmiłam się sama.
Kiedyś oglądałam przed snem film Marley i ja i płakałam tak długo, że rano nie zdążyłam doprowadzić się do porządku. Wsiadałam w złe pociągi, któregoś dnia spędziłam trzydzieści minut na szukaniu kluczyków do samochodu, którego nie mam, a raz nie stawiłam się na kolacji z najlepszą przyjaciółką, ponieważ mój pies przechodził załamanie nerwowe.
Tak. Nie napawało mnie to dumą, ale byłam trochę jak chodząca katastrofa… No dobrze. Nie trochę. Przyciągałam kłopoty niczym magnes. Jeśli istniał guzik, którego absolutnie, w żadnych okolicznościach, nie wolno naciskać, bezcenna waza, zagrożony atakiem serca staruszek albo cokolwiek, co można było popsuć, byłam prawdopodobnie ostatnią osobą, która powinna pojawiać się w pobliżu… Ale zaraz! Byłam cholernie dobrą dziennikarką. Świadczył o tym już sam fakt, że wciąż miałam pracę. Chociaż gówniane zlecenia, z którymi zawsze lądowałam, nie pozwalały mi zapomnieć, że niezmiennie i nieodwołalnie figuruję na czarnej liście. Trudno iść naprzód, gdy człowiek ma skłonność do przypadkowego strzelania sobie w stopę, bez względu na to, jak dobrze pisze.
– Obudź się – powiedziałam, kopiąc brata w żebra.
Braeden jęknął i przewrócił się na brzuch. Za tydzień miał skończyć trzydziestkę, a wciąż mieszkał z rodzicami. Jedyne, czego od niego wymagali, to pomocy w obowiązkach domowych. Czego oczywiście nigdy nie robił, więc co jakiś czas wyrzucali go z domu. Spał wtedy na podłodze w moim mieszkaniu wielkości szafy przez kilka nocy, dopóki im nie przeszło, po czym znowu miałam go z głowy.
Podczas gdy ja jakoś funkcjonowałam w swoim bałaganie, Braeden był moją dysfunkcyjną kopią. Miał wszystkie te same geny samozniszczenia co ja, brakowało mu jednak wytrwałości, by naprawiać błędy. Efekt: dwudziestodziewięciolatek, którego największym hobby było granie na telefonie w Pokémon Go, czasami dorabiający na boku jako „pracownik sanitarny”, co oznaczało zbieranie śmieci za najniższą krajową.
– Jeszcze nawet nie wstało słońce – jęknął.
– Trudno, twój dwudniowy stan łaski dobiegł końca, B. Musisz dogadać się z rodzicami, żebym znowu mogła mieć swoje pudełko do butów dla siebie.
– Zobaczymy… Chcę złapać jednego pokemona, skoro już jestem w centrum. Może potem.
Włożyłam płaszcz, zdecydowałam się na dwa różne buty – jeden ciemnobrązowy, drugi granatowy – ponieważ nie miałam czasu już dłużej szukać, i przekradłam się przez korytarz. Mieszkałam naprzeciwko właścicielki, która nigdy nie przepuściła okazji, żeby przypomnieć mi, ile jestem jej winna za czynsz.
Oczywiście płaciłam go. W końcu. Moje zlecenia z czarnej listy nie były najlepiej opłacaną robotą w gazecie i czasami musiałam też płacić inne rachunki. Na przykład za prąd. Jeśli trafiło mi się brawurowe nastawienie, kupowałam nawet jedzenie. Moi rodzice nie byli nadziani, ale oboje pracowali jako nauczyciele i zarabiali dosyć, żeby pożyczyć mi trochę pieniędzy, gdybym znalazła się w prawdziwej potrzebie. Nie byłam zbyt dumna, by prosić, ale nie chciałam, żeby się o mnie martwili, dlatego zmuszałam Braedena, by przysięgał, że zachowa tajemnicę w sprawie nieistniejącej zawartości mojej lodówki i spiżarni. Przecież wkrótce stanę na nogi, więc po co robić hałas?
Życie w Nowym Jorku nie było tanie, ale nie zamieniłabym go na nic innego. Jeśli istniało gdzieś miasto, które rozumiało mój szczególny rodzaj chaosu, był nim Nowy Jork. Przy tylu ludziach przemierzających ulice o każdej godzinie dnia nie miałam wyjścia, musiałam się wtopić, niezależnie od tego, jak wyglądałam i czy miałam buty do pary.
Lubiłam swoją drogę do pracy, nawet wtedy, gdy byłam tak spóźniona, że wiedziałam, co mnie czeka, jak tylko tam dotrę – ochrzan.
Pomieszczenie, w którym pracowałam, zostało urządzone – delikatnie mówiąc – spartańsko. Za biurka służyły mikroskopijne blaty pokryte łuszczącą się szarą farbą. Cienkie ściany przepuszczały prawie każdy dźwięk z ulicy. Wiele naszych komputerów to stare zwaliste maszyny, których monitory ważyły po jakieś piętnaście kilogramów i miały rozmiary przekarmionego dzieciaka. Drukowane gazety umierały paskudną śmiercią i moje miejsce pracy nie starało się tego ukryć. Jedynymi, którzy zostali w branży, byli ludzie zbyt głupi, by poczuć, skąd wieje wiatr, albo ci, którym robota sprawiała tak wiele frajdy, że się nie przejmowali. Lubiłam myśleć, że należę częściowo do obu tych kategorii.
Gdy tylko przyszłam, Hank wypadł ze swojego narożnego „gabinetu” – czyli poderwał się zza biurka takiego samego jak nasze, upchniętego w kącie wielkiej przestrzeni, którą dzieliliśmy. Był naszym redaktorem prowadzącym i w sumie jedyną osobą, z którą miałam bezpośrednio do czynienia.
Oczywiście był jeszcze pan Weinstead, ale on nie zawracał sobie głowy czarną robotą. Upewniał się tylko, że mamy reklamodawców i że ktoś płaci czynsz za kącik w wieżowcu, który nazywaliśmy redakcją.
Gdy Hank zmierzał do mnie, moja najlepsza przyjaciółka Candace machała rękami i dawała mi wzrokiem jakieś znaki zza swojego biurka. Zrozumiałam, że próbuje mnie ostrzec, ale nie miałam pojęcia, co jej zdaniem powinnam zrobić, jeśli Hank obarczy mnie kolejnym śmieciowym zleceniem.
Jak zwykle obrzucił mnie spojrzeniem. Miał szerokie brwi, które niepokojąco przypominały jego wąsy, co sprawiało dezorientujące wrażenie, że ma nad ustami trzecią brew lub parę wąsów nad oczami. Nigdy nie mogłam się zdecydować. Włosy na skroniach mu posiwiały, ale wciąż był pełen nerwowej energii młodzieniaszka.
– Dzisiaj punktualnie? – warknął. Zabrzmiało to niemal jak oskarżenie, jakby próbował wyśledzić, co kombinuję.
– Tak… – zaryzykowałam.
– Dobrze. Może jeszcze dzisiaj cię nie zwolnię.
– Grozisz mi zwolnieniem, odkąd zaczęłam tu pracę, czyli od ilu… od trzech lat? Po prostu przyznaj to, Hank. Nie możesz znieść myśli, że mógłbyś stracić mnie i mój talent.
Candace, która podsłuchiwała, wetknęła palec do ust i udała, że wymiotuje. Starałam się nie roześmiać, ponieważ wiedziałam, że Hank niczym pies gończy wyniucha najmniejszy objaw radości i zrobi co w jego mocy, żeby go zdławić.
Zirytowany, opuścił wąsy… albo brwi.
– Mogę przyznać jedno: cieszę się, że mam na kogo zrzucić zlecenia, których nikt nie chce. A skoro o tym mowa…
– Niech zgadnę. Każesz mi przeprowadzić wywiad z właścicielem przedsiębiorstwa wywożącego śmieci. Nie… poczekaj! Może z facetem, do którego należy firma sprzątająca za niewielką miesięczną psie kupy sprzed domów. Jestem blisko?
– Nie – burknął. – Będziesz udawała stażystkę w Galleon Enterprises. To jest…
– …topowa firma marketingowa. Tak – powiedziałam. – Wiem. Może i starasz się o to, żebym siedziała z nosem w gównie, ale możesz wierzyć lub nie, naprawdę jestem na bieżąco ze światem biznesu – oświadczyłam to z pewną dumą. Bo taka była prawda. Każdy tutaj mógł robić sobie ze mnie żarty. Czasami najprościej było przyłączyć się do tego i dawać robić z siebie pośmiewisko, ale tak naprawdę byłam dziennikarką i traktowałam swoją pracę poważnie. Czytałam wstępniaki, byłam na bieżąco z wiadomościami giełdowymi, żeby wywęszyć nowe rekiny w świecie biznesu, a nawet – aby zachować bystrość umysłu – śledziłam kilka blogów poświęconych dziennikarstwu i pisaniu.
– Zrobisz wszystko, żeby znaleźć jakieś haki na Bruce’a Chambersona – dodał Hank.
– Jakie haki? – zapytałam.
– Myślisz, że posyłałbym cię tam, gdybym wiedział?
– Hank… To brzmi podejrzanie jak dobre zlecenie. Czy przegapiłam jakiś haczyk?
Po raz pierwszy jego surowe rysy zmiękły, choć tylko odrobinę.
– Daję ci szansę udowodnić, że nie jesteś kompletną porażką. A tak na marginesie, spodziewam się, że poniesiesz sromotną klęskę.
Zacisnęłam szczęki.
– Nie zawiodę cię.
Przez kilka sekund patrzył na mnie jak na idiotkę, a ja dopiero teraz zdałam sobie sprawę, co właśnie powiedział: że spodziewa się mojej klęski.
– Wiesz, co chciałam powiedzieć – jęknęłam i ruszyłam do biurka Candace.
Pochyliła się do mnie z szerokim uśmiechem. Była mniej więcej w moim wieku, dwadzieścia pięć lat, może trochę młodsza. Poznałam ją dwa lata temu, gdy zaczęłam pracę dla Hanka w magazynie „Business Insights”. Blondynka z chłopięcą krótką fryzurą, miała wystarczająco słodką twarz, by uchodziło jej to na sucho, i ogromne niebieskie oczy.
– Galleon Enterprises? – rzuciła. – Wiesz, że oni są na liście pięciuset największych firm na świecie?
– Myślisz, że mogę posikać się w majtki teraz czy powinnam poczekać, aż nikt nie będzie patrzył? – spytałam.
Candace wzruszyła ramionami.
– Jeśli obsikasz biurko Jacksona, będę cię kryła. Myślę, że to on kradnie mi jogurty z lodówki.
– Nie jestem twoją bronią biologiczną, Candace.
– Galleon Enterprises… – Rozmarzyła się. – Widziałaś zdjęcia dyrektorów generalnych, Bruce’a Chambersona i jego brata, prawda?
– A powinnam?
– Tylko jeśli uwielbiasz boskich bliźniaków, na widok których opadają majtki.
– Rozumiem. Uf! Wydaje mi się, że jeśli na widok przystojnych facetów opadają ci majtki, to powinnaś się zbadać.
– Tylko cię ostrzegam. Nie mów mi potem, że nie doradzałam ci kupna superobcisłych majtek, zanim tam zaczniesz.
– Proszę cię, nie mów mi, że to naprawdę konieczne – odparłam, mrużąc oczy.
Otworzyła szeroko usta.
– Daj spokój, Nat. A jak myślisz, co noszą astronautki?
Jak zwykle po rozmowie z Candace czułam się oszołomiona, zdezorientowana i lekko zaniepokojona. Mimo wszystko ją lubiłam. Nie miałam czasu dla przyjaciół w tradycyjnym tego słowa znaczeniu – w takim, jak w sitcomach. Jeśli człowiek obejrzy kilka seriali telewizyjnych, będzie musiał uznać, że przeciętny dorosły spędza dziewięćdziesiąt do dziewięćdziesięciu pięciu procent życia z przyjaciółmi albo w pracy. Nie wspominając o tym, że ta „praca” to tylko inna dekoracja do spotkań z przyjaciółmi.
Może dotyczyło to tylko mnie, ale moje życie składało się w pięciu procentach z czasu spędzanego z przyjaciółmi, w sześćdziesięciu z pracy i trzydziestu pięciu z martwienia się o pracę. Ach… i dziesięciu procent ze snu. Owszem, wiem, że suma daje więcej niż sto procent i nic mnie to nie obchodzi. Prawda jest taka, że moje życie nie przypominało sitcomu. Było pełne samotności ze sporą domieszką lęku, że skończę jako bezdomna albo, co gorsza, będę zmuszona wyprowadzić się z Nowego Jorku i porzucić swoje marzenia. A najgorsza ze wszystkiego była majacząca na horyzoncie perspektywa, że zamienię się w Braedena. Wyląduję w swoim starym pokoju, z plamami po masie mocującej na ścianach, w miejscach, gdzie wisiały plakaty One Direction i Zmierzchu.
Candace była małym przejawem życia, jakiego pragnęłam; żałowałam, że nie mam dla niej więcej czasu, więc bez sprzeciwu znosiłam konsternację, która zawsze mnie ogarniała po rozmowie z nią.
Kiedy usiadłam przy biurku, zaczęła do mnie docierać waga nowego zlecenia. Candace mogła stroić sobie żarty, jeśli chciała, ale w końcu – po dwóch latach! – miałam szansę się sprawdzić. Mogłam napisać rewelacyjny artykuł. Mogłam udowodnić, że zasługuję na lepsze – i lepiej płatne – zlecenia. Chociaż raz nie zamierzałam tego spieprzyć.