Читать книгу Mafia - Petra Reski - Страница 7
Marcello Fava
ОглавлениеByć obecnym przy morderstwie – to zawsze jest ohydne. Szczególnie gdy chodzi o osobę, którą znasz. I gdy nie wiesz, dlaczego ta osoba umiera albo właśnie umarła. Nie wiesz i nigdy się nie dowiesz. Bo jeśli jesteś zwykłym żołnierzem, jak to zwiemy w cosa nostrze, nie możesz się spodziewać, że cokolwiek ci wyjaśnią.
Mężczyzna ma włosy ciemnoblond i fryzurę z przedziałkiem, jasnobłękitne oczy, niewielki podwójny podbródek i usta kobiety. Ubrany jest w ciemnogranatową dwurzędówkę ze złotymi guzikami i nieporadnie balansuje aktówką, którą trzyma na kolanach.
Spogląda na swój zegarek i na tablicę naszego lotu z Wenecji do Palermo. Zapowiadane dwadzieścia minut opóźnienia już prawie minęło. Wstaje, gdy stewardesa otwiera bramkę, i wygładza spodnie na kolanach. Sprawia wrażenie osoby dziwnie staroświeckiej. Tak to często bywa z Sycylijczykami, których życie rzuciło na północ – wyglądają, jakby wywodzili się z dawno minionej epoki. Z pewnością nosi koszulę z monogramem. Sycylijczycy celebrują elegancję ze świętą powagą, trochę jak ten biznesmen w garniturze w jodełkę, który przechadza się przed bramką w tę i z powrotem, trzymając w dłoni małą, zgaszoną cygaretkę. Niczym w Honorze Prizzich. Lub jak ta kobieta z dużymi kolczykami, nosząca pończochy, których podwiązki rysują się pod ciasną spódnicą, gdy zakłada nogę na nogę. Zupełnie jak Sophia Loren we Wczoraj, dziś, jutro. Albo to starsze małżeństwo, przypominające statystów z kampanii reklamowej Dolce & Gabbana: kobieta z kokiem, ubrana w czarny kostium, mężczyzna w grubej marynarce w kratkę – małżonkowie porozumiewający się ze sobą tylko szeptem, opuszczający swoją wioskę jedynie raz w roku, aby odwiedzić syna, który znalazł pracę w Veneto. Rodzice uważają to za ciężki cios. Oprócz Sycylijczyków, których widać, są jeszcze niewidzialni. Wyglądają w Wenecji zupełnie nie po sycylijsku, całkiem tak, jakby z dala od Sycylii zatracili swój koloryt. Jednak przemieniają się podczas lotu. W miarę jak zbliżają się do Sycylii, ponownie nabierają pierwotnych barw.
Mężczyzna w ciemnogranatowej dwurzędówce wsiadł jako pierwszy do autobusu lotniskowego, nie odstawił małej aktówki na podłogę, tylko trzyma ją pod pachą, co nadaje mu dziwnie lękliwy wygląd, przywodząc na myśl dziecko, które po raz pierwszy wyrusza w podróż.
Zwykle ofiarę zabiera do jakiegoś domu przyjaciel, w miarę możliwości jej najlepszy przyjaciel, żeby czuła się bezpiecznie. Potem się ją chwyta i jeśli ma coś jeszcze do powiedzenia, to jest właściwy moment. Chciałbym zobaczyć takiego, który mając pętlę na szyi, nic nie powie. Ale wszystko jedno, czy powie, czy nie, i tak zostanie zabity.
Gdy wsiadamy do samolotu, tracę go z oczu. Sycylijka z podwiązkami, kołysząc się, podąża przejściem w kierunku swego miejsca. Stare sycylijskie małżeństwo przepycha się między rzędami, taszcząc tyle plastikowych toreb i zawiązanych pakunków, jakby zamierzało cały swój dobytek upchnąć na półce na bagaż podręczny. Z wyjątkiem kilkorga amerykańskich turystów z nadwagą, którzy męczą się, przeciskając pomiędzy ciasnymi rzędami foteli, cały samolot pełen jest Włochów, przeważnie podróżujących w interesach.
Z Wenecji zawsze biorę wieczorny lot do Palermo. Lubię przyjeżdżać w nocy, na tyle jeszcze wcześnie, aby zjeść kolację. Gdy już siedzę, wysyłam jeszcze dwa esemesy, jeden do Salva, mojego zaufanego taksówkarza, drugi do Shobhy, fotograficzki, z którą współpracuję już od tylu lat, że łączy nas więź podobna niemal do małżeńskiej. Uprzedzam ich, że mamy dwadzieścia minut spóźnienia, i proszę Shobhę, aby zarezerwowała dla nas stolik w restauracji.
Jak zawsze postanawiam trochę popracować w samolocie i zaczynam wertować materiał z mojego archiwum. Potem wyjmuję z torby książkę o tajemnicy czerwonego kalendarza prokuratora Paola Borsellina. Gdy ją otwieram, natychmiast mam poczucie, jakby ktoś czytał razem ze mną. Już się zaczyna sycylijska mania prześladowcza, chociaż jeszcze daleko do Sycylii. Za każdym razem, gdy lecę do Palermo, zadaję sobie pytanie, czy mądrze robię, przeglądając w samolocie artykuły o bossach i strategiach inwestycyjnych mafii lub odczyty na temat mafii i władzy. I czy powinnam czytać publicznie „Antimafię 2000”, gazetę, która wciąż jest rozsyłana do prenumeratorów w charakterystycznie neutralnej kopercie, zupełnie tak, jakby chodziło o gazetki pornograficzne. Czasem budzi się we mnie pewna przekora i myślę sobie: „Wszystko mi jedno”. Ostatecznie żyjemy w Europie, a nie w jakiejś Transnistrii! Włochy są członkiem założycielem Unii Europejskiej! A czasem zamykam książkę i chowam ją. Tak jak teraz.
Gdy mężczyzna w ciemnogranatowej dwurzędówce zajmuje miejsce w tym samym rzędzie co ja, znudzona, przerzucam kartki magazynu pokładowego, w którym piszą o tym, że mieszkanie w Wenecji to kura znosząca złote jaja, ponieważ można je wynajmować turystom przez cały rok. Mężczyzna grzecznie, ale bez zainteresowania, skinął mi głową, tak jak pozdrawia się obcą osobę, z którą nie łączy nas nic więcej niż wspólny lot. Fotel między nami pozostaje pusty, więc mężczyzna odstawia tam swoją aktówkę.
Zanim byłem zmuszony kogoś zabić, zawsze robiłem znak krzyża. Mówiłem: „Drogi Boże, dopomóż mi! Spraw, żeby nic się nie stało!”. Nie tylko ja jeden żegnałem się i modliłem do Boga. Wszyscy to robiliśmy.
Pamiętam jeszcze każde jego zdanie. Aby uzyskać zgodę na rozmowę, musiałam złożyć wniosek w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, przedstawić swoje motywy i zapewnić, że nie będę stawiała pytań na temat toczących się procesów. Na nasze spotkanie musiał się zgodzić nie tylko sekretarz stanu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, ale także każdy z prokuratorów uczestniczących w procesach mafii, w których Marcello Fava występował jako oskarżony lub świadek. Aby się dowiedzieć, jak się sprawy mają, dzwoniłam początkowo niemal co tydzień do Servizio Centrale – rzymskiego wydziału Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, który odpowiedzialny jest za pentiti, czyli mafiosów odstępców, a którego nazwa brzmi jak nazwa tajnych służb. Szybko jednak stało się dla mnie jasne, że moje wydzwanianie nie przyspieszy sprawy. Don’t call us, we call you. Przez pół roku nie miałam żadnej wiadomości. I właściwie straciłam już wszelką nadzieję, gdy pewnego popołudnia odebrałam telefon z Rzymu. „Servizio Centrale” – powiedział głos. Mój wniosek został przyjęty. Miałam pojawić się w Rzymie, w barze, który na ironię losu nazywał się Lo Zio d’America – Wujek z Ameryki.
Kilka dni później taksówka wysadziła mnie kilkanaście metrów od baru. Wyglądał jak jedna z tych włoskich, podobnych do labiryntu restauracji przy autostradzie, do których się wstępuje, żeby wypić espresso, a wychodzi z pięcioma płytami CD, sardyńską kiełbasą z osła i parmezanem. Za nieskończenie długim kontuarem stali barmani w papierowych furażerkach wciśniętych na usztywnione żelem włosy. Gdy chciałam zamówić espresso, zadzwonił mój telefon. Szukałam go w czeluściach torby, z której głębi nieprzerwanie rozlegał się dzwonek, aż stojący obok mnie mężczyzna powiedział: „To ja zadzwoniłem do pani. Proszę za mną”.
Nie dosłyszałam jego nazwiska. Szłam w pewnej odległości za nim. Przez ułamek sekundy pomyślałam o tym, co by się stało, gdyby ten mężczyzna, za którym teraz szłam, okazał się kimś zupełnie innym, niż sądziłam. Podążałam za nim po dziurawych chodnikach, mijając bloki mieszkalne z lat sześćdziesiątych i żywopłoty z bukszpanu śmierdzące kocimi odchodami. Peryferie Rzymu są tak nijakie, że nie byłam w stanie zapamiętać drogi. W końcu zatrzymał się przed wejściem do budynku, przed którym z rzucającą się w oczy dyskrecją, właściwą policjantom, czekało dwóch mężczyzn. Sądząc po wyglądzie korytarza, na którego ścianach łuszczyła się szarożółta farba, były to mieszkania socjalne.
Zazwyczaj potem szliśmy razem coś zjeść. Może to sadyzm, hm, nie wiem. Nie wiem, jak mam to nazwać. Ale rzeczywiście tak było. Spotykaliśmy się wieczorem i szliśmy razem coś zjeść. Trzeba zapomnieć. O całej sprawie po prostu musisz zapomnieć. Nie stało się zupełnie nic.
Mafioso Marcello Fava czekał na mnie na trzecim piętrze. W mieszkaniu, które zostało wynajęte pod fałszywym nazwiskiem przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych – dla „współpracowników wymiaru sprawiedliwości”, jak w zgodzie z poprawnością polityczną i nieco eufemistycznie określa się w języku prawników mafiosów odstępców. Odkąd Marcello Fava podjął współpracę z prokuraturą, on, jego żona i dwóch synów otrzymali ochronę przed zemstą cosa nostry. Musieli opuścić Sycylię i żyć gdzieś we Włoszech pod ochroną policji i pod przybranymi nazwiskami.
Chociaż lokal z pewnością był niezamieszkany, widać w nim było liczne ślady cudzego życia. Na ścianie wisiał sielankowy pejzaż i niemal całkowicie ślepe weneckie lustro, w kącie stała wytarta sofa w kolorze musztardowym, obok niej wystrzępione wiklinowe krzesło, stara kuchenka gazowa. Kuchenka była zniszczona, a na stole w jadalni leżał ceratowy obrus ze śladami po krojeniu. Wydawało się, że domownicy wyszli tylko na chwilę, że lada moment mogą otworzyć drzwi i ku swojemu przerażeniu ujrzeć obcych ludzi we własnym mieszkaniu: kobietę i sześciu mężczyzn.
Żaluzje były opuszczone, a policjanci zajęli wyznaczone pozycje. Jeden ochroniarz chodził w tę i z powrotem na balkonie, obserwując ulicę, dwóch funkcjonariuszy stało na dole przed wejściem do domu, kolejny ustawił się na korytarzu, inny spoglądał przez judasza na korytarz, a jeszcze inny czytał najnowszego Grishama. Wszyscy żuli gumę, nosili dziurawe dżinsy, kamizelki w stylu safari i kolczyki. Fava natomiast, przyodziany w ciemnogranatowy garnitur i jasnobłękitny krawat, wyglądał niczym pracownik Banco di Sicilia. Jego twarz była różowa i nakrapiana piegami, ciemnoblond włosy – starannie rozdzielone przedziałkiem, brwi połyskiwały rudawo. Nerwowo wodził dłońmi po rękawach marynarki, po nogawkach spodni, jakby żył w ciągłym strachu, że jego garnitur może doznać szwanku. Fava przyniósł ze sobą małą aktówkę, która spoczywała na jego kolanach i którą na początku kurczowo ściskał. Jak student, który pierwszy raz przyszedł na wykład.
„Tranquillo” – powiedział, gdy włączyłam dyktafon. Był zupełnie spokojny. Słowo to, wypowiedziane z sycylijskim akcentem przez mafiosa, zabrzmiało, jakby kat chciał uspokoić ofiarę. Tranquillo. Siedzieliśmy przy stole kuchennym, w kręgu sztucznego światła, a Fava opowiadał historię swojego życia. Życia, które tak naprawdę zaczęło się dopiero wtedy, gdy został wybrany.
To było dla mnie coś cudownego. Każdy marzył, aby go przyjęli do cosa nostry. Żeby być blisko tych osób, żeby być przez wszystkich poważanym. Obojętnie dokąd idziesz, nikt nie waży się ciebie zaczepiać. Należy ci się szacunek. Chociaż inni nie mogli nic wiedzieć, wyczuwali, że jesteś człowiekiem honoru. Że masz prawo do wszystkiego. Oni tacy są, mafiosi z Palermo. I tylko tam. Nie na całej Sycylii.
O przyjęciu do mafii opowiadał w taki sposób, jakby dopiero wtedy zaczął naprawdę żyć. Fava miał dwadzieścia lat, gdy został przyjęty do rodziny z Porta Nuova w Palermo. Inaczej niż to jest w kalabryjskiej Ndranghecie, w której członkowie jednej rodziny faktycznie są ze sobą spokrewnieni, rodzina sycylijskiej cosa nostry opiera się na powinowactwie z wyboru. Najmniejszą jednostką organizacyjną cosa nostry jest właśnie rodzina, której więzy ma potwierdzać rytuał przyjęcia. Jeszcze dziś mafia posługuje się rytuałem inicjacyjnym, przypuszczalnie mającym swoje źródła w rytuałach wolnomularzy. I oddziałuje to skutecznie, głęboko i niemal religijnie na młodych, ambitnych mafiosów: obecność ojców chrzestnych, kropla krwi kapiąca na obrazek świętego, potwierdzenie przysięgą ceny za zdradę, spalenie świętego obrazka – od stuleci nie zmieniło się w tych rytach nic istotnego. Tylko raz, w czasach, gdy całe gromady mafiosów zasilały szeregi odstępców, boss Bernardo Provenzano postanowił zawiesić rytuał inicjacji. Mafiosi nie mieli wiedzieć, kto należy do ich rodziny, aby nie mogli zdradzić jej członków, gdyby pewnego dnia przemienili się w nikczemników.
Albowiem gdy jeden zdradzi, pozostali też upadają. Żadna inna organizacja mafijna we Włoszech nie jest zbudowana tak hierarchicznie jak cosa nostra. Po rodzinie, najmniejszej jednostce organizacyjnej, następuje mandamento, okręg, tworzony przez wiele rodzin mafijnych. Ponad nim stoi komisja prowincji, która złożona jest z szefów okręgów w poszczególnych regionach. A na najwyższym miejscu przez długi czas znajdowała się cupola, inaczej commissione interprovinciale, gremium kierownicze mafii, składające się z szefów komisji prowincji. Istniało ono jednak tylko do czasu, gdy szef Totò Riina osobiście przejął całą władzę.
Rodzina, do której został przyjęty Marcello Fava, nie była pierwszą lepszą rodziną mafijną, lecz klanem, który wydał godnych uwagi bossów. Później kilku z nich, jako pentiti, składając zeznania, zachwiało planetą zwaną mafia. Do tej rodziny należał Tommaso Buscetta, pierwszy boss odstępca w historii mafii. To o nim Giovanni Falcone, legendarny prokurator i sędzia śledczy, powiedział kiedyś, że był dla niego jak nauczyciel, który wprowadził go w język mafii. Do rodziny z Porta Nuova należał też Salvatore Cancemi, boss, który ujawnił powiązania z mafią Silvia Berlusconiego i jego prawej ręki Marcella Dell’Utriego – kiedyś biznesmena, potem założyciela prawicowo-konserwatywnej Forza Italia, pierwszej partii przedsiębiorcy Berlusconiego. Założenie partii było reakcją Berlusconiego na kryzys, który wyniknął z dochodzenia w sprawie korupcji pod hasłem „Czyste ręce”. Mafioso Antonio Giuffrè zeznał, że cosa nostra pozostawała w bezpośrednim kontakcie z przedstawicielami Silvia Berlusconiego. Chodziło, jak twierdził, o pakt pomiędzy mafią a nowo powstałą partią Forza Italia. Marcello Dell’Utri został w 2004 roku skazany przez sąd pierwszej instancji na dziewięć lat więzienia za wspieranie organizacji mafijnej. Jego powiązania z mafiosem Vittoriem Manganem były już wtedy udokumentowane w aktach. Dzięki pośrednictwu Dell’Utriego boss Mangano mieszkał przez dwa lata w willi Silvia Berlusconiego jako łącznik cosa nostry – oficjalnie jako koniuszy.
Również Vittorio Mangano należał do rodziny z Porta Nuova, tak samo jak boss Pippo Calò, którego zwano skarbnikiem mafii i który był zamieszany w zabójstwo „bankiera Pana Boga”, Roberto Calviego. Ów bankier Banca Ambrosiana nie tylko prowadził interesy z bankiem watykańskim, lecz także z mafią. Znaleziono go powieszonego w Londynie, na moście na Tamizie, z piętnastoma tysiącami dolarów i ciężkimi kamieniami w kieszeniach. Pippo Calò nie został jednak pentito, nie zeznawał, ograniczył się jedynie do tego, że wyrzekł się mafii.
Marcello Fava opisywał swój chrzest w mafii z takim uczuciem, jakby wspominał spotkanie z pierwszą wielką miłością. Z ogromnym szacunkiem mówił o swoim ojcu chrzestnym. Nie był on jednym z tych drobnych dowódców dziesięcioosobowych drużyn, którzy zostawali ojcami chrzestnymi innych mafiosów, lecz ważnym bossem. Fava z obsesyjną skrupulatnością odmalowywał każdy detal rytuału przyjęcia: chrzest odbył się rankiem, w szopie służącej za skład, w obecności dwunastu bossów, którzy powstali, gdy przybył jego ojciec chrzestny i którzy potem odeszli na bok, aby się naradzić. Musiał czekać na zewnątrz, razem z trzema innymi chłopakami, którzy też mieli zostać przyjęci.
Gdy zapytałam Favę, czy nie idealizuje trochę okoliczności tego wydarzenia, wpadł w złość. „To trzeba poczuć” – powiedział przekornie. I sprawiał przy tym wrażenie osoby nieszczęśliwie zakochanej, uwiedzionej lub opuszczonego kochanka. Wychwalał rytuał przyjęcia jak liturgię: spalenie świętego obrazka, święta Rozalia, święty Józef, kropla krwi, zapowiedź, że spłonie jak wizerunek świętego w jego dłoni, jeśli kiedykolwiek zdradzi cosa nostrę. I rzeczywiście, teraz miał wrażenie, że płonie. Każdego dnia bardziej.
On, Fava, nigdy nie będzie mógł prowadzić normalnego życia. Mafioso, który przerywa milczenie, staje się niedotykalny. W równym stopniu pogardza nim mafi co przyzwoici Sycylijczycy. Mafia – ponieważ wyjawia jej tajemnice, aby się wykupić; Sycylijczycy – bo odczuwa żal dopiero wtedy, gdy trzeba ratować własną skórę. W pierwszych latach po zamachach na Falconego i Borsellina mafiosi przechodzili całymi gromadami na stronę wymiaru sprawiedliwości, dziś zdarza się to bardzo rzadko. Najczęściej zawodzą prokuratorzy, próbujący przekonać aresztowanych bossów, aby się wycofali. Pewien prokurator opowiadał mi, jak to jednemu z bossów odmalował w różowych kolorach jego dalsze losy po wycofaniu się z mafii, a także przyszłość jego dzieci, które będą przynajmniej dorastać po właściwej stronie. Mafioso, uśmiechając się lekko, wskazał na ochroniarzy i powiedział: „Panie prokuratorze, jak pan chce mnie ochronić, skoro nie jest pan w stanie zadbać nawet o własne bezpieczeństwo?”.
I prokurator nie potrafił mu na to odpowiedzieć.
Pierwszy raz był dla mnie jak trauma. Nie uprzedzili mnie wcześniej, a potem wprowadzono chłopaka, którego znałem… To było straszne, płakał i błagał, ale nic nie można było zrobić. Decyzja zapadła. Nikt nie mógł mu pomóc. Został ukarany ku przestrodze innym.
Wydawało mi się dziwne, że mafioso mówi o traumie. Najwyraźniej łatwiej przychodziło mu oceniać własne postępowanie w kategoriach psychoanalitycznych niż moralnych. Łatwiej jest powiedzieć „trauma” niż wymówić słowo „morderstwo”.
Podczas całej rozmowy trzymał w dłoni kartkę papieru, na której porobił notatki na temat swojego życia: przynależność do mafii, napady na banki, handel narkotykami, morderstwa. Najczęściej przez uduszenie. To ulubiony przez mafię sposób zabijania: bez hałasu, bez krwi. Dwóch przytrzymuje ofiarę, trzeci ją dusi, najczęściej drucianą pętlą, ponieważ duszenie rękami jest zbyt uciążliwe. Bossa Totò Riinę jego ludzie chwalili za to, że zawsze własnoręcznie wykańczał przeciwników. Gdy pod koniec obiadu, mocno zakrapianego winem, zamordował mafiosa Rosaria Riccobona, przemawiał do niego, używając jego ksywki. „Saruzzo, twoja historia dobiegła końca” – szeptał czule, zaciskając dłonie na szyi śpiącego. Dwaj inni obecni przy tym mafiosi przytrzymywali bezbronnego mężczyznę. Z siłą równą sile byka boss udusił swą ofiarę w niespełna trzy minuty. Wyczyn ten wzbudzał jeszcze długo uznanie obu wiarołomnych mafiosów, którzy później zdradzili swego bossa.
Fava przywykł rozmawiać tylko z prokuratorami i obrońcami. Może dlatego szukał oparcia w tej kartce papieru, traktując ją jak ściągę, na której spisał etapy swego życia: gdy był bossem rodziny z Porta Nuova, gdy się ukrywał, gdy po raz pierwszy został aresztowany i gdy stał się pentito, zdrajcą. Gdy stał się nikczemnikiem. Tym razem nie miał mówić o datach, faktach i nazwiskach, lecz o tym, co wtedy czuł. Nie przywykł do tego. O to nikt go jeszcze nie pytał. Mafiosi słyną z tego, że doskonałe pamiętają miejsca, daty i nazwiska, ale nie uczucia.
Na końcu zostawiało się zwłoki w jakimś bagażniku lub wrzucało do kontenera na śmieci. Albo się je likwidowało. Ciało można rozpuścić w kwasie lub zakopać. Istnieje nieskończenie wiele możliwości.
Morderstwo nie jest dla mafiosa trudnym zadaniem. W każdym razie nie trudniejszym niż dla żołnierza. Gdyby Włochy rozpoczęły wojnę z innym krajem, a włoski żołnierz zastrzeliłby pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu wrogów, to nie uznano by go za zbrodniarza, tylko czczono jak bohatera wojennego. Tak mówią mafiosi. Ponieważ uważają się za żołnierzy, którzy nigdy nie mordują z pobudek osobistych, tylko dla swojego państwa i swojego narodu, czyli dla mafii. Tym, czym dla świata jest organizacja przestępcza, tym dla mafiosów jest społeczeństwo, legalne państwo i naród. I dlatego mafioso nie odczuwa wyrzutów sumienia, gdy kogoś zabije. Interesuje go jedynie osąd jego własnego narodu, a nie obcych. Tak samo jak żołnierza, który walczy na wojnie i który też nie ma poczucia winy.
Policjanci nawet najmniejszym grymasem twarzy nie dawali poznać po sobie, czy przysłuchują się opowieściom Favy, czy też raczej zastanawiają się nad kupnem nowej komórki. Skryli się w półmroku, za twarzami pozbawionymi wyrazu. Nie zdradzali ani oznak zaciekawienia, ani zdziwienia, zupełnie, jakby Fava nie opowiadał o morderstwach i mafii, tylko o ściąganiu programu komputerowego.
Zastanawiałam się, czy nim w duchu pogardzają. Jeszcze do niedawna stał po drugiej stronie. Widział w nich wtedy oprawców, a nie aniołów stróżów, jak ich teraz nazywał. Dla każdego z nich ujęcie go oznaczałoby awans i srebrną plakietkę na ciemnoniebieskim aksamicie.
Byłem bardzo rozgarniętym chłopakiem, dokonałem kilku rabunków, to są rzeczy, które nie umkną uwadze cosa nostry. A więc nawiązano ze mną kontakt. Odsiedziałem kilka miesięcy w więzieniu, potem zostałem przyjęty.
Próbowałam wyobrazić sobie dwudziestoletniego Favę, który w jakiejś kanciapie w starej części Palermo przeobraził się w człowieka honoru. Który z nessuno mischiato con niente, z „nikogo pomieszanego z niczym”, awansował do rangi osoby cieszącej się szacunkiem. Do rangi osoby, którą przepuszcza się w sklepie, której stawia się kawę, a przy kasie daje się znak skinieniem głowy: załatwione. Stał się człowiekiem, który nie musi podnosić głosu. Człowiekiem, pod którego oknem przystaje procesja Madonny del Carmine wraz z całą orkiestrą dętą, aby mógł z balkonu zatknąć Madonnie kilka banknotów. Sycylijczycy uzależnieni są od szacunku, a mafia im ten towar sprzedaje.
Fava mówił charakterystycznymi sycylijskimi zdaniami, które w połowie wyparowują, ulatują, wsiąkają. To, czego nie potrafił powiedzieć, wyrażał gestami. Zakreślał dłonią małe kręgi, zahaczał o siebie zagięte palce, wskazywał na wyimaginowany brud pod paznokciami – nie był wart nawet tyle! – i rozstawiał wyprostowane wskazujący i mały palec w geście mającym odwrócić nieszczęście.
Miał zadziwiająco dźwięczny głos jak na mężczyznę i podobnie jak wielu innych Sycylijczyków używał czasu zaprzeszłego – formy, która brzmi bardzo oficjalnie i nawet we włoskim języku pisanym jest już rzadko używana. Sycylijski nie zna ani bliskiej przeszłości, ani przyszłości – zna jedynie teraźniejszość i bardzo odległą przeszłość.
Fava wywodził się z Kalsy. Razem z dziewięciorgiem rodzeństwa, trzema siostrami i sześcioma braćmi, dorastał w owej starej dzielnicy Palermo, do której stateczni mieszczanie zbliżali się rzadko i z bojaźliwą ostrożnością, jak do dzikiego zwierza, mogącego zaatakować, gdy się do niego odwrócić plecami. Wyrósł w świecie pełnym baroku i parszywych kotów, łataczy kotłów i blacharzy, gdzie powietrze przeszywał hałas pił do metalu, a Eros Ramazzotti rzęził w domowej roboty głośnikach, ustawionych przez sprzedawcę płyt CD.
Gdy Fava myślał o Palermo, to w nozdrzach czuł znowu zapach smażalni na Piazza della Kalsa, wrzącego oleju kipiącego w wielkich aluminiowych kotłach, zapach panelle, smażonej w głębokim tłuszczu masy z ciecierzycy, i pieczonych nóżek cielęcych. Przypominał sobie, jak potłuszczonymi palcami wybierał z papieru panelle i pozdrawiał grubego mężczyznę, który przesiadywał zawsze naprzeciwko kościoła Santa Teresa della Kalsa, w czworokątnym cieniu przyciętego drzewa, i czyścił oliwki oraz ziemniaki na krokiety. Myślał o tym, że zawsze w niedzielę podawano tam ślimaki z czosnkiem, od jedenastej rano do ósmej wieczorem. A potem przyszło mu do głowy, że już nigdy nie będzie spacerować ze swoimi dwoma synami po Kalsie. Czasem znajdował pociechę w tym, że nareszcie wyzbył się piętna strachu – przed policją, przed tajniakiem, przed zdrajcami we własnych szeregach, przed zadaniem, którego nie wolno odrzucić. Zleceniem, żeby zaprowadzić przyjaciela do kata.
Wszyscy jego bracia pracowali w rzeźniach będących własnością rodziny, na targu Ballarò, niedaleko prezydium policji. Również Fava pracował w jednej z rzeźni należących do jego rodziny. Nikt się nie dopytywał, gdy czasami znikał na godzinę, na pół dnia. Jego młodszy brat Giuseppe też należał do cosa nostry. Został aresztowany dziesięć dni po nim. I milczy do dzisiaj. Jak przystało na człowieka honoru.
Gdy bracia Favy dowiedzieli się, że ich Marcello został pentito, opuścili żelazne rolety w swoich sklepach mięsnych i położyli przed nimi bukiety chryzantem. Wywiesili tablice: Per un crasto – dla wykastrowanego kozła. Nic nie hańbi Sycylijczyka bardziej niż to szyderstwo. Nie mamy brata, który zdradził, mówili, mamy tylko brata, który jest martwy.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.