Читать книгу To, co widzę bez ciebie - Peter Bognanni - Страница 7
1
ОглавлениеNastępnego dnia po tym, gdy rzuciłam szkołę, obudziłam się przed świtem w pustym domu mego ojca i oddałam się rozmyślaniom o powolnej śmierci wszechświata. W pokoju gościnnym pachniało wodą toaletową Old Spice oraz melancholią wieku średniego i zapewne to był jeden z powodów, które skłoniły mnie do refleksji nad całkowitym unicestwieniem kosmosu. Za resztę składam winę na fizykę. To znaczy na przedmiot, nie gałąź nauki. Był to jeden z ostatnich przedmiotów, którego program próbowałam sobie przyswoić, zanim podjęłam decyzję o porzuceniu szkoły kwakrów, po czym salwowałam się brawurową ucieczką, pięć godzin gnając samochodem przez rolniczy pejzaż Iowa.
Pokonałam cały dystans, nie zatrzymując się ani razu i słuchając radia, w którym stacja religijna raz po raz przebijała się przez klasyczny rock, co brzmiało mniej więcej tak: „Nasz Bóg jest potężny w mocy sweeej… Uuuuu ten fetor! Czy czujesz ten fetor? Odór śmierci otacza cię!”. Czułam głównie smród nawozu. Za oknami auta migały puste pola i turbiny wiatrakowe, a ja starałam się za bardzo nie zastanawiać nad tym, jak dopuściłam do tego, że sprawy zaszły tak daleko. Przede wszystkim usiłowałam nie myśleć o wspaniałym człowieku, którego pokochałam i który na zawsze odszedł z mojego życia.
Ale wróćmy na chwilę do wszechświata.
Naukowcy nie są zgodni co do tego, w jaki sposób przestanie istnieć, i to właśnie dręczyło mnie w tych godzinach przed świtem. Jeśli ma się stać najgorsze, a tak przecież dzieje się zawsze, to przynajmniej chciałabym wiedzieć, co się stanie. Niestety, współczesne teorie zbyt się od siebie różnią, by miały na coś się przydać.
Niektórzy uważają, że nastąpi odwrotność Wielkiego Wybuchu, czyli: Pach! I wszystko w niebyt! Pogódźcie się z tym, robaczki. Inni wyobrażają sobie, że kosmos zacznie się robić ciemny i zimny, a gwiazdy zgasną jak świeczki na międzygalaktycznym urodzinowym torcie. Są też tacy, którzy sądzą, że czas się zatrzyma niczym zegarek staruszka, który zapomniał go nakręcić.
Gdybym musiała wybierać, prawdopodobnie wybrałabym tę ostatnią możliwość. Nie dlatego, że przezabawnie się kojarzy. Po prostu jeśli świat ma nagle znieruchomieć jak ostatnia stop-klatka w filmie z lat osiemdziesiątych, to chętnie na to przystanę, o ile będę mogła wybrać odpowiedni moment.
Na przykład mogłabym skakać z klifu i zatrzymać się w locie niczym antyczny Pegaz. Albo mieć czkawkę i znieruchomieć na wieczność w pół obłąkańczego spazmu. Mogłabym też zebrać wszystkich ludzi, których w ciągu kilku ostatnich miesięcy zawiodłam, i wygłosić jedne zbiorcze przeprosiny, zanim wszystko się zatrzyma. Wykrzyczałabym je przez megafon.
NAZYWAM SIĘ TESS FOWLER I POPEŁNIŁAM MNÓSTWO OKROPNYCH BŁĘDÓW! TO MOJA WINA! MIŁEGO POBYTU W PRÓŻNI!
Gdyby to było konieczne, mogłabym się też zgodzić na wieczny orgazm.
Długi Wybuch, jak kto woli.
Rzecz w tym, że chcę mieć kontrolę. Chcę wiedzieć, kiedy to się stanie, i mieć możliwość wybrania swojego finalnego czynu, gdy nadejdzie czas. Ponieważ ostatnio czuję się, jakbym absolutnie nad niczym nie panowała.
Ucieczka ze szkoły, jak się okazuje, daje mikre poczucie kontroli, za to jest zaskakująco łatwa. Musicie tylko obudzić się pewnego ranka i uświadomić sobie, że zawaliliście wszystkie przedmioty, zraziliście do siebie większość przyjaciół i od ponad miesiąca nie czuliście się jak normalnie funkcjonująca istota ludzka.
W tym momencie zalecam kradzież ostatniego jointa na czarną godzinę z należącej do współlokatorki puszki na plastry z Myszką Miki, wyjście na dwupasmówkę przebiegającą przed Kwakierską Szkołą Towarzystwa Przyjaciół i wypalenie go w ramach pożegnania z miejscem, w którym czuliście się prawie jak w domu. A potem powinniście wsiąść do swojego forda festivy i umknąć z miasta niczym ścigany zbieg.
Nawet nie obudziłam mojej współlokatorki Emmy. Znów przemyciła do pokoju swojego chłopaka i leżeli splątani niczym pornograficzny precel w pozycji przekraczającej wszelką wyobraźnię. Serio, wyglądali niczym schody na grafikach Eschera, tylko nagie i bardziej owłosione.
Zatem zamiast się pożegnać, zostawiłam dwadzieścia pięć dolców, które jej wisiałam, wraz z resztką mojej pomarańczowo-imbirowej mgiełki do ciała, którą i tak mi podkradała. Po czym wyszłam i na zawsze zamknęłam za sobą drzwi.
Brzmi to słabo, ale w ciągu tych siedmiu miesięcy wspólnego mieszkania nigdy ze sobą szczerze nie porozmawiałyśmy. Ani nawet się nie pokłóciłyśmy. To prawda, byłam przy niej, gdy spóźniał jej się okres, oglądałyśmy razem odcinki Nastoletnich matek na YouTubie, a ona płakała. Ale nie byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Nigdy nie zostanę jej druhną i nie wygłoszę wyciskającego łzy przemówienia na ślubie jej marzeń. I zapewne nie oddam jej nerki, zwłaszcza tej ulubionej.
Jednak przez kilka ostatnich miesięcy sypiałyśmy parę metrów od siebie w pokoju wielkości więziennej celi. Dzieliłyśmy jedną półkę w kabinie prysznicowej. Przytrzymywałyśmy sobie nawzajem włosy, gdy wypiłyśmy za dużo malibu, po którym nasze wymiociny pachniały niczym balsam do opalania. To buduje pewną bliskość.
Nie raczyłam również zawiadomić psycholożki szkolnej, co pewnie prędzej czy później odbije mi się czkawką. Przez ostatni miesiąc Elaine próbowała rozmawiać ze mną o „procesie żałoby”. Jest serdeczna i całkiem miło przytula, ale kiedy oglądam zdjęcia jej psa przebranego w halloweenowe stroje, robi mi się jej żal. Tak jakby problemy dziewcząt takich jak ja zabiły w niej zdolność do tego, by wieść prawdziwe życie. Potrafi się tylko umartwiać i wyprowadzać swojego spaniela.
Jednak przede wszystkim nie czułam się na siłach, by znieść kolejną rozmowę przez telefon, podczas której zadawałaby boleśnie poważne pytania – tak naprawdę po prostu próbując niezbyt subtelnie wybadać, czy zamierzam się zabić w jej szkole, czy nie. No więc znikam, Elaine, a ty nie musisz się już tego obawiać. Powinno ci ulżyć. Wyluzuj się i wypij dodatkowego drinka podczas happy hour dla personelu. Zasłużyłaś.
W tym momencie warto wspomnieć, że wprowadziłam się do mojego ojca i nie planuję w najbliższym czasie się stąd ruszać. Tato mieszka w Minneapolis w zaniedbanym domku o dwóch sypialniach, do którego się przeniósł, gdy małżeństwo z matką spruło się jak lichy sweter. Przyjechałam tutaj z dwóch zasadniczych powodów.
Po pierwsze, to ledwie parę godzin jazdy od mojej hipisowskiej szkoły w Iowa, a wydawało mi się, że tyle właśnie czasu potrzebuję, by pobyć sama ze sobą w samochodzie. Po drugie, moja mama przedłużyła sobie wakacje w Indiach. Pojechała ze swoim nowym chłopakiem Larsem praktykować coś o nazwie ashtanga joga, czego z perwersyjną radością nawet nie próbuję sobie wyobrażać. Zatem wróciłam do kawalerskiej kwatery ojca i do mojej byłej sypialni, w której tato obecnie prowadzi firmę organizującą pogrzeby.
Właśnie tak, dobrze przeczytaliście.
Od kilku lat ojciec szuka nowych ekscytujących perspektyw w dziedzinie usług pogrzebowych. Robi to mimo braku odpowiedniego wykształcenia, a także choćby minimalnej zachęty ze strony chyba wszystkich znanych mu osób.
W garażu nadal stoi sterta niedokończonych trumien po jego pierwszej próbie wprowadzenia rękodzieła do biznesu śmierci. A teraz, gdy próbuje swych sił w organizacji pogrzebów, cała moja stara sypialnia usłana jest ulotkami apelującymi: „Zaplanuj przyjęcie swojego życia!” (co tak naprawdę oznacza swojej ŚMIERCI. Ot i niespodzianka!).
Niestety, takie postępowanie to u niego nie nowość i częściowo z tego powodu rzadko ze sobą rozmawiamy. A mówiąc precyzyjniej, główną przyczyną jest fakt, że sprzeniewierzył fundusze na moją edukację, żeby pokryć koszty swojego kolejnego „przedsięwzięcia”. Tym razem była to mobilna kabina spa, którą mógł parkować przed domami chętnych emerytów, by masować półnagie ciała staruszków gorącymi kamieniami. Uroczy pomysł, tatko. Jak to możliwe, że nie chwycił?
Oczywiście zamierzał „natychmiast” oddać pieniądze. Ale jakoś tak się złożyło, że tylko pożyczył więcej od mamy… nie prosząc jej o pozwolenie. Mimo to ostatniego wieczoru zadzwoniłam do niego w chwili słabości. Lub desperacji. Albo może by go uprzedzić, że zniszczyłam sobie życie.
W każdym razie gdy w końcu się dodzwoniłam, był na plaży w Nantucket, i natychmiast usłyszałam coś, co brzmiało jak lecące w niebo fajerwerki.
– Duncan Fowler! – Ojciec zdołał przekrzyczeć wyjątkowo długi huk.
– Tato?
– Halo? Tu DUNCAN!
– TATO, TU TESS! – wrzasnęłam.
Trzask umilkł.
– Tess? – zdziwił się ojciec. – Co się stało?
Nie mogę go winić, że zapytał. Dzwoniłam do niego tylko wtedy, gdy działo się coś potwornego.
– Nic – skłamałam. – Nie stało się nic strasznego.
Na linii rozległa się ogłuszająca eksplozja.
– Co? – zapytał.
– NIC ZŁEGO! – krzyknęłam. – WSZYSTKO JEST W PORZĄDKU!
Cisza.
– Tato, co tam się, u diabła, dzieje? – spytałam. – Brzmi jak nalot.
– Będę szczery… – westchnął. – Nie dzwonisz w najlepszym momencie, dziecinko.
Nie pamiętałam, by kiedykolwiek było inaczej.
– Muszę powiedzieć tylko jedną rzecz – uspokoiłam go. – To nie potrwa długo.
Zaczerpnęłam głęboko tchu, nasłuchując, czy nie rozlega się kolejny wybuch.
– Uciekłam – wyznałam.
Nie czekałam na odpowiedź i ciągnęłam:
– Rzuciłam to. Rzuciłam szkołę. Odeszłam i wracam do domu. Być może na zawsze. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.
Spodziewałam się jęku albo przynajmniej westchnienia, a usłyszałam tylko kolejny grzmot.
– Tato? – Zaniepokoiłam się.
– Przepraszam – odpowiedział. – Zniknęłaś mi na chwilę. Coś mówiłaś?
Zamknęłam oczy i bezgłośnie rzuciłam kilka bomb na „k”.
– Wybacz, Tess – dodał. – Ceremonia nie przebiega dobrze. Rakiety wypaliły przed czasem i parę osób tu chyba panikuje.
– Chwila, jakie rakiety? O czym ty mówisz?
– Miały wystartować o dwunastej w nocy, a jest dopiero wpół do. Nie wiem, czemu to taki problem, ale chyba Zebulon urodził się tuż po północy…
– Kim jest Zebulon? – zapytałam.
Równocześnie chciałam i nie chciałam się tego dowiedzieć.
– Borzojem! – odpowiedział tato. – Pięknym psem… A przynajmniej nim był. Wyszedł właśnie z pieca krematoryjnego, biedaczyna. Należał do słynnego pisarza science fiction, stąd rakiety. I chyba imię Zebulon. My tu sobie rozmawiamy, a on startuje w kosmos. To naprawdę bardzo…
Kolejne staccato wybuchów.
– Chwileczkę, to znaczy, że teraz organizujesz pogrzeby psów?
– No cóż… – odrzekł. – Technicznie rzecz biorąc, to uroczystość na cześć życia, ale tak. Znalazłem niszę rynkową. W każdym razie jestem teraz trochę zajęty. U ciebie już chyba czas egzaminów, zgadza się? Co ty tam robisz w tej szkole, pomagasz cielić się krowom?
Przez chwilę zastanawiałam się, czyby jednak nie powiedzieć mu prawdy: że nie uczę się już w drogiej prywatnej szkole, do której posłała mnie mama, żebym się „samorealizowała” i „budowała więzi społeczne”. Chciałam mu wyznać, że zamiast tego jestem u niego w domu w Minneapolis, pożywiam się tym, co ma w smutnej kawalerskiej lodówce i przygotowuję się do snu w swoim dawnym pokoju – wyglądającym teraz jak skrzyżowanie biura księgowej i pakamery prostytutki – ale wtedy usłyszałam krzyki odległego tłumu.
– O kurka… – westchnął ojciec. – Nie jest dobrze. Dym leci na plażę. Muszę ewakuować staruszków. Porozmawiamy później, dobrze, Tessie?
A potem rozłączył się jak gdyby nigdy nic.
Zamknęłam więc oczy i znów położyłam się na łóżku.
Było to pojedyncze łóżeczko kupione kiedyś dla mniejszej mnie. Mniejszej mnie, która sikała po nocy do szóstego roku życia i bała się ciemności do piętnastego, kiedy to odkryła xanax i uspokajające zawodzenie gitar. Nie spałam w nim już prawie rok. Sprężyny się wypaczyły, a materac zapadł na środku, przez co wyglądał niemal jak hamak. Mimo to próbowałam odpłynąć w sen w tym biurze śmierci.
Niestety, było za cicho. Zostałam uwarunkowana w kwakierskiej szkole i potrzebowałam teraz krzyków odbijających się echem po korytarzu oraz szelestów i jęków Emmy i jej chłopaka, którzy próbowali uprawiać dyskretnie seks po drugiej stronie pokoju, kiedy myśleli, że śpię. Potrzebowałam dźwięków wydawanych przez innych ludzi, wszystko jedno jakich. Po prostu przypominających, że nie jestem zupełnie sama.
Zatem próby leżenia z zamkniętymi oczami nie trwały długo. Jednak zamiast zaparzyć herbatę czy medytować, wstałam i napisałam na Facebooku do człowieka, którego nie było.
Miał na imię Jonah.
A nie mógł odpowiedzieć, bo już nie żył.
Wysłałam do niego długą wiadomość. Opowiedziałam mu o tym, że próbuję zasnąć w pokoju pełnym dziwacznie radosnych broszur pogrzebowych. Opisałam nową apkę na iPhone’a, która potrafi identyfikować gwiazdozbiory, gdy się nocą wymierzy telefon w niebo. Dodałam, że brakuje mi jego późnowieczornych SMS-ów, rozwlekłych maili i śmiechu na poczcie głosowej. I wyznałam, że wróciłam do domu, ale wcale się tu już nie czuję jak w domu.
Zarzuciłam mu też, że wszystko, co się ze mną dzieje, jest wyłącznie jego winą.
Gdybym go nie poznała i nie zakochała się w nim wbrew zdrowemu rozsądkowi, nic takiego by się nie wydarzyło. Nie miałabym na sobie wczorajszych ciuchów. Nie leżałabym na zapadającym się materacu z czasów szóstej klasy, niezdolna do wykonania ruchu. Nie zawaliłabym szkoły. I nie musiałabym opanowywać promieniującego na całe ciało bólu serca, który groził pochłonięciem mnie w całości za każdym razem, kiedy spoglądałam na jego zdjęcie profilowe.
Potem dwie godziny czekałam na odpowiedź, która nie miała nadejść.
Tym sposobem dotarłam wreszcie do wydarzeń następnego ranka i do historii, którą zamierzałam opisać, zanim zaczęłam opowiadać o innych ponurych sprawach, takich jak wszechświat i latający rakietą pies Zebulon.
Zatem zrobię kolejne podejście, jeśli nie macie nic przeciwko temu. Mój nauczyciel angielskiego, pan Barthold, powiedział mi kiedyś, że powinnam „zaufać procesowi twórczemu” podczas pisania i że „głęboka prawda to śliski temat”.
Zapamiętałam to, panie B. Choć jest pan zgorzkniałym facetem chełpiącym się jedyną opublikowaną powieścią niczym złotym pucharem, pańska rada brzmiała szczerze. Zastosuję się do niej i zaufam procesowi. Może być?
Super.
To zaczynamy.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.