Читать книгу Scenariusz chaosu - Piotr Langenfeld - Страница 3

Na dzikich polach

Оглавление

– Są. U was będą za ja­kąś mi­nu­tę. – Głos ob­ser­wa­cji, trza­ska­ją­cy w ra­dio­sta­cji, był ci­chy i tyl­ko z po­zo­ru opa­no­wa­ny. Tuż przed kul­mi­na­cją trud­no było ukryć emo­cje. Za każ­dym ra­zem, nie­waż­ne, ile ak­cji się prze­pro­wa­dzi­ło.

W tym mo­men­cie w oko­li­cy było pra­wie zu­peł­nie ci­cho, nie li­cząc od­gło­su spo­koj­nej pra­cy agre­ga­tu auta. Na ze­wnątrz noc, wio­sen­na du­cho­ta i da­le­kie, bla­de jesz­cze bły­ski nad­cho­dzą­cej zza ho­ry­zon­tu bu­rzy.

Adam Tho­mal czuł, jak i jemu przy­śpie­sza ser­ce. Na­bie­rał głę­bo­ko po­wie­trza, wier­cąc się na fo­te­lu. Wzrok miał wbi­ty w ekran.

Te­raz zda­wa­ło mu się, że w tej za­mknię­tej pusz­ce fur­go­net­ki jest par­no, choć jesz­cze przed chwi­lą zu­peł­nie tego nie od­czu­wał. Wszyst­ko ze stre­su.

Gdzieś obok, bli­sko miał się za­cząć się fi­nał ope­ra­cji, w któ­rej był try­bi­kiem, a może i czymś waż­niej­szym. Któ­rą two­rzył od mie­się­cy. Jak za­zwy­czaj w tej ro­bo­cie – mo­zol­na, nud­na dłu­ba­ni­na i na ko­niec krót­ki, ry­zy­kow­ny fa­jer­werk. Dla nie­go nic szcze­gól­ne­go, choć pierw­szy raz „na wy­jeź­dzie”, i to chy­ba stre­so­wa­ło go naj­bar­dziej.

– U nas nic, czy­sto. – Ope­ra­tor ka­me­ry ter­mo­wi­zyj­nej w gło­wi­cy na wy­się­gni­ku lu­stro­wał szo­sę na po­łu­dnie od obiek­tu: kil­ku sta­rych, po­koł­cho­zo­wych ba­ra­ków prze­ro­bio­nych na ja­kieś za­kła­dy czy hur­tow­nie. Sza­rą, ci­chą i pu­stą z po­zo­ru wy­spę po­środ­ku ukra­iń­skie­go ste­po­we­go kra­jo­bra­zu, gdzie­nie­gdzie prze­ty­ka­ne­go kę­pa­mi la­sów.

Adam spo­strzegł, że w chwi­lach na­pię­cia ro­zu­mie ukra­iń­ski jesz­cze le­piej niż na co dzień. Czy­li kil­ka mie­się­cy tego „ze­sła­nia w na­gro­dę” da­wa­ło ja­kieś re­zul­ta­ty.

– Trój­ka od je­dyn­ki – po­wo­li za­czął mel­do­wać. Ro­zu­miał wie­le, ale w mo­wie nie szło mu tak do­brze, choć oba ję­zy­ki, ukra­iń­ski i pol­ski, są po­dob­ne. – U nas czy­sto, żad­nych nie­spo­dzia­nek. Od­biór.

– Trój­ka, tu je­dyn­ka, ro­zu­miem – po­twier­dził pręd­ko do­wód­ca, wy­raź­nie sku­pio­ny już tyl­ko na celu.

Ostat­nie kil­ka­dzie­siąt se­kund wlo­kło się jak go­dzi­na. W gło­wach Po­la­ka oraz jego kom­pa­nów za­sia­da­ją­cych w PJN-ie, czy­li we­dług ofi­cjal­nej no­men­kla­tu­ry „prze­woź­nej jed­no­st­ce nad­zo­ru” – po­czci­wej, sta­rej fur­go­net­ce Ive­co, któ­rej na­wet nie trze­ba było sty­li­zo­wać na wrak – tłu­kły się my­śli. Czy pój­dzie do­brze? Czy tych kil­ku­na­stu lu­dzi, któ­rzy za­an­ga­żo­wa­li się w do­cho­dze­nie, jest w po­rząd­ku? Wy­zby­li się nie­ład­nych cią­got albo i naj­zwy­klej­sze­go ba­ła­ga­nu? Ru­ski bur­del – jak ma­wiał za swo­im sze­fem Tho­mal. Pro­ste, bał się, że ktoś chlap­nął gdzieś i wszyst­ko się roz­pad­nie, jak to się nie­ustan­nie zda­rza­ło w dzie­siąt­kach ak­cji na Ukra­inie, któ­rej służ­by cią­gle, z wy­sił­kiem oraz wiel­kim kosz­tem trze­ba było pro­wa­dzić za rękę i po­ka­zy­wać co, gdzie i jak.

– Są – zwy­cza­jo­wo oznaj­mił do­wód­ca, in­for­mu­jąc wszyst­kie po­ste­run­ki. – Go­to­wość – do­dał za­raz, już su­ro­wiej.

Chwi­lę od­cze­ka­li, po­zwa­la­jąc fi­gu­ran­tom umo­ścić się w no­wym miej­scu. Na­brać prze­ko­na­nia, że im się uda­ło. Przy­naj­mniej tak ro­zu­miał to Adam, któ­ry tak jak wszy­scy w sa­mo­cho­dzie nie wi­dział, co dzie­je się u celu.

– Wcho­dzi­my! – wy­krzyk­nął do­wo­dzą­cy z pod­nie­ce­niem. – Go, go, go!!! – do­dał bar­dziej świa­to­wo, ale i pre­ten­sjo­nal­nie.

Uśpio­na oko­li­ca za­char­cza­ła ry­kiem sil­ni­ków, któ­re za­raz zmie­sza­ły się z dźwię­kiem sy­ren. Przez ścia­ny Adam sły­szał tłu­mio­ne okrzy­ki. Gdzieś wy­buchł gra­nat hu­ko­wy, a może ktoś strze­lił.

Wzrok Tho­ma­la na­po­tkał spoj­rze­nie chło­pa­ka przy ekra­nie. Mło­dy przej­mo­wał się, choć chciał ucho­dzić za pro­fe­sjo­na­li­stę. Chrząk­nął, usa­do­wił się bli­żej ekra­nu, wra­ca­jąc do swo­jej ob­ser­wa­cji z uży­ciem no­wo­cze­sne­go sprzę­tu, jaki mu po­wie­rzo­no. Ob­ró­cił oko ka­me­ry bar­dziej w lewo.

– Mamy coś. – Jego cia­ło prze­szedł dreszcz.

Zro­bił zbli­że­nie. Zoom w ka­me­rze ter­mo­wi­zyj­nej był nie­sa­mo­wi­ty. Ki­lo­metr da­lej, może i wię­cej, za za­krę­tem dziu­ra­wej dro­gi, mię­dzy drze­wa­mi sta­ło auto. Te­re­no­wy wóz albo dro­gi SUV wi­docz­ny jako bia­ło-sza­ry kon­tur na mo­ni­to­rze.

– Jed­nak, kur­wa… – Ada­mo­wi skro­nie za­pul­so­wa­ły ze zło­ści. Miał ko­lej­ny do­wód na swo­ją teo­rię, że w tym kra­ju dłu­go jesz­cze będą się uczyć. – Ste­fan, za­pa­laj! – Pod­sko­czył do szyb­ki w ścia­nie od­dzie­la­ją­cej ła­dow­nię od szo­fer­ki. – Mamy jesz­cze jed­ne­go… – za­czął tłu­ma­czyć po­śpiesz­nie, prze­krzy­ku­jąc trium­fal­ne i jed­no­cze­śnie uspo­ka­ja­ją­ce mel­dun­ki, że głów­na część ak­cji za­koń­czo­na, a wszy­scy są cali.

– Za­wra­ca­ją! – huk­nął ope­ra­tor ka­me­ry, wy­raź­nie zły, a może i za­wsty­dzo­ny lek­kim bla­ma­żem swo­jej służ­by przed Po­la­ka­mi.

– Je­dyn­ka, tu trój­ka… Mamy jesz­cze jed­ne­go… Od po­łu­dnia się ob­ja­wił… Jesz­cze je­den od nich…! – wy­krzy­ki­wał Adam na jed­nym od­de­chu. Usi­ło­wał przy tym nie paść na pod­ło­gę, kie­dy bla­sza­na bry­ła za­czę­ła tań­czyć na nie­rów­nej zie­mi. Ste­fan, sto­sun­ko­wo mło­dy funk­cjo­na­riusz CBŚP z czar­ną czu­pry­ną i syl­wet­ką atle­ty, roz­bu­jał wóz, usi­łu­jąc wy­rwać się z kry­jów­ki w krza­kach.

Nie do tego stwo­rzo­no ten wóz ani nie ta­kich ak­cji wy­ma­ga­no od lu­dzi o sta­tu­sie ob­ser­wa­to­rów, choć życz­li­wych i wspie­ra­ją­cych.

Ste­fan Bo­ro­wicz mimo wie­ku nie­mal do­rów­ny­wał Tho­ma­lo­wi do­świad­cze­niem; w mig ła­pał i ana­li­zo­wał, co się wo­kół nie­go wy­ra­bia. Wnio­sek był pro­sty – a przy­naj­mniej tak pod­po­wia­da­ła mu in­tu­icja. Kor­do­ny pu­ści­ły albo ktoś po­zwo­lił, by tak się sta­ło.

– Ci­śnij, ci­śnij! – za­wo­łał Adam, pa­da­jąc na fo­tel.

Mło­dy Ukra­iniec z tru­dem cho­wał maszt z ka­me­rą, nie­po­ko­jąc się o cały ten dro­gi sprzęt i sza­leń­stwo na co dzień opa­no­wa­nych Po­lia­ków.

– Je­dyn­ka, ru­sza­my za nim… – pró­bo­wał mel­do­wać Tho­mal rzu­ca­ny po ka­bi­nie.

Tam­ten chy­ba pro­te­sto­wał, mó­wił coś o wspar­ciu, ale nie­wie­le dało się usły­szeć. Sil­nik po­czci­we­go wozu, w któ­rym umiesz­czo­no sta­no­wi­sko, był do­bry, chy­ba na­wet nowy i dzia­łał jak ich ta­jem­na broń. Wy­je­cha­li na dziu­ra­wy as­falt.

– Kur­wa, nie do­go­ni­my ich! – Do­pie­ro po kil­ku se­kun­dach do kie­row­cy do­tar­ło, że po­ry­wa­ją się na nie­moż­li­we. – Złom się roz­le­ci. – Za­ci­snął zęby i wdu­sił pe­dał gazu do sa­mej pod­ło­gi.

– Nie pil­no­wa­li ich – wark­nął Adam, trzy­ma­jąc się za ka­bu­rę i co chwi­la oglą­da­jąc się przez ra­mię na Ukra­iń­ca z ta­kim wy­ra­zem twa­rzy, jak­by to ten nie­szczę­śnik był wszyst­kie­mu wi­nien. – Ode­tnij­cie im dro­gę u Za­rwad­ki! Koło wsi! – wy­dzie­rał się do ra­dia, nie ba­cząc na kryp­to­ni­my, żeby tyl­ko był ha­łas. By miej­sco­wi gli­nia­rze wie­dzie­li, że idzie po­goń i mu­szą re­ago­wać. Kto się nie do­łą­czy, skie­ru­je na sie­bie po­dej­rze­nie.

Mo­tor wył nie­mi­ło­sier­nie, jak­by bła­gał o li­tość. Adam sy­czał, za­ci­ska­jąc szczę­ki. Wie­dział już, że nie da rady. Że każ­dy, na­wet naj­bied­niej­szy SUV jest lep­szy niż ta kupa zło­mu.

Ive­co za­czę­ło nie­bez­piecz­nie się chwiać, kie­dy Ste­fan omi­jał co więk­sze wy­rwy w dro­dze. Tam­ci mie­li prze­wa­gę i cią­gle ją zwięk­sza­li.

– Kur­de, flak! – W gło­sie szo­fe­ra dało się wy­chwy­cić szcze­re za­sko­cze­nie.

Do ka­ko­fo­nii char­czą­ce­go sil­ni­ka do­łą­czył da­le­ki od­głos po­li­cyj­nych sy­ren. Ktoś szedł im z po­mo­cą… tyl­ko co z tego?

Szo­fer wci­snął na­gle ha­mu­lec i wóz za­trząsł się tak, jak­by miał się wy­wró­cić.

– Ochu­je­li! – wy­krzyk­nął jesz­cze Bo­ro­wicz, za­nim jego sło­wa za­głu­szył od­le­gły dźwięk strza­łów. Mia­ro­wych, szyb­kich jak me­ta­lo­we trza­śnię­cia.

Adam roz­po­znał typ bro­ni i padł na zie­mię. Nie tyle ze stra­chu, ile ra­czej rzu­co­ny siłą od­środ­ko­wą. Usły­szał, jak rwie się me­tal nad jego gło­wą. Wszyst­ko za­wi­ro­wa­ło. Coś ude­rzy­ło Ada­ma w bok, po­tem w gło­wę. Mrok za­lał mu jaźń i chy­ba tyl­ko pod­świa­do­mie czuł, że sa­mo­chód się sta­cza.

– Bez­czel­ne gie­ro­je – wy­char­czał nie wia­do­mo po co.

Po­czuł swąd pro­chu. Gło­śniej­szy huk wy­strza­łu wy­rwał go z otę­pie­nia.

Z szo­fer­ki Ste­fan wy­sy­łał ko­lej­ne po­ci­ski ze swo­je­go Gloc­ka. Chwi­la prze­rwy, od­le­glej­szy trzask, choć trud­no było ro­ze­znać, czy to strze­la­ni­na, czy bu­rza tak się zbli­ży­ła. Znów dud­nie­nie oło­wiu o ka­ro­se­rię i wszyst­ko było ja­sne.

Adam do­był bro­ni. Za­re­pe­to­wał.

– Od tyłu, osła­niam.

Mło­dy ukra­iń­ski funk­cjo­na­riusz rzu­cił coś pół­gęb­kiem. Wy­raź­nie prze­ra­żo­ny gra­mo­lił się z pod­ło­gi, uwię­zio­ny w swo­im sie­dzi­sku.

Adam przy­mknął oczy. Zbie­rał siły. Na­gły po­wiew wia­tru i śwież­sze­go po­wie­trza do­dał sił i zmo­ty­wo­wał, wska­zu­jąc dro­gę uciecz­ki z po­trza­sku.

– Mar­ko! – krzyk­nął Po­lak, wi­dząc, że nie ma już mło­de­go.

Strze­la­ni­na na­ra­sta­ła. Tho­mal dźwi­gnął się ostroż­nie i sku­lo­ny, by nie wy­sta­wiać się na tra­fia­ją­ce w auto kule, ru­szył do drzwi.

Po­wie­trze było cięż­kie, dusz­ne. Nie­bo­skłon co rusz ja­śniał bia­ły­mi łu­na­mi bi­ją­cych pio­ru­nów. Na te ułam­ki se­kund ro­bi­ło się ja­sno jak w dzień.

– Idę! – ostrzegł swo­ich Adam i z wy­cią­gnię­tym przed sie­bie Gloc­kiem ru­szył w stro­nę, skąd sły­chać było strza­ły.

Jak w hor­ro­rze albo kosz­mar­nym ma­ja­ku wi­dział tyl­ko ury­wa­ne sce­ny. Mar­ko szar­pał klam­kę, w koń­cu po­mógł Ste­fa­no­wi wy­do­stać się przez stłu­czo­ne okno. Dru­gą ręką nie prze­sta­wał strze­lać. Da­lej na dro­dze ja­kaś po­stać, jak­by nie­wraż­li­wa na tę za­ja­dłą obro­nę, bły­ska­ła żół­ty­mi se­ria­mi, by za­raz scho­wać się za gru­by pień drze­wa.

Adam cze­kał na ten mo­ment. Do­sko­czył do szo­fer­ki.

– Osła­niam – po­wie­dział, przy­kuc­nął i raz za ra­zem po­cią­gał za spust, mie­rząc w strzel­ca na­prze­ciw i auto skry­te za drze­wa­mi.

Od tyłu do­le­ciał go głos sy­ren. Pisk opon, ja­kieś krzy­ki. Gru­pa spe­cjal­na ru­szy­ła do wal­ki. Wszyst­ko w mro­ku prze­pę­dza­nym chwi­la­mi przez świa­tło pio­ru­nów.

Tam­ten na dro­dze spró­bo­wał jesz­cze raz – krót­sza se­ria, na oślep – i rzu­cił się do auta, któ­re­go kie­row­ca chy­ba chciał wiać sam i zo­sta­wić kum­pla.

Na szo­sie blu­znę­ła pal­ba. Kil­ka ka­ra­bin­ków w rę­kach czar­nych po­sta­ci prze­mó­wi­ło na­raz. Ucie­ki­nier padł po dru­gim, trze­cim kro­ku. Bia­łe ob­łocz­ki ku­rzu po­kry­ły ka­ro­se­rię od­da­la­ją­ce­go się SUV-a. Już nie ucie­kał.

Adam nie pa­trzył. Po­czuł, że po twa­rzy ciek­nie mu struż­ka krwi.

– Cali? – zwró­cił się do kom­pa­nów.

Ste­fan dy­szał bar­dziej z eks­cy­ta­cji niż ze zmę­cze­nia. Jego su­cha, ko­ści­sta twarz bie­ga­cza wy­da­wa­ła się bla­da, ale może był to tyl­ko od­blask pio­ru­nów.

– Dzię­ki – wy­krztu­sił, kle­piąc Mar­ka w ra­mię, i osu­nął się na zie­mię.

Ukra­iniec ski­nął gło­wą z lek­kim uśmie­chem sa­tys­fak­cji, w spoj­rze­niu Ada­ma rów­nież szu­ka­jąc po­chwa­ły. Na­gle ja­kiś nie­wy­raź­ny gry­mas prze­szedł po jego twa­rzy. Jak­by coś go bo­le­śnie ubo­dło. Zła­pał się pod bok, tam, gdzie koń­czy­ła się ka­mi­zel­ka, i pra­wie po­le­ciał na ple­cy.

Adam klep­nął się w bok, szu­ka­jąc ra­dia, ale ni­cze­go tam nie było.

– Ka­ret­ka, da­waj­cie ka­ret­kę! – za­czął drzeć się po pol­sku. ■

Scenariusz chaosu

Подняться наверх