Читать книгу Jak być piłkarzem. Dwa metry śmiechu - Peter Crouch - Страница 5
Przesądy
ОглавлениеKtoś mi kiedyś opowiadał, że Serena Williams – wielokrotna zwyciężczyni turniejów wielkoszlemowych i prawdopodobnie najwybitniejsza tenisistka wszech czasów, a jednocześnie uosobienie opanowania, talentu i spokoju pod presją – ma jedną irracjonalną potrzebę: podczas turnieju nie zmienia skarpetek.
Turnieje zaliczane do Wielkiego Szlema trwają dwa tygodnie i trzeba rozegrać w tym czasie siedem meczów, a to sporo pracy jak na jedne skarpetki. Wydaje się to aż nieprawdopodobne, ale dzięki temu ludzie tym chętniej w to wierzą. Przesądy z definicji są bezsensowne, a mimo to ludzie bywają przesądni, więc dlaczego to nie miałoby być prawdą?
Dobra, to teraz historyjka ku przestrodze. Po świecie krąży pewna anegdota – piszę o anegdocie, ale zrobił się już z tego niemalże mem, powstały specjalne banery i koszulki, a temat jest nieustannie wałkowany w mediach społecznościowych. Zatytułujmy ją sobie „O Crouchiem, który je swoje nachosy”.
A było to tak: jestem sobie w kinie i widzę, że do stoiska z jedzeniem stoi długa kolejka. Nie zamierzam się zniechęcać. Idę na sam przód tej kolejki, patrzę na kolesia stojącego za ladą i rzucam ostro: „Nachosy”. Żadnego „proszę”, żadnego „przepraszam” pod adresem tych wszystkich głodnych ludzi, których po prostu ominąłem. Istnieje też wersja tej historii, w której za te nachosy nie płacę, ale co tam. Gdy podano mi już przekąskę, odwracam się przodem do kolejki i tak stoję, beznamiętnie pakując do ust nachosa za nachosem. Gdzieś z tyłu kolejki ktoś pyta: „Crouchie, co ty wyprawiasz?”, na co ja odpowiadam: „Crouchie je swoje nachosy!”.
Przyznaję, że nie stronię od nachosów. Gdy jestem akurat w kinie, zdarza mi się je zagryzać. Ale żebym miał się po nie przed kogoś wepchnąć? Nigdy! Jeść je i jednocześnie blokować kolejkę? Nic z tych rzeczy. Jedzenie kupuje się w kinie po to, żeby je zabrać na salę. Kto wpierdziela całe opakowanie nachosów jeszcze na korytarzu? No i jeszcze największy grzech ze wszystkich, czyli mówienie o sobie w trzeciej osobie. W życiu!
Niestety, to wszystko nie ma znaczenia. Dostaję zdjęcia ludzi, którzy mają na koszulkach hasło „Crouchie je swoje nachosy”. Takie transparenty pojawiają się na stadionach. Nie ma tygodnia, żeby ktoś nie podesłał mi na Twitterze swojej fotki z nachosami i znaczącym uśmieszkiem.
Może tak samo jest z Sereną. Na każdy mecz zakłada skarpetki tej samej marki. Podczas gry osiada na nich pył z ceglastej nawierzchni albo trochę trawy. Potem ktoś zrobi zdjęcie tych brudnych skarpetek i uzna, że nie zmieniała ich, odkąd przed dziesięcioma dniami rozprawiła się ze 112. rakietą w rankingu. Dlatego jeśli mamy mówić o przesądach spotykanych u piłkarzy, chciałbym zacząć od tych, które widziałem na własne oczy (albo o których słyszałem na własne uszy i które wąchałem własnym nosem, jak w przypadku Shauna Derry’ego).
Derry tak już miał, że przed każdym meczem musiał zwymiotować. Co mam na myśli? A to, że jeśli nie był wystarczająco zdenerwowany, pakował palce w gardło i sam załatwiał sprawę.
Pewnie nie muszę tego dodawać, ale na wszelki wypadek wspomnę, że istotnie odbijało się to na atmosferze panującej w szatni Portsmouth. Graham Rix czy Harry Redknapp właśnie próbują nas zmotywować do walki i budują napięcie, a my wszyscy siedzimy i uważnie ich słuchamy, gdy od strony toalet dobiega nas przeszywające BLEEEEEE…
Nauczyliśmy się to przewidywać. Ktoś pytał: „A gdzie jest Dezza?”, po czym chwilę później rozlegał się ryk przypominający odpalanie motocykla z podwójnym wydechem. Jestem człowiekiem otwartym, uważam, że każdy powinien robić to, co się w jego przypadku sprawdza. Gdybym to ja miał zwymiotować przed meczem, byłbym potem osłabiony przez dobrych kilka godzin. Są jednak rzygacze dyskretni, którzy z przepraszającym wyrazem twarzy idą gdzieś w ustronne miejsce, no i jest ich przeciwieństwo, czyli Shaun Derry.
Harry miał obsesję na punkcie krawatów. Gdy wygraliśmy mecz, na następne spotkanie Harry przyjeżdżał w tym samym krawacie. Gdy przegraliśmy, wracał do któregoś ze starych krawatów, który wcześniej uznał za pechowy. Wykazywał się w tym godną podziwu wytrwałością.
Na okres moich występów w Southampton przypadł akurat złoty czas pewnego prawdziwie zdumiewającego krawata: w czerwone pasy na ciemnym tle. Wygraliśmy kilka razy z rzędu, więc Harry twardo ten krawat zakładał. Pamiętam, że Harry miał go na sobie, gdy wygrywaliśmy u siebie z Liverpoolem i na wyjeździe z Middlesbrough. Czyż mogła to być zasługa krawata? Któryś z chłopaków pewnego razu spojrzał na ten krawat i powiedział Harry’emu, że jest okropny. Harry, czerwony z wściekłości na twarzy, odparł, że to prezent od wnuka. Może i dla zespołu był to krawat szczęśliwy, ale dla tamtego piłkarza ewidentnie był pechowy, bo musiał on do końca tygodnia omijać trenera szerokim łukiem.
Moc tamtego krawata musiała być jednak ograniczona, bo w tamtym sezonie spadliśmy do niższej klasy rozgrywkowej. Wcześniejsze sukcesy w żaden sposób nie zmieniły jego losu. Harry pozbył się go, gdy tylko zaczęliśmy przegrywać. Może pojawił się ponownie w którymś z następnych klubów. Harry z pewnością prowadził więcej zespołów, niż miał krawatów, więc w tym przypadku recykling stanowił zwykłą konieczność.
Przesądy nie powstają po to, żeby były sensowne. Przed meczami reprezentacji Anglii John Terry nie dotykał piłki nogami. Dostawał szału za każdym razem, gdy piłka choć trochę się do niego zbliżała. Gdy futbolówka toczyła się w jego stronę, natychmiast podnosił obie nogi. Żeby podkreślić szaleństwo tej sytuacji, dodam, że John Terry był piłkarzem. Jego kariera, a w zasadzie całe jego życie, w istocie swej sprowadzało się do kontaktu nóg z piłką. Celowo posyłaliśmy futbolówkę w jego kierunku, żeby tylko zobaczyć, co zrobi tym razem.
Ja też mam swój przesąd. Kiedyś byłem znacznie bardziej przesądny niż teraz, ale musiałem się trochę ograniczyć, bo sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli. W pewnym momencie było tego tyle, że przestawałem kojarzyć, co powinienem zrobić w następnej kolejności. Do dzisiaj jest tego sporo: zawsze noszę koszule z długim rękawem, bez względu na pogodę (jak jest gorąco, to rękawy są podwinięte); gdy przed meczem witamy się z rywalem, podskakuję jak najwyżej i markuję uderzenie głową, wykonuję krótki sprint, a potem robię skłon, aby poprawić sznurówki w prawym bucie. W tym czasie mój tata robi swoje: ta sama kawa z tej samej kawiarni, ten sam przedmeczowy lunch, przynajmniej dopóki wszystko się układa. Gdy przegramy albo ja nie wykorzystam jakiejś dogodnej sytuacji, wini za to siebie. Potem dowiaduję się o tym od mamy: „Peter, przykro mi. Mówi, że w przerwie poszedł po burgera do złej furgonetki”.
Staram się pocieszać myślą, że moje przesądy są przynajmniej praktyczne. Benoît Assou-Ekotto, mój były kolega klubowy z Tottenhamu, zawsze wyraźnie odstawał od reszty. Wyglądał na stereotypowego współczesnego piłkarza: tatuaże, odtwarzacz MP3, a w słuchawkach Drake, obsesja na punkcie gry i związanej z nią sławy. Problem polegał na tym, że Benoît nie tylko nie był piłką zainteresowany, ale wręcz szczerze jej nie lubił. Nie znał wielu piłkarzy i to nie tak, że nie znał ich towarzysko – on w ogóle nie wiedział, co to za ludzie. W niedzielę o wpół do drugiej siadaliśmy przy White Hart Lane, a on nie miał bladego pojęcia, z kim gramy za pół godziny. „Ale Benoît, przecież od tygodnia gadamy o nich na treningach…”.
Może wspomnę teraz o jego przedmeczowych posiłkach, bo on przed każdym spotkaniem jadł to samo. Cóż, my, piłkarze, nie należymy do ludzi zbyt kreatywnych w tej akurat kwestii. Makaron i kurczak, bez sosu. Tu chodzi o zastrzyk energii, a nie o dogadzanie podniebieniu. Trzeba to zjeść i tyle, po prostu mieć to z głowy, ale Benoît nie zaprzątał sobie głowy takimi kwestiami. Przed każdym meczem zjawiał się z torbą z Tesco w ręku, w której miał zawsze te same cztery produkty: croissanta, gorącą czekoladę, coca-colę (klasyczną, nie żadną tam light) i paczkę chipsów.
Croissanta jeszcze rozumiem, w końcu Benoît ma francusko-kameruńskie korzenie. Gorąca czekolada? To pewnie też jakaś kwestia kulturowa, zwłaszcza że Benoît używał jej, żeby maczać w niej croissanta. Ale czipsy i coca-colę? To wyglądało na dwa kompletnie różne lunche, jeden charakterystyczny dla mieszkańca Paryża w średnim wieku, a drugi dla dwunastolatka z Seven Sisters Road.
Co ciekawe, to się sprawdzało. Benoît był zawsze w znakomitej kondycji fizycznej, kontuzje zdarzały mu się bardzo rzadko. Cóż, po prostu to akceptowaliśmy, podobnie jak wszystkie inne jego dziwactwa, choćby zupełnie przypadkowe samochody, którymi przyjeżdżał na treningi: czasami podjeżdżał smartem, innym razem lamborghini, widywano go też w fordzie focusie i starym cadillacu z wielkimi tylnymi płetwami. Jakby tego było mało, Benoît odmawiał udziału w pomeczowej regeneracji poprzez kąpiel w lodowatej wodzie, tłumacząc się jedynie tym, że jego zdaniem woda jest „za zimna”.
Gdy Benoît występował w reprezentacji, legendarny kameruński napastnik Samuel Eto’o postanowił uczcić fakt awansu ich drużyny do finałów mistrzostw świata w 2010 roku, kupując wszystkim swoim reprezentacyjnym partnerom drogie zegarki. Benoît prezentu nie przyjął. „Nikt nie będzie mi kupował zegarka. Jak zapragnę zegarka, sam go sobie kupię”.
Czasami próbuję wyobrazić sobie minę Samuela, gdy Benoît wyjechał mu z tym tekstem. Z pewnością początkowo nie wiedział, co się dzieje, a potem nie potrafił w to uwierzyć. To był przecież niecodzienny pomysł, ot, po prostu szczodry gest, a tymczasem Benoît zareagował na niego zwykłym gniewem. „Że co? Chcesz mnie obrazić? Spadaj z tymi wymysłami”.
Ja przed meczem nie rozciągam łydek. Wszystko zaczęło się, gdy byłem jeszcze nastolatkiem. Brałem wtedy kreatynę, chcąc nabrać trochę masy. Kreatyna odwadnia organizm, więc mniej więcej w 70 albo 80 minucie meczu dopadały mnie koszmarne skurcze. Zamiast uznać, że to przez kreatynę, doszedłem do wniosku, że to przez rozciąganie łydek – czyli dokładnie przez to, co zapobiega skurczom. Wykombinowałem sobie zatem, że przestanę je rozciągać.
Dokładnie w tym samym czasie przestałem zażywać kreatynę. Od tamtej pory nie złapał mnie ani jeden skurcz. Prawdę powiedziawszy, największych mięśni na łydkach to ja nie mam, ale też od tamtej pory nie przyplątały mi się żadne urazy tej części ciała. Więc po co ryzykować? Gdy pada polecenie, żebyśmy rozciągali łydki, ja skupiam się na tylnych mięśniach uda. Ot, taka piłkarska logika.
Kiedyś miałem też szczęśliwe majtki. Dostałem je na święta od mojej żony Abbey. To były klasyczne zielony slipy z napisem LUCKY PANTS z tyłu. Czy majtki mogą same w sobie decydować o szczęściu noszącej je osoby, czy też osoba ta ma w tej kwestii coś do powiedzenia? Nie wiem, ale tamte miały tę moc – strzeliłem gola Liverpoolowi już w pierwszym meczu, w którym miałem je na sobie, nosiłem je więc dalej i dalej trafiałem do bramki. Potem pewnego razu zapomniałem je spakować. Desperacko grzebałem w torbie w poszukiwaniu zielonego koloru. Wtedy przestałem zdobywać bramki.
Zamartwiałem się, że któryś z chłopaków w szatni mógłby te majtki przyuważyć. Chciałem, żeby to była moja tajemnica. Dzisiaj wydaje mi się, że nie powinienem się z nimi kryć. Być może mój błąd polegał na tym, że je prałem. Za każdym razem, gdy trafiały do pralki, pewnie znikała z nich odrobina ich „szczęśliwości”. Może trzeba je było prać w programie do jedwabiu, w niskiej temperaturze albo najlepiej w rękach. A może miały fabrycznie załadowane sześć porcji szczęścia, tak trochę jak przedpłacona karta SIM. Jestem pewien, że nadal mam je gdzieś w domu, ale już nie jestem do nich tak przywiązany. Nigdy nie udało mi się też dowiedzieć, gdzie Abbey je kupiła, więc nie mogłem zorganizować sobie następnych. Wolę zakładać, że kupiła je od tajemniczej staruszki w czarnym płaszczu i spiczastym kapeluszu. Albo ewentualnie w dziale podarunkowym w Marks & Spencer.
Abbey nie wiedziała o magicznym działaniu tych slipów. Wręcz obnosi się ze swoim brakiem zainteresowania piłką nożną, choć jej tata jest zagorzałym fanem Liverpoolu i był na wszystkich pięciu wygranych przez ten klub finałach Pucharu Europy. Jej natomiast zdarza się w sobotę za piętnaście trzecia wysłać mi SMS-a z pytaniem, gdzie jestem.
Mnie to odpowiada. Dzięki temu po powrocie do domu mogę się łatwo wyłączyć. Raz zdarzyło mi się uderzać na bramkę dosłownie z dwóch metrów i trafić w poprzeczkę. Co zrozumiałe, po meczu byłem nieco zawiedziony własną postawą. Abbey zapytała, co się stało, więc jej opowiedziałem. Była pod wielkim wrażeniem: „W poprzeczkę? Ale to taki mały cel. Każdy mógłby trafić do bramki, to łatwizna, miałeś ją pod nosem. Ale ty trafiłeś w coś małego nad twoją głową, i to za pierwszym razem. Niesamowite!”.
Dla porównania opowiem o jednym z moich byłych klubowych kolegów, który sfaulował rywala w polu karnym, przez co sędzia podyktował rzut karny. Po meczu pojechał do domu, gdzie w kuchni zastał żonę z rękami na biodrach: „Co ty wyprawiasz, kretynie? Ile razy ci powtarzałam, że masz nie robić wślizgów? Wyprowadzasz rywala na zewnątrz, a nie zbiegasz z nim do środka i nie wjeżdżasz mu w nogi!”. Potem żona go złapała i zaczęła pokazywać mu odpowiednie ustawienie, wskazała miejsce, gdzie powinien stanąć, a później bezceremonialnie odepchnęła go od kuchennego stołu i zepchnęła do korytarza.
Jeśli chodzi o przesądy, jeszcze trudniej niż piłkarze mają kibice. Zawodnik przynajmniej jakoś wpływa na przebieg meczu. Kibic może założyć najszczęśliwsze majtki świata, ale nie może liczyć na to, że piłka odbije mu się od tyłka i wpadnie do bramki. A potem fani i tak się obwiniają: „Powinienem oglądać na stojąco, a nie siedzieć na kanapie, w pierwszej połowie to się sprawdziło” albo „Gdybym nie zgubił tego szalika, to wszystko by się nie stało…”.
Sytuacja odrobinę się zmieniła, gdy w brytyjskiej piłce pojawiło się więcej obcokrajowców. Dzisiaj przy okazji wybiegania na boisko czy okazywania radości ze strzelonego gola częściej widuje się piłkarzy wskazujących palcem w górę. Należy założyć, że ich zdaniem prawdopodobnie tam znajduje się niebo oraz że te gesty nie świadczą raczej o szczególnym zamiłowaniu do cumulonimbusów czy przelatujących samolotów pasażerskich. Dzisiaj nawet zawodnicy niereligijni lubią jakoś zwiększyć swoje szanse na sukces. Linvoy Primus i Darren Moore z Portsmouth deklarowali się jako ludzie głęboko wierzący. Przed meczami się modlili, więc na Fratton Park zorganizowano im nawet specjalną kapliczkę. Potem zupełnie nieoczekiwanie dołączył do nich Jermain Defoe. Byliśmy tym faktem bardzo zaskoczeni, bo nigdy wcześniej nawet słowem nie wspomniał o przynależności do jakiejkolwiek wspólnoty religijnej. Kiedy jednak zaczniesz coś robić, a potem pojawią się gole i sukcesy, to jakoś potem człowiek nie bardzo umie z tego zrezygnować (nawet jeśli prawdopodobnie nic ci to nie daje).
Zawodnik: Laurent Blanc
Przesąd: Przed meczami na mundialu w 1998 roku całował łysą głowę kolegi z zespołu, bramkarza Fabiena Bartheza.
Ocena: Jak głosi legenda, właśnie dzięki temu przesądowi Francja sięgnęła wtedy po tytuł mistrzowski. Pochodzenie tego przesądu naprawdę można zrozumieć – Barthez miał najbardziej całuśną głowę w całym tamtym zespole, a przy tym był odrobinę niższy od Laurenta, więc znajdowała się ona na idealnej wysokości do całowania. Spróbował raz, wygrali, więc później rezygnowanie z tego pocałunku było zbyt ryzykowne jak na mundial rozgrywany na własnych stadionach.
Problem polega na tym, że ten przesąd nie jest uniwersalny. Genialnie sprawdził się w tamtym układzie, ale jakoś nie widzę, jak Ryan Shawcross całuje Jacka Butlanda, a co dopiero mówić o całowaniu Ryana przez Jacka. Harry Maguire i Jordan Pickford? Nie wydaje mi się. To klasyczny przesąd galijski, zresztą we Francji mężczyźni mają w zwyczaju wymieniać pocałunki. Przez ostatnie 20 lat angielska piłka bardzo się zmieniła, ale ciągle jeszcze różni się od francuskiej.
Zawodnik: Tommy Elphick
Przesąd: Były obrońca klubów Brighton i Bournemouth, a obecnie Aston Villi przed każdym meczem łapie słupek.
Ocena: Po co? I na jak długo?
Zawodnik: Paul Ince
Przesąd: Jako ostatni wychodzi z tunelu na boisko, koszulkę wkłada dopiero, gdy znajdzie się na murawie.
Ocena: Rozumiem wychodzenie z tunelu na samym końcu. To w sumie całkiem fajne. Można uchodzić za tego, który dowodzi całym tym towarzystwem. „Dzieciaki idźcie przodem, ja będę osłaniał tyły”. Tradycyjnie utarło się, że ostatni wychodzi najlepszy piłkarz albo ten, który uważa się za najlepszego. Pierwszy wychodzi za to kapitan. Czyż zostaje jakaś inna godna odnotowania pozycja? Nikt nie pamięta kolesia, którzy wyszedł czwarty albo dziewiąty. Problem z tym przesądem polega na tym, że trzeba uważać. Kolo Touré z Arsenalu pewnego razu spóźnił się na początek drugiej połowy meczu w Lidze Mistrzów z Romą, bo czekał w tunelu na Williama Gallasa. Touré koniecznie chciał być ostatni, ale Gallas był już na boisku. Niezręczna sytuacja.
Co do późnego zakładania koszulki… Jeśli ma to sensownie wyjść, to musisz być w formie. Jeśli nie jesteś w formie, to tego nie robisz. Wtedy twoim przesądem staje się „bez koszulki nie wychodzę z szatni”. Najlepiej jeszcze z jakimś szalikiem, w kurtce dla rezerwowych i na wdechu.
Zawodnik: Gary Lineker
Przesąd: Nie wykonywał żadnych uderzeń w trakcie rozgrzewki.
Ocena: Z rozumowania Gary’ego można się nabijać, zwłaszcza że podobno obawiał się on marnowania goli – tak jakby napastnik miał w swoim ciele jakąś skończoną liczbę bramek do zdobycia. Ja bym na to odparł, że co jak co, ale goli to on nie marnował: 48 dla reprezentacji, co było rekordem aż do momentu, gdy wyprzedził go Wayne Rooney, 238 trafień w karierze ligowej w kraju i za granicą, do tego tytuł pierwszego Anglika w historii, który został królem strzelców finałów mistrzostw świata. W jego przypadku ewidentnie coś się sprawdzało, więc po co go krytykować?
Zawodnik: Andy Cole
Przesąd: Nie rozgrzewał się na boisku.
Ocena: Gdy jako dzieciak robiłem w Chelsea za chłopca do podawania piłek, obsesyjnie przyglądałem się każdemu piłkarzowi, zastanawiając się, czego wartościowego mogę się od niego nauczyć. Gdy na Stamford Bridge przyjeżdżał Manchester United, zawsze wypatrywałem Cole’a, ale nigdy nie mogłem go dostrzec aż do pierwszego gwizdka sędziego. Gdy do zespołu Stoke dołączył Darren Fletcher, były pomocnik Manchesteru United, postanowiłem go o to zapytać. Okazało się, że do pierwszego gwizdka sędziego Cole nie dotykał piłki. Zostawał w szatni i tam wykonywał podstawowe ćwiczenia: przebieranie nogami w miejscu, podskoki, rozciąganie.
Andy Cole strzelił w całej karierze 293 gole. Wygrał Ligę Mistrzów z Manchesterem United, pięciokrotnie zostawał mistrzem Anglii i dwukrotnie sięgał po Puchar Anglii. Czy szło by mu lepiej, gdyby przed meczem wykonał kilka strzałów na sucho? Golfista pewnie by powiedział, że tak. Przed każdą kolejną rundą zawodowy golfista jedzie na strzelnicę golfową i dopracowuje płynność uderzenia. Tu mi przychodzi na myśl Frank Lampard, który na zakończenie każdego treningu wykonywał dziesięć rzutów karnych. Przypomina mi się też David Beckham, który w 2001 roku w meczu z Grecją w ostatniej minucie meczu strzelił gola z rzutu wolnego, a mógł to zrobić dlatego, że dzień w dzień ćwiczył to na treningach. Od tego są treningi. Cole wykazywał się na nich niemal obsesją, za to w dniu meczu zakładał, że niezbędną pracę wykonał wcześniej.
Zawodnik: Johan Cruyff
Przesąd: Grając w Ajaksie, Cruyff przed meczem uderzał w brzuch ich bramkarza Gerta Balsa, a potem wypluwał gumę do żucia na połowę rywala.
Ocena: Czasem człowiek zachodzi w głowę, od czego dany przesąd się zaczął. Delme Thomas, były rugbysta reprezentujący Walię i zespół Lions, przed każdym meczem wychylał szklaneczkę sherry, do której wbijał dwa surowe jajka. Zacznijmy od tego, kto wpadłby na dodawanie surowych jaj do sherry? Dalej: kto zabiera butelkę sherry na mecz? Czy Thomas od razu zaczął wbijać do trunku dwa jaja, czy najpierw zaczął od jednego, a potem uznał, że to całkiem dobre, ale z dwoma jajkami będzie jeszcze lepsze?
To samo tyczy się Cruyffa. Co pomyślał sobie Gert, gdy najbardziej kreatywny piłkarz wszech czasów po raz pierwszy podbiegł do niego i uderzył go w brzuch? Zgiął się wpół, po czym z wyrazem zaskoczenia i bólu na twarzy wydukał: „Johan… dlaczego?”.
Guma do żucia? To akurat rozumiem, tak się oznacza teren. Cruyff był niczym kot znaczący swoje terytorium. A właściwie bardziej jak puma. Tu jest moja połowa, trzymaj się od niej z daleka. A po meczu zajrzyj kontrolnie pod podeszwy.