Читать книгу Malowany człowiek. Księga 1 - Peter V. Brett - Страница 13
3 Samotna noc 319 RP
ОглавлениеArlen biegł przez las najszybciej jak potrafił, skręcając raz za razem to w jedną, to znów w drugą stronę. Robił wszystko, co możliwe, by Jeph nie zdołał go wytropić, ale nawoływania stawały się coraz odleglejsze i chłopak uświadomił sobie, że ojciec nie zamierza go gonić.
Bo niby po co? – zadał sobie w myślach pytanie. Przecież wie, że będę musiał wrócić przed zmrokiem. Dokąd miałbym uciec?
Dokądkolwiek.
Odpowiedź pojawiła się sama, ale w głębi duszy Arlen wiedział, że taka właśnie jest prawda.
Nie mógł już wrócić na gospodarstwo i udawać, że nic się nie stało. Nie potrafiłby patrzeć na Ilain w łóżku matki. Nawet ładniutka Renna, która całowała tak delikatnie, przypominałaby mu o tym, co stracił, a przede wszystkim dlaczego.
Ale dokąd miałby pójść? Co do jednego ojciec się nie mylił – Arlen nie mógł biec w nieskończoność. Musiał znaleźć kryjówkę przed zapadnięciem zmroku, jeśli nie chciał, by nadchodząca noc była jego ostatnią.
Powrót do Potoku Tibbeta również nie wchodził w rachubę. Każdy, u kogo poprosiłby o schronienie, następnego dnia zawlókłby go za ucho do domu i jedyne, co by uzyskał dzięki spektakularnej ucieczce, to czerwone pręgi na zadku.
A zatem Słoneczne Pastwiska. Mieszkańcy Potoku Tibbeta prawie nigdy się tam nie zapuszczali, chyba że Wieprz płacił im za przewiezienie jakiegoś towaru. Docierali tam tylko Posłańcy.
Coline zaś twierdziła, że Ragen miał odwiedzić Słoneczne Pastwiska w drodze powrotnej do Wolnych Miast. Arlen zdążył polubić Ragena, jedynego dorosłego, który nie traktował go z wyższością. Posłaniec wraz z Keerinem wyprzedzali go o ponad dzień drogi, a ponadto mieli konie, ale gdyby się pospieszył, być może zdołałby ich złapać i poprosić, by go zabrali do Wolnych Miast.
Wciąż miał przytroczoną do szyi mapę wskazującą drogę do Słonecznych Pastwisk i położone wzdłuż niej gospodarstwa. Nawet tu, w głębi lasu, doskonale wiedział, gdzie znajduje się północ.
W południe odnalazł drogę, czy może raczej droga odnalazła jego, przecinając bór. Musiał jednak stracić orientację wśród drzew. Maszerował już kilka godzin, a wciąż nie natrafił na żaden ślad gospodarstwa czy domostwa Zielarki. Spojrzenie w niebo wzmogło jego niepokój – skoro szedł na północ, powinien mieć słońce po lewej, a nie przed sobą.
Przystanął i rozwinął mapę, co potwierdziło jego obawy – nie znajdował się na trakcie do Słonecznych Pastwisk, ale na drodze do Wolnych Miast. Na domiar złego ta jej część znajdowała się już poza krawędzią mapy.
Przerażała go wizja powrotu po własnych śladach, tym bardziej że nie miał pewności, czy zdoła znaleźć kryjówkę na czas. Zdobył się jednak na odwagę i postąpił w kierunku, z którego przybył.
Nie, postanowił w duchu. To ojciec by zawrócił. Ja idę naprzód, bez względu na to, co się ma wydarzyć.
I ruszył, zostawiając za sobą zarówno Potok Tibbeta, jak i Słoneczne Pastwiska. Każdy kolejny krok wydawał się coraz lżejszy.
Wędrował kilka godzin, aż wreszcie wyszedł z lasu na otwartą przestrzeń. Jak okiem sięgnąć ciągnęły się bujne, żyzne łąki, na których nigdy nie postała stopa pasterza z bydłem czy chłopa z pługiem. Stanął na szczycie pobliskiego wzgórza, łapczywie wdychając świeże, nieskażone cywilizacją powietrze. Wgramolił się na ogromny głaz i objął wzrokiem szeroki świat, który aż do tego dnia pozostawał poza jego zasięgiem. Nie dostrzegł jednak ani śladu ludzkiej bytności, a co za tym idzie żadnego miejsca, w którym mógłby poszukać schronienia. Bał się nadchodzącej nocy, ale było to odległe uczucie, coś jak świadomość, że któregoś dnia umrze ze starości.
Podczas gdy popołudnie powoli przechodziło w wieczór, wciąż szukał miejsca na przeczekanie nocy. Obiecująco wyglądało niewielkie skupisko drzew. Trawa rosła między nimi dość rzadko i bez trudu wyrysowałby runy w ziemi, ale drzewny demon mógłby się wdrapać po pniu i zeskoczyć w sam środek pola ochronnego.
Dostrzegł też niewielki kamienisty pagórek nieporośnięty trawą. Podniesiony na duchu, wbiegł na jego szczyt, ale wtedy poczuł silne podmuchy wiatru. Istniało więc ryzyko, że któryś z runów zostanie rozwiany i tym samym pozbawiony mocy.
W końcu odnalazł miejsce, gdzie niedawno szalały ogniste demony. Świeże źdźbła trawy przebijały się przez warstwę popiołu. Odgarnął go stopą, odsłaniając twardą, ubitą ziemię. Oczyścił spory fragment terenu i rozpoczął wytyczanie pola ochronnego. Nie miał zbyt wiele czasu, postanowił więc poprzestać na niewielkim kręgu. Nie chciał, by pośpiech zmusił go do niedbałości.
Wyskrobywał znaki patykiem, oczyszczając je delikatnymi dmuchnięciami. Pracował ponad godzinę, stawiając run za runem i co chwila cofając się o krok, by ocenić, czy zostały należycie wykonane. Jak dotąd jego zręczna i pewna dłoń nie zawiodła go ani razu.
Gdy praca dobiegła końca, krąg osiągnął średnicę sześciu stóp. Arlen sprawdził runy trzykrotnie, ale nic nie wzbudziło jego niepokoju. Wsunął więc patyk do kieszeni i usiadł wewnątrz pola ochronnego. Obserwował, jak cienie stają się coraz dłuższe, a słońce znika za horyzontem, barwiąc niebo purpurą.
Być może zginie tej nocy. Być może zdoła przeżyć. Powtarzał sobie, że nie ma to większego znaczenia, ale gdy światło poczęło się rozpraszać, zdenerwowanie wzięło górę. Jego serce waliło jak młotem, zaś instynkt nakazywał skoczyć na równe nogi i uciekać. Sęk w tym, że nie miał dokąd. Najbliższe domostwa znajdowały się wiele mil stąd. Zadrżał, choć wcale nie czuł chłodu.
To był głupi pomysł, szepnął jakiś głos w jego głowie. Arlen parsknął z oburzeniem, ale gdy ostatnie promienie słońca zamigotały na horyzoncie, opuszczając na świat zasłonę ciemności, nie potrafił już rozluźnić napiętych mięśni.
Oto idą! – ostrzegł go ten sam przestraszony szept, gdy z ziemi wystrzeliły pierwsze smużki mgły.
Powoli gęstniały, formując ciała otchłańców. Arlen powstał, zaciskając kurczowo pięści, i już po chwili ujrzał ogniste demony. Pląsały w zapamiętaniu, ciągnąc za sobą warkocze migotliwego ognia. Zaraz po nich powstały demony wichru, które natychmiast rzucały się do biegu, rozpościerając skórzaste skrzydła i wyskakując w powietrze. Jako ostatnie przybyły demony skał, z mozołem wydźwigując masywne sylwetki z Otchłani.
Wtem intruzi dostrzegli bezbronnego chłopca i zaryczeli z radości.
Jako pierwszy zaatakował wichrowy demon. Pikował wprost na Arlena, wysuwając umieszczone w skrzydłach zakrzywione szpony, by w locie rozedrzeć ofierze gardło. Chłopak wrzasnął, lecz wtedy pazury bestii uderzyły w zaporę runiczną, wzniecając chmurę iskier. Niesiony siłą rozpędu demon grzmotnął w osłonę, która odrzuciła go w oślepiającym rozbłysku. Otchłaniec zawył, uderzywszy w ziemię, ale natychmiast się poderwał. Na jego łuskowatym ciele co rusz rozbłyskiwały wyładowania magii.
Następnie natarły zwinne demony ognia, z których największy ledwie dorównywał rozmiarami psu. Otoczyły krąg, dziko skrzecząc i drapiąc pazurami osłonę. Arlen wzdragał się za każdym razem, gdy światło zyskiwało na intensywności, ale znaki wytrzymywały. Gdy bestie zrozumiały, że postawiona przez chłopca bariera jest skuteczna, zionęły ogniem.
Arlen był jednak zbyt doświadczony, by dać się nabrać na ten podstęp. Kreślił runy od dnia, w którym jego dłoń ujęła kawałek węgla drzewnego, i znał również te, które chroniły przed ognistymi wyziewami. Strumienie płomieni z paszcz otchłańców okazały się równie niegroźne, co ich pazury – Arlen nie poczuł nawet gorąca.
Demony ściągały ze wszystkich stron. Każdy rozbłysk magicznej osłony pozwalał mu dostrzec, że jest ich coraz więcej. Zgromadziła się wokół niego zajadła horda, gotowa rozszarpać go na kawałki.
Kolejne wichrowe demony przypuściły atak z powietrza i zostały odrzucone przez runy. Rozwścieczone, bliskie obłąkania demony ognia rzucały się na zaporę, cierpliwie znosząc palące wyładowania magii w nadziei, że zdołają się przebić. Osłona wytrzymywała natarcia i odpychała kolejnych napastników. Arlen nie drżał już ze strachu, wywrzaskiwał teraz obelgi i przekleństwa, zapominając o wcześniejszych obawach.
Jego upór jeszcze bardziej rozjuszył demony. Nienawykłe do kpin ze strony swych ofiar, zdwoiły wysiłki, by pokonać barierę. Chłopiec potrząsał pięściami i wykonywał nieprzystojne gesty, którymi dorośli w Potoku Tibbeta traktowali czasem Wieprza, gdy ten ich nie widział.
To te żałosne rozjuszone poczwary miały budzić trwogę? To przez nie cała ludzkość żyła w strachu? Przecież to śmieszne! Arlen splunął siarczyście, a ślina zaskwierczała na łuskach ognistego demona, potrajając jego furię.
Niespodziewanie wycie otchłańców ucichło. W blasku rzucanym przez demony ognia chłopiec patrzył, jak zgraja przybyszów z Otchłani rozstępuje się, robiąc przejście dla demona skał. Każdy jego krok wprawiał ziemię w drżenie.
Przez całe życie Arlen oglądał demony z daleka, przez okna lub szpary w drzwiach. Przed koszmarnymi wydarzeniami ostatnich kilku dni nigdy nie przebywał na dworze z w pełni uformowanym otchłańcem, a już na pewno nigdy nie stanął żadnemu na drodze. Wiedział, że mogą się różnić od siebie rozmiarami, ale nie podejrzewał, że aż w takim stopniu.
Skalny demon mierzył piętnaście stóp. Był wprost gigantyczny.
Arlen zadarł głowę, wpatrzony w nadciągającego potwora, który nawet z oddali wydawał się niebotyczną masą mięśni i ostrych krawędzi. Jego gruby czarny pancerz chitynowy pokrywały kościane narośle, a najeżony kolcami ogon równoważył ciężar przeogromnych barków. Przygarbiony demon parł przed siebie, każdym krokiem wprawiając ziemię w drżenie i wydzierając w niej pazurami głębokie bruzdy. Jego długie, wykrzywione ręce zakończone były szponami rozmiarów noży rzeźnickich, a zza wilgotnych od śliny warg wyzierało kilka szeregów zębów przypominających ostrza. Otchłaniec wysunął spomiędzy nich czarny język, smakując strach ofiary.
Jeden z ognistych demonów nie zdążył się usunąć. Nadciągający kolos machnął łapskiem jakby od niechcenia, rozcinając skórę mniejszego otchłańca i posyłając go wysoko w powietrze.
Przerażony Arlen cofnął się o krok, a potem o jeszcze jeden. Opamiętał się w ostatniej chwili, tuż przed przekroczeniem linii runów.
Ponowna myśl o magicznej mocy kręgu przyniosła mizerną pociechę. Wątpił, czy nakreślone przez niego znaki zdadzą taką próbę. Wątpił, czy jakiekolwiek runy zdołałyby powstrzymać demona skał.
Otchłaniec przyglądał się chłopcu przez dłuższą chwilę, czerpiąc rozkosz z jego przerażenia. Skalne demony rzadko kiedy wykonywały gwałtowne ruchy, choć potrafiły poruszać się z oszałamiającą prędkością, jeśli zaszła taka potrzeba.
Gdy otchłaniec wyprowadził pierwszy cios, resztki opanowania odeszły w niebyt. Arlen krzyknął i skulił się na ziemi, zasłaniając głowę rękami.
Eksplozja powstała w wyniku zderzenia pięści demona z runiczną osłoną była wprost ogłuszająca. Arlen zasłonił oczy, ale mimo to dostrzegł oślepiający rozbłysk magii, zupełnie jakby noc nagle stała się dniem. Ryk wściekłości rozdarł powietrze i chłopak znów zerknął na bestię, tym razem w chwili kiedy obróciła się gwałtownie i uniosła ciężki, najeżony kolcami ogon, by wyprowadzić kolejny cios.
Magiczne znaki ponownie eksplodowały światłem, odrzucając napastnika.
Arlen zmusił się do wypuszczenia z płuc powietrza, które powstrzymywał od jakiegoś czasu. W oszołomieniu obserwował, jak demon uderza raz po raz w osłonę, wyjąc z wściekłości. Poczuł, jak po udach cieknie mu coś ciepłego.
Zawstydzony sobą i swym tchórzostwem zerwał się na równe nogi. Patrząc bestii prosto w oczy, wydał z głębi wątłego ciała wrzask, chcąc tym sposobem zaprzeczyć wszystkiemu, czym otchłaniec był i co sobą przedstawiał.
Poderwał kamień i cisnął nim w potwora.
– Wracaj do Otchłani, skąd pochodzisz! – krzyczał. – Wracaj tam i zdychaj!
Demon ledwie zauważył pocisk, który odbił się od jego pancerza. Nadal uderzał w osłonę, a z każdym ciosem jego wzburzenie narastało. Arlen obrzucał go najgorszymi wyzwiskami, jakie należały do jego ubogiego słownika, i jednocześnie miotał w otchłańca wszystkim, co tylko znalazł na ziemi.
Gdy zabrakło mu amunicji, zaczął podskakiwać i wymachiwać rękami, nie przestając krzyczeć.
I wtedy potknął się, nadeptując na jeden z runów.
Naraz wszystko ucichło, a czas jakby stanął w miejscu. Przez dłuższą chwilę zarówno Arlen, jak i monstrualny demon powoli uzmysławiali sobie doniosłość tego, co właśnie zaszło. Ocknęli się jednocześnie – chłopiec porwał patyk i przypadł do naruszonego runu, a demon wzniósł potężną rękę.
Umysł Arlena pracował błyskawicznie, pozwalając mu w okamgnieniu odnaleźć zamazaną linię i uzupełnić ją szybkim pociągnięciem patyka. W tym samym momencie chłopiec zrozumiał jednak, że się spóźnił. Szpony potwora zahaczyły o jego ciało.
Lecz magia zadziałała raz jeszcze, odpychając otchłańca zawodzącego w agonii. Wewnątrz kręgu wrzeszczący z bólu Arlen ciskał się i przetaczał po ziemi, wyrywając pazury z pleców. Odrzucił je na bok i dopiero po chwili zrozumiał, do czego tak naprawdę doszło.
Ręka potwora leżała w kręgu, tląc się i dymiąc.
Odcięta.
Skołowany chłopiec gapił się na kikut, a potem przeniósł wzrok na bestię, która ryczała i miotała się dookoła, atakując każdego otchłańca w zasięgu. W zasięgu tylko jednej ręki.
Znów spojrzał na oderwany kawałek ciała. Z przypalonej rany buchał gęsty dym. Zebrawszy się na odwagę, Arlen podniósł ramię i spróbował je odrzucić, lecz runiczna bariera działała w obie strony i nie przepuszczała otchłańców również od wewnątrz. Kikut odbił się i wylądował u stóp chłopca.
Wtedy Arlen poczuł palący ból. Dotknął rany na plecach i spojrzał na dłoń – była mokra od krwi. Opadł na kolana, tracąc siły i szlochając ze strachu przed naruszeniem kolejnego znaku, lecz przede wszystkim z tęsknoty za mamą. Nagle bowiem zrozumiał, jak Silvy czuła się tamtej strasznej nocy.
Czekał na świt, skulony z przerażenia. Słyszał, jak otchłańce krążą wokół kręgu, licząc na kolejny błąd, który otworzy im drogę do zwierzyny. Nawet gdyby Arlen mógł choć na chwilę zmrużyć oczy, nigdy by się na to nie odważył. Myśl, że poruszy się we śnie, zatrze jakiś symbol i tym samym zrealizuje marzenie demonów, przejmowała go strachem.
Często spoglądał tej nocy w górę, lecz za każdym razem widział jedynie okaleczonego demona skał. Potwór przyciskał zdrową rękę do zakrzepłej już rany. Nie odstępował od kręgu, wpatrując się w chłopca z nienawiścią w oczach.
Po oczekiwaniu trwającym niemal całą wieczność horyzont wreszcie ozdobiło czerwone pasmo wschodu słońca, które wnet stało się pomarańczowe, potem żółte, a wreszcie białe. Arlen nigdy wcześniej nie widział tak wspaniałej bieli. Potwory już dawno uciekły z powrotem do Otchłani i tylko demon skał czekał do ostatniej chwili, sycząc i odsłaniając kły. Nienawiść nie mogła jednak przezwyciężyć jego strachu. Podczas gdy ostatnie cienie umykały przed światłem, jego ogromna, rogata głowa znikała pod powierzchnią ziemi. Arlen wyszedł z kręgu, krzywiąc twarz z bólu. Miał wrażenie, jakby jego plecy stanęły w ogniu. Przez noc rany przestały krwawić, ale w chwili gdy się wyprostował, poczuł, że pękają.
Myśl o ranach przypomniała mu o odrąbanej ręce, która spoczywała na ziemi tuż obok. Wyglądała jak wielka gałąź pokryta twardymi, zimnymi płytkami. Arlen podniósł ją i obejrzał.
Wreszcie mam jakieś trofeum, pomyślał, siląc się na odwagę, choć na widok zakrzepłej krwi na czarnych pazurach przeszły go dreszcze.
Wtedy dosięgły go promienie słońca, którego krawędź wynurzała się zza horyzontu. Ręka demona zaczęła skwierczeć i dymić, strzelając niczym mokra kłoda wrzucona w ognisko. Niespodziewanie zapłonęła i przestraszony Arlen upuścił ją na ziemię. W zafascynowaniu przyglądał się płomieniom podsycanym przez coraz intensywniejszy blask, aż w końcu z ręki potwora pozostał jedynie sczerniały strzęp. Z zawziętością odkopnął go w pył.
Arlen znalazł gałąź, na której mógł się podpierać podczas mozolnej wędrówki. Doskonale wiedział, ile miał szczęścia. Nie można było polegać na runach rytych w ziemi, sam Ragen o tym wspominał. A gdyby zatarł je wiatr, jak przestrzegał ojciec?
Stwórco, a gdyby spadł deszcz? Ile nocy zdołam w ten sposób przetrwać?
Chłopiec nie miał pojęcia, co go czekało za następnym wzgórzem, a co gorsza, nic nie wskazywało, by na drodze do Wolnych Miast znajdowały się jakiekolwiek ludzkie osiedla. Od samych Wolnych Miast dzieliły go zaś tygodnie wędrówki.
W jego oczach zbierały się łzy. Syknąwszy ze złości, wytarł je gwałtownym gestem. To Jeph zwykł ulegać przerażeniu, nie on. On już wiedział, że ta strategia nie przynosi rezultatów.
– Nie boję się – powiedział głośno. – Nic a nic.
I ruszył w dalszą drogę, dobrze wiedząc, że sam siebie oszukuje.
Około południa odnalazł wartki strumień z kamienistym dnem. Pochylił się, by zaczerpnąć w dłonie czystej, chłodnej wody. Plecy znów zapłonęły.
W żaden sposób nie zajął się ranami. Może i nie potrafił zszyć ich tak dobrze jak Coline, ale wtedy przypomniały mu się słowa powtarzane przez mamę za każdym razem, gdy wracał do domu z zadrapaniami lub obtarciami: najpierw należy obmyć pokaleczone miejsca.
Tył koszuli był poszarpany i sztywny od zakrzepniętej krwi. Zanurzył ją w wodzie i obserwował, jak brud i krew spływają wraz z nurtem. Rozłożył ubrania na kamieniach, by wyschły, a potem sam wszedł do strumienia.
W pierwszej chwili aż zadrżał z bólu, ale wkrótce zimno przyniosło ulgę. Obmył plecy najlepiej jak umiał, delikatnie opłukując piekące rany aż do chwili, gdy ból stał się nie do zniesienia. Drżąc, wyszedł na brzeg i zaległ na kamieniach przy ubraniu.
Zerwał się gwałtownie z głębokiego snu wiele godzin później. Zaklął siarczyście na widok słońca, które przemierzyło już znaczną część nieba. Mógł jeszcze pokonać nieco drogi, ale wiedział, że marsz stanowiłby ryzyko graniczące z głupotą. O wiele mądrzejszym pomysłem było wykorzystanie pozostałego czasu na przygotowywanie obrony.
Nieopodal strumienia ciągnął się obszar wilgotnej ziemi. Usunięcie darni nie stanowiło większego problemu. Arlen udeptał oczyszczoną w ten sposób glebę, wygładził ją i przystąpił do kreślenia runów. Tym razem stworzył okrąg o większym promieniu, a po trzykrotnym sprawdzeniu każdego ze znaków dorysował mniejszy krąg wewnątrz pierwszego. Runy wyryte w wilgotnej glebie z pewnością nie ulegną podmuchom wiatru, a niebo nie wieściło nadejścia deszczu.
Zadowolony z wykonanej pracy chłopiec wykopał dziurę i zgromadził suche gałązki, by ułożyć niewielkie ognisko. Słońce już zachodziło, gdy zasiadł w środku wewnętrznego kręgu, usiłując zignorować głód. Gdy niebo zaczęło przybierać kolor lawendy, zgasił ogień i czekał, oddychając głęboko, by uspokoić mocno bijące serce. W końcu światło znikło. Otchłańce zaczęły powstawać.
Wstrzymał oddech w oczekiwaniu. Wreszcie zwietrzył go któryś z ognistych demonów i rzucił się w jego kierunku z dzikim skrzekiem. Chłopca znów ogarnęło skrajne przerażenie. Poczuł, jak krew zastyga mu w żyłach.
Otchłańce wydawały się nieświadome magicznej osłony, dopóki w nią nie uderzyły. Widząc pierwszy rozbłysk magii, Arlen odetchnął z ulgą. Demony drapały barierę, ale nie potrafiły jej sforsować.
Jakiś wichrowy demon wzbił się wysoko, tam gdzie moc runów była już słabsza, i przeleciał nad pierwszym kręgiem. Gdy jednak zanurkował w kierunku ofiary, uderzył prosto w wewnętrzną osłonę. Magia odrzuciła go i otchłaniec runął na ziemię między oba kręgi. Arlen zerwał się na równe nogi, usiłując zachować spokój.
Z patykowatych kończyn dwunożnego demona o chudym ciele wyrastały sześciocalowe szpony. Jego ramiona łączyła z nogami cienka błona, wzmocniona elastycznymi kośćmi, które wyrastały z boków potwora. Nie był wyższy od dorosłego człowieka, ale rozpiętość skrzydeł dwukrotnie przekraczała jego wzrost, stąd też na niebie sprawiał wrażenie dużego. Błona łączyła również grzbiet z rogiem, który wyrastał z głowy, zakrzywiał się do tyłu i ciągnął wzdłuż tułowia. Lancetowaty pysk krył rzędy kłów długich na cal, mieniących się żółto w blasku księżyca.
Pomimo wdzięku, z jakim tańczył w powietrzu, na ziemi otchłaniec sprawiał wrażenie niezdarnego. Z bliska nie robił takiego wrażenia jak jego kuzyni. Skalne i drzewne demony, okryte niemożliwym do przebicia pancerzem, wymachiwały grubymi szponami z niesłychaną wprost siłą. Z kolei ogniste demony potrafiły prześcignąć każdego człowieka i pluły ogniem, który trawił wszystko na swej drodze. Demony wiatru... Arlen stwierdził, że Ragen mógłby przebić jedno z ich skrzydeł włócznią.
Niech to noc pochłonie, pomyślał, pewnie sam potrafiłbym to zrobić!
Nie miał jednak włóczni, a otchłaniec, bez względu na to, jak się teraz prezentował, wciąż mógł go zabić, z chwilą gdy wewnętrzny krąg zawiedzie. Chłopiec patrzył z napięciem, jak bestia podchodzi bliżej. Machnęła zakrzywionymi szponami. Zamknął oczy, lecz znaki znów zapłonęły i obroniły go przed atakiem.
Po kilku kolejnych natarciach otchłaniec spróbował wzbić się w powietrze. Biegał i rozpościerał skrzydła, chcąc złapać wiatr, ale zderzał się z zewnętrznym kręgiem, nim zdążył osiągnąć wystarczającą prędkość, i moc runów ciskała nim w błoto.
Chłopiec mimowolnie wybuchnął śmiechem, patrząc, jak poczwara usiłuje się podnieść. Na niebie jej wielkie skrzydła budziły przerażenie, lecz teraz tylko zawadzały o ziemię, przez co demon tracił równowagę. Nie miał dłoni, na których mógłby się podeprzeć, a patykowate ramiona nie wytrzymywały ciężaru ciała. Miotał się przez chwilę w błocie, nim wreszcie zdołał wstać.
Raz za razem próbował wyskoczyć w powietrze, ale między kręgami nie było dość miejsca i wszystkie próby kończyły się fiaskiem. Ogniste demony wyczuły tarapaty kuzyna i aż zaskrzeczały z radości. Skakały dookoła zewnętrznego kręgu w ślad za uwięzionym otchłańcem, szydząc z jego niedoli.
Arlen poczuł zaś napływ dumy. Zeszłej nocy popełnił kilka błędów, ale drugi raz tego nie zrobi. Zaczynał mieć nadzieję, że jednak dotrze w jednym kawałku do Wolnych Miast.
Ognistym demonom wkrótce sprzykrzyło się wyśmiewanie z nieszczęśnika i odbiegły w poszukiwaniu łatwiejszej zdobyczy. Zionąc ogniem z pysków, wypłaszały drobne zwierzęta z kryjówek. Przerażony zając przeskoczył przez zewnętrzny krąg, a ścigający go otchłaniec zatrzymał się gwałtownie, zablokowany mocą runów. Zwierzątko wyminęło zręcznie wichrowego demona, który już skoczył w jego kierunku, i wybiegło z drugiej strony pola ochronnego. Również i tam natknęło się na otchłańca, więc zawróciło i ponownie wbiegło do kręgu, znów odrobinę za daleko.
Arlen chciał w jakiś sposób dać mu do zrozumienia, że jest bezpieczne w wewnętrznym kręgu, ale nie wiedział, jak to zrobić. Mógł tylko bezsilnie patrzeć, jak co chwila wyskakiwało za runy, a zaraz potem za nie wracało.
Wtedy jednak wydarzyło się coś nieprawdopodobnego. Po raz kolejny czmychając do wnętrza pola ochronnego, przerażone stworzenie naruszyło jeden ze znaków. Ogniste demony wdarły się przez powstałą lukę między kręgi, a samotny demon wichru wypadł na zewnątrz i po kilku długich susach wzbił się w powietrze.
Arlen przeklął zająca. Uczynił to po raz drugi, kiedy stworzenie skoczyło w jego kierunku. Gdyby uszkodziło któryś z runów wewnętrznego kręgu, obaj niechybnie by zginęli.
Ze zręcznością chłopaka, który całe życie spędził na wsi, porwał je za uszy. Ciskało się i miotało jak szalone, ale Arlen wielokrotnie musiał sobie radzić z zającami na polach ojca. Zarzucił zwierzę na szyję i mocno je ścisnął. W jednej chwili przestało stawiać opór, patrząc tępo przed siebie.
Chłopca kusiło, by cisnąć szkodnika demonom. Wystarczyła przecież chwila nieuwagi, by uciekł mu z rąk i być może uszkodził kolejny run.
Dlaczego nie? – zastanawiał się w myślach. Gdybym go złapał za dnia, sam bym go zjadł.
Zrozumiał jednak, że nie potrafiłby tego zrobić. Demony wykradły już z tego świata wystarczająco dużo, również i jemu samemu. Poprzysiągł, że nie odda im niczego więcej, ani teraz, ani kiedykolwiek.
Nie odda im nawet tego zająca.
Noc znów zdawała się ciągnąć w nieskończoność, a Arlen ściskał przerażone stworzenie, mówiąc do niego cichym, łagodnym głosem i gładząc jego miękkie futro. Wszędzie dookoła wyły demony, ale chłopiec ich nie słyszał. Skupiał całą uwagę na małym towarzyszu niedoli.
Przez dłuższy czas nie myślał o zagrożeniu, kiedy nagle rozległ się potężny ryk, wyrywając go ze skupienia. Podniósł głowę i ujrzał nad sobą ogromnego, jednorękiego demona skał. Z wyszczerzonych kłów skapywała ślina i z sykiem wyparowywała w zetknięciu z runami. W miejscu zagojonej już rany na końcu łokcia widniał nabrzmiały guz. Wściekłość potwora wydawała się jednak o wiele większa niż poprzedniej nocy.
Otchłaniec walił w barierę, ignorując ogłuszające wybuchy magii. Wymierzał straszliwe ciosy, by przebić się do środka i dokonać zemsty. Arlen tulił mocno zająca, nie spuszczając z demona wzroku. Wiedza, że rytmiczne uderzanie nie osłabi mocy runów, w żaden sposób nie mogła ukoić jego lęku przed potworem, którego najwyraźniej stał się obsesją.
Kiedy światło brzasku odpędziło demony, Arlen wypuścił zająca. Obserwując, jak zwierzę umyka w podskokach, usłyszał burczenie w brzuchu, ale po tym, przez co wspólnie przeszli, za nic w świecie nie pomyślałby o nim jako o posiłku.
Wstając, potknął się i niemalże upadł. Ogarnęły go mdłości, a rany wzdłuż pleców rozgorzały bólem. Dotknął nabrzmiałej skóry – była mokra od cuchnącej brunatnej wydzieliny, jaką Coline wycisnęła z ran Silvy. Czuł, jak trawi go żar, i z trudem utrzymywał przytomność. Znów zanurzył się w zimnym potoku, ale woda nie ostudziła gorąca promieniującego ze środka ciała.
Arlen zrozumiał, że przyjdzie mu umrzeć. Stara Mey Friman, jeśli w ogóle istniała, mieszkała w odległości dwóch dni marszu. Wszystko jedno, czy potrafiła wyleczyć gorączkę demoniczną – nie miał szans przeżyć dwóch dni.
Mimo to nie chciał dać za wygraną. Powłócząc nogami, ruszył śladem kolein pozostawionych na trakcie przez wozy.
Jeśli już musiał umrzeć, wolał, by stało się to bliżej Wolnych Miast niż więzienia, z którego właśnie uciekał.