Читать книгу Scenariusz chaosu - Piotr Langenfeld - Страница 4
Rozdział 1
ОглавлениеWiosna zdawała się od razu przechodzić w lato. Kilka dni maja było upalne i duszne. Można by powiedzieć: malaryczne. Ciężkie powietrze i ciepło wypełniały ukraińską stolicę. Słońce grzało nieprzerwanie, a mury wielkich kamienic i trotuary chłonęły upał, czyniąc egzystowanie w Kijowie bardzo uciążliwym.
Dwie terenowe toyoty, szara i srebrna, przemykały przez metropolię, jak najszybciej się dało, by uniknąć porannego szczytu. Ludzi na ulicach było sporo. Śpieszyli się do pracy, tłoczyli na przystankach, wylewali potokami ze stacji metra prosto w duchotę wiszącą nad alejami.
Było jednak w tej zbiorowości coś więcej niż tylko poranny pośpiech. Dało się wyczuć żarzące się napięcie, jakiś niepokój. I nie chodziło tu o codzienne błahostki czy nawet aurę. Adam Thomal widział to wyraźnie, choć tłumaczył sobie te spostrzeżenia zbyt częstą lekturą raportów. Ale tak, coś wisiało w powietrzu, czego znamiennym dowodem był fakt, że poranne korki jeszcze się nie zaczęły. Właściciele aut woleli zostawić swoje maszyny, na wypadek gdyby zwyczajny dzień w metropolii przerodził się w coś niedobrego. Zamieszanie i jeszcze więcej coraz intensywniejszych rozruchów. Zbiorowa mądrość… albo Adamowi znów tylko się zdawało.
Siedział na przednim fotelu pasażera. Lubił, kiedy go wożono. Cieszył się chłodnym nawiewem i usiłował się zrelaksować, wyławiając z tłumu co piękniejsze panienki. Smukłe, długonogie, coraz skąpiej ubrane, co bardzo go cieszyło.
Radiowy serwis wypluwał ważkie informacje. Mówiono o rosnącym napięciu w kraju, ale padły i szczegóły akcji, w którą zaangażowanych było kilku Polaków. Przynajmniej tyle Thomal rozumiał z przekazu. Parę dni było cicho, nawet za cicho, żadna ze stron nie chciała się chwalić wyczynem. Ani miejscowi, ani „zachodni” czy „europejscy”.
Może to dlatego, że gospodarze mieli poważniejsze kłopoty. Policjantom miało więc wystarczyć uczucie satysfakcji z dobrze spełnionego obowiązku. Jedno zwycięstwo w niekończącej się wojnie, w której jednak brali udział z własnej woli, a kiedyś nawet i z zapałem. Aż pozostało przyzwyczajenie i ślady czegoś, co teraz nazywano „romantyzmem służby”.
Thomal rzucił okiem za szybę po stronie kierowcy. Musieli przebijać się przez ścisłe centrum, co pomimo tłoku dawało im nieco poczucia bezpieczeństwa. Za każdym razem jednak obierali inną trasę. Nigdy też nie jechali sami. Zawsze z osłoną.
Dziś Stefan wybrał drogę tuż obok siedziby Rady Najwyższej, gmaszyska o biało-szarej barwie, w iście wschodnim stylu obfitującego w kolumnady i zdobienia, przy ulicy Mychajła Hruszewskiego. Podejrzenia Adama zaczęły się ziszczać.
Tu ruch się zagęszczał. Samochodów robiło się więcej, a okolicę wypełniły pohukiwania, krótkie wybuchy petard i chóralne okrzyki wzmacniane hasłami skandowanymi przez megafony.
– Tak… – westchnął markotnie sam do siebie Adam, patrząc na zbiegowisko. – Nasze wygłupy gówno ich obchodzą – dorzucił z wyraźną ironią.
– Co mówisz? – Stefan zmarszczył brwi. Był chyba zły, że nie przewidział tej rozróby. A może tylko zaskoczyło go, że protesty zaczynają się tak wcześnie.
– Mówię, żebyś uważał. – Adam ziewnął, wodząc wzrokiem po tłumie wykrzykującym hasło za hasłem pośród lasu flag Ukrainy, jakichś ochotniczych formacji i co gorsza, banderowskich sztandarów.
– Chuje jebane… – Siedzący z tyłu Maciek aż się zatrząsł. Każdy mięsień w jego muskularnej sylwetce zdawał się drżeć, kiedy się złościł. – Każą nam uczyć sukinsynów, a ci śmią tymi szmatami… – Popukał się palcem w głowę w stronę protestujących za kordonem prewencji, jakby zapomniał, że szyby są półprzyciemnione, a większość zebranych ma na głowie co innego niż wgapianie się w auta.
– A czyj, biedaki, sztandar mają nosić? – Stefanowi nie chciało się tłumaczyć po raz chyba setny. – Tym pajacom tylko Bandera kojarzy się ze spuszczaniem ruskim łomotu, a teraz… Zresztą to wycieczki z zachodu, tutaj nie mają wielkiego poważania… No i wojują jako jedyni…
Przerwał, kiedy ulica się zakorkowała, bo grupa młodych Ukraińców przerwała linię policji i wtargnęła na jezdnię, wszczynając małą bijatykę.
– Dawaj chodnikiem! – Adam wpadł na pomysł. Ważne zmiany ważnymi zmianami, ale on nie zamierzał się spóźniać.
Stefan włączył kierunek, tak by ich obstawa w drugim aucie wiedziała, co robić. Wjechał wolno na krawężnik i mimo że wokoło było z pół tysiąca policjantów, nikt nawet nie spojrzał. Nieliczni spokojni przechodnie rozstąpili się, czasem tylko ciskając krótkie przekleństwa przyciśnięci do muru i ogrodzeń na wąskim chodniku. Dwie toyoty ominęły zamieszanie i zaraz wróciły na brukowaną jezdnię.
– Kurwa, będzie z tego trzeci majdan. – Spokojniejszy tembr głosu Macieja przydawał jego słowom znawstwa godnego uczonych.
Adamowi w kieszeni marynarki zawibrował telefon. Uśmiechnął się na widok wiadomości. Matylda mu gratulowała – choć nie wiedziała czego dokładnie, to domyślała się, że jej facet brał udział w sporej akcji. Na Ukrainie nie było wielu polskich policjantów. Dziewczyna martwiła się i pytała, czy Thomal jest cały.
– Pozdrowienia macie – rzucił kumplom chyba nawet dumny, ale oni tylko pokiwali głowami. – Coś tam o nas w kraju wiedzą!
Naprężył się, jakby tylko o sławę chodziło. Jakby było mu jej mało po tym wszystkim, czym doświadczył go los. Być może właśnie ciągle było mu za mało. Ta jego natura pozera, którą usiłował zwalczać, a która nieustannie wyłaziła na wierzch… Znali go, nawet, o dziwo, podziwiali, dzięki czemu piął się w górę, jak kiedyś zaplanował. Nie było to łatwe ani przyjemne, ale działało.
Awans i „kop” do zespołu polskiego kontyngentu unijnej misji policyjnej na Ukrainie. Z jego doświadczeniem w policji i poza nią miał się tu przydać. Jemu jednak wciąż pod czaszką pobrzękiwało, że nie osiągnął prawdziwej sławy.
Książka. Przygryzł wargę w zamyśleniu. Egocentryczny dupek – podświadomość w odruchu obronnym podszepnęła mu ulubioną ostatnio obelgę Matyldy. Zaraz przypomniał sobie z lekkim zaskoczeniem, które od pewnego czasu go nie opuszczało, że trwa w najdłuższym związku w swoim życiu. Lekko zawirowało mu w głowie. Odpisał na SMS-a i znów szukał wzrokiem co piękniejszych dziewczyn, choć tu, przed „fabryką”, było tylko kilka osób.
Młoda brunetka w ewidentnie za krótkiej mini, lekko trzęsąc się na szpilkach, schodziła w stronę parku obok Domu Ukraińskiego.
– Oj, męczy się, bidula, na tym bruku… – rzucił frywolnie, lustrując długie, jeszcze lekko blade nogi.
– Ty, amant – szturchnięcie Macieja wyrwało Adama z niegrzecznych knowań – masz do kogo wracać, to pilnuj.
Maciej był bardzo prostolinijny i przywiązany do zasad. Nie współgrało to z wrażeniem, jakie wywoływał za sprawą swojej postury, ciągot do sportów walki i „wejść na obiekty”, ale dawało mu posłuch u obdarowywanych radami. Facet był starszy od obu „szczawi”, jak ich nazywał, i raz czy dwa dał im do zrozumienia, że w tej robocie utrzymanie równowagi, a co za tym idzie, normalnego domu to podstawa. Sam to ćwiczył i wygrał.
– Szybko poszło – Adam zmienił temat, widząc już ich siedzibę.
Niepozorny, biały budynek sprzed wielu lat, wyremontowany za unijne pieniądze. Piętrowy ni to pałac, ni to klocek o nieokreślonym stylu, ze skromną kolumnadą przy wejściu i dobudowanym szklanym piętrem. Pomieszanie dawnego z nowoczesnym. Bardzo zresztą marne.
Parking był prawie pusty, jak zawsze. Wjechali pilnowani przez liczne kamery. Reszta międzynarodowej załogi albo była w terenie, albo konferowała z miejscowymi od MSW po komendę główną Narodowej Policji Ukrainy.
Oni sami też dość rzadko bywali w siedzibie głównej nieopodal Łuku Przyjaźni Narodów i punktu widokowego nad Dnieprem. EUAMU – European Union Advisory Mission Ukraine – misję doradczą UE na Ukrainie tworzyło około dwustu gliniarzy i doradców z całej Europy, a nawet i ze świata. Misję, która miała za uszy wciągnąć podzielone państwo ukraińskie w zachodnie struktury i oduczyć sowieckiego sposobu myślenia. Stąd słano wsparcie do służb antykorupcyjnych i skarbowych, departamentów ministerstwa spraw wewnętrznych czy do szkolenia prewencji. Miejscowym wciąż brakowało doświadczonych nauczycieli.
Po nie tak dawnej demokratycznej zmianie władzy w Kijowie i po – jak to nazwano – „nowym otwarciu i zacieśnieniu współpracy z Polską” Warszawa odpowiedziała na gesty przyjaźni, zwiększając do dziesięciu liczbę funkcjonariuszy, w tym CBŚP, i zezwalając na ich udział w najważniejszych śledztwach. Zwłaszcza tych, których przedmiot zahaczał o bezpieczeństwo Polski i jej obywateli.
Młodszy inspektor Zachariasz Gdula niczym specjalnie się nie wyróżniał – zupełnie tak, jak jego gabinet. Pomieszczenie było nijakie, pomalowane na biało i wyposażone w nowe meble biurowe. Kilka lamp, symboliczne godła polskiej i ukraińskiej policji, znak CBŚP. Żadnego przepychu, porządek i ascetyczna prostota godne Holendrów. Wzór do naśladowania dla miejscowych, których trzeba było oduczać gabinetów niczym u dawnych sowieckich marszałków. Zza okna dolatywały przytłumione odgłosy wybuchów i wycie syren – rzecz ostatnimi czasy tak normalna, że przestano zwracać na nią uwagę.
– Dzień dobry – rzucił od wejścia Thomal i cała trójka ustawiła się przy ścianie nieomal na baczność. Nie nosiła mundurów, tylko zwykłe ubrania, żeby wtapiać się w tłum, ale Gdula dbał o ceremoniał. Chyba też na pokaz, choć Adam podejrzewał, że on naprawdę jest takim służbistą.
Szef był po pięćdziesiątce, ale nie wyglądał na swój wiek. Dużo biegał i chyba mało jadł. Miał bardzo chudą szyję – wydawać by się mogło, że jego tułów nie ma żadnego połączenia z głową. Nosił białą koszulę i szare spodnie od garnituru.
– Dzień dobry – przywitał się z szerokim uśmiechem. Dobry znak, bo zwykle inspektor minę miał zaciętą, jakby ciągle o czymś myślał i coś analizował.
Gestem zaprosił funkcjonariuszy do szerokiego stołu pod ścianą naprzeciw biurka.
– Kawy? – zaoferował.
Cała trójka przytaknęła. Zachariasz przez drzwi rzucił do sekretarki zamówienie i stanął u szczytu stołu.
– No, nie powiem, ładnie, ładnie. – Obdarował każdego długim, wesołym spojrzeniem.
Adam, jak nakazywała natura „psa”, wietrzył podstęp. Przebywał tu dopiero trzy miesiące. Półmetek. Szef nigdy nie wpuścił go w maliny. Był oschły i wymagający, ale popierał ich metody i ich wspierał. Chciał pokazać skuteczność albo reprezentował nową kadrę, która pozbyła się grzechów lat dziewięćdziesiątych. Thomal zadawał sobie pytanie, czy Gdula tak kogoś wkurzył, że wyekspediowano go tutaj, czy w tym ascetycznym albo nawet autystycznym stylu był tak dobry, że przesunięto go na naprawdę trudny odcinek. I czy za tą wesołością stał smak sukcesu, czy może nowe wyzwanie, których szefowi zawsze było mało?
– Raporty przesłane, zatwierdzone – mówił dalej oficer, nie przestając się uśmiechać.
– Chyba prawie ładnie… – pozwolił sobie na uwagę Maciej.
W zespole powinno być nieco swobody. On mówił otwarcie, zawsze pierwszy kończąc teatrzyki, na co, o dziwo, dowódca zezwalał. Może dla Gduli była to zgrywa; lubił patrzeć, jak młode pistolety w jego ekipie poddają się autorytetowi.
– Przeciek – dowodzący spoważniał, wypowiadając to mocne słowo.
Usiadł. Akurat wtedy nieco pulchna sekretarka wniosła tacę z filiżankami i dzbankiem. Ustawiła wszystko prędko i z pogodnym jak zawsze wyrazem twarzy wyszła, nie chcąc przeszkadzać.
– Był, prawda? To oczywiste. – Adam nabrał odwagi.
Złapał usłużnie za imbryk i zaczął rozlewać kawę.
– Co mam ci, Adaś, powiedzieć… – Zachariasz wzruszył ramionami. – Jasne, że był. Główna ręczy za swoich i jestem skłonny im wierzyć. Nasłuch niczego nie wyłapał. Wzięli wszystkich kolejno na spytki do wewnętrznego. Teraz ich maglują, ale wychodzi na to, że się uczą i zaplusowali.
– Czyli miejscowi… na wiosce – wtrącił Adam, teraz już całkiem impertynencko. – Lokalne krawężniki? – Zmarszczył brwi.
– No właśnie… – Szef wydął usta i splótł palce na stole. – Tak może być… Po cichaczu ktoś się rozpruł. Na takim zadupiu to za wielka kasa, żeby rezygnować. Warta ryzyka. – Umilkł, rozparł się na krześle i zabębnił dłonią o blat. – Ich sprawa. – Ponownie wzruszył ramionami. – Wiecznie żyć nie będziemy, sami mają to rozplątać. Jak Mareczek? – zmienił temat. – Kula poszła po kamizelce, gdyby nie to, byłoby groźnie. Pod żebro dostał…
Gdula zawsze wiedział wszystko.
– Czuje się okej. – Stefan upił kawy. – Niedługo wyjdzie ze szpitala. Dumny, i to bardzo. Ja mu się zresztą nie dziwię. Facet z ikrą. Dupę mi uratował… – Na to wspomnienie Polaka przeszedł dreszcz. – Techniczny, a potrafił chojrakować.
– No, ułany, ułany, a właściwie kozaki. – Gdula znów pochylił się nad stołem i wydął dziwnie dolną wargę w czymś na kształt dezaprobaty. Ale pozornej. – Szarżować na zbójów rozklekotanym busikiem… – Widać było, że z trudem zachowuje powagę; tylko błysk w oczach zdradzał, że to mu imponuje. – I to na trzeźwo!
Nie wytrzymał i zaniósł się krótkim śmiechem, zakrywając usta, jakby się zawstydził.
– No, ale tak trzeba było. – Złapał za filiżankę i uniósł ją jak do toastu. – Będzie pochwała – oznajmił uroczyście i wesoło. – Od naszych i z Brukseli, a co… Niech wiedzą! – Znów się śmiał.
Adam chciał coś palnąć, na przykład zapytać o dodatek do pensji, ale ugryzł się w język.
– Kwity poszły, wszyscy happy – opowiadał młodszy inspektor. – Warszawa najbardziej. Mamy sukces. Banda szmuglerów ludzi rozpirzona, ich wódz w ciurmie i tylko… – znów zmienił mu się wyraz twarzy – …cały ten syf to przyćmiewa. A zaraz może być jeszcze gorzej.
Spochmurniał i teraz owładnęła nim szczera irytacja. Odwrócił twarz do okna, zza którego cały czas dolatywał szmer gorzejącej miejskiej bitwy.
– Oni tu nie mogą normalnie żyć, a jeszcze ruskie pewno dokładają do kotła. Wczoraj rozpieprzyli jakiś blok tam, w tych Donieckach… Ukropy odwinęły się i też narobiły bałaganu. Ruskie wściekłe, prezydent ma problem… Jeszcze, kurwa, jeden do kompletu… – Nie dokończył zdania, chyba pojmując, że brnie za daleko. – Proces pokojowy, psia nędza.
Zamilkł. Funkcjonariusze czekali, patrząc po sobie, niepewni, czy można się odezwać.
Gdula siedział z filiżanką w dłoni wpatrzony w widok za białą firanką w oknie. Gdzieś tam błyszczał stalowy łuk rozpostarty nad Dnieprem.
– Cholera wie... – przemówił młodszy inspektor spokojnie i bardzo cicho – …może to ostatnia duża robota? Może trzeba będzie się wyprowadzać?
Te pytania zawisły na kilka chwil w pokoju. Adam przełknął ślinę i szturchnął Maćka pod stołem. Jego wątpliwości też miały się urzeczywistnić.
– Tak źle się robi? – barczysty funkcjonariusz zapytał wprost.
Inspektor Gdula był na powrót opanowany i powściągliwy. Uleciał mu z głowy wybuch sprzed chwili.
– Różnie może być – odparł obojętnym tonem. Nie miał zamiaru uspokajać ludzi. Wiedział za wiele. – Dobra robota, panowie, naprawdę dobra – wrócił do najważniejszych kwestii. – Należy wam się nieco odpoczynku. Czas pokaże, co nam znowu przydzielą. Na razie w nic się nie angażujemy. Mam tylko zostawić na miejscu naszych instruktorów. Kijów i Odessa. Reszta kolegów – wskazał kciukiem na ścianę, dając do zrozumienia, że chodzi o pozostałych sojuszników – też bierze na wstrzymanie. Rozkaz z góry. Na rozchwianej łodzi trudno się poruszać. – Machnął dłonią niedbale na znak, że nie wyszła mu ta przenośnia. – Uporządkujcie kwity do końca… I co? Wielka nuda się zaczyna. – Zapachniało drwiną. – Choć Unia płaci, można się rozerwać. Zezwalam. Byle ostrożnie i wiecie, żeby nie było…
Przekręcił głowę, patrząc spod brwi, i teatralnie pogroził im palcem. Wstał.
– Aha – przypomniało mu się niby – gratulacje! Ale moje pochwały to nic… Kto inny będzie was klepał po plecach. Adaś – wyciągnął palec w stronę Thomala – jest taki prikaz.
– Że co, ja? – Adam nie rozumiał. Przecież nie wykazał się niczym specjalnym.
– Stefan, Maciej, no i ten, Marko, idą do wyróżnienia. Ty też za jednym zamachem. Ukraińcy dają po medalu z ziemniaka. Polityka, kwestia odpowiedniego kładzenia akcentów. Dziś bardzo ważna, choć w mojej opinii na niewiele się zda – obdarzył zebranych kwaśną opinią i puścił oko. – Adaś idzie pewno dlatego, że ma dobre chody…
– Że jak? – Thomal nie pojmował.
Pozostała dwójka patrzyła na niego dziwnie, węsząc jakieś niecne podchody ze strony kumpla.
– Spokojnie. – Gdula od razu dostrzegł tę narastającą wątpliwość. – Mówiłem, taka polityka. Jednego nie wykluczę. Dla ciebie mam coś jeszcze. Będziesz nas reprezentował. Nic więcej nie powiem, bo nie wolno. Wszystko ciągle mgliste, ale powinniście przywyknąć do improwizacji. – Zaśmiał się i podparł pod boki. – Dam wam znać – dodał na znak, że spotkanie dobiega końca. – Pokręćcie się w pobliżu. Uporządkujcie, co tam macie, i cóż… Na razie tyle. Poczekamy, zobaczymy, co nam czas i wytyczne przyniosą.
*
Zamieszki w Kijowie rozgorzały, obejmując kilka przecznic więcej. Huk petard odbijał się echem, mieszając się z wyciem syren. Grupy wyrostków i odzianych w dresy chuliganów wyczuły moment i ruszyły demolować i okradać sklepy. Mieszały się z ubranymi po wojskowemu ludźmi, głuche na krzyki i polecenia, by nie podgrzewać atmosfery.
Z całego miasta ciągnęły kolumny dodatkowych sił policji. Armatki wodne i policyjne „budy” do zamykania zatrzymanych.
Ponad chodnikami i dachami kamienic grzmiało hasło: „Prezydent precz, nie oddamy ukraińskiej ziemi!”.
Demonstranci zaczęli dzielić się na mniejsze i większe grupy, by nie dostać się wszyscy naraz pod razy pałek i strumienie zimnej wody. Mimo to przemoc nie gasła, wręcz przeciwnie, a furia protestujących rosła. Ci, którzy mieli dość, rozchodzili się coraz mniejszymi grupkami; wchodzili do sklepów, kawiarni, znikali w tunelach metra lub przestawali na przystankach autobusowych. Za sprawą mundurowych, którzy zapełniali centrum, wydawało się, że stolica znalazła się pod jakiegoś rodzaju okupacją.
Od uchodzącego pod naporem sił policyjnych tłumu, którego członkowie woleli ograniczyć się do wykrzykiwania postulatów, zamiast wikłać się w fizyczną konfrontację, odłączyło się dwóch mężczyzn. Byli ubrani po wojskowemu, z orderami zdobiącymi piersi. Stroje był nienowe, wytarte, świadczące o tym, że ich właściciele używali ich przez długie miesiące gdzieś tam, na froncie ciężkich kampanii. Ramiona zdobiły dumne, ostre w przekazie naszywki batalionów ochotniczych.
Nie byli starzy, ale też już nie młodzi. Krótko ostrzyżeni blondyni o opalonych twarzach. Wyglądali zupełnie zwyczajnie, jak jacyś budowlańcy, motorniczowie czy strażnicy w fabryce. Szaraki z wielkiej, porzuconej armii.
Jeden z nich kulał lekko na prawą nogę. Jak wielu mu podobnych, cierpiał do dziś od ran, których nabawił się na wojnie.
Weszli w cuchnący zaułek – małe podwórko między dwiema kamienicami. Zostawili za sobą powrzaskujący jeszcze tłum.
W szarej studni między domami, o wiele obskurniejszej, niż sugerowały ich wymuskane frontony, parkował czarny porsche cayenne. Wóz, można by rzec, pospolity pośród luksusowych aut w bogatym, wręcz snobistycznym Kijowie o – zdawałoby się – najwyższym odsetku porsche czy tesli na kilometr kwadratowy na świecie.
Drzwi auta otworzyły się i wyszedł z niego barczysty brunet. Był w szerokich dżinsach i wyciągniętej na wierzch granatowej koszulce polo. Liczył sobie trochę ponad czterdzieści wiosen. Górował wzrostem i budową nad tamtymi dwoma. Krótkie rękawy opinały solidne bicepsy, a pod materiałem na piersi rysowały się wypukłości trenowanych latami mięśni.
Był dość mocno opalony, a przecież dopiero co zaczynała się prawdziwie gorąca, ale wiosna.
– Sława Ukraini – powiedział facet ze zgrywą, machając na powitanie.
– Herojam sława – odpowiedzieli obydwaj rozbawieni.
Jeden z nich ruszył do bagażnika i go otworzył. Dwaj jasnowłosi mężczyźni poczęli ściągać z siebie uniformy. Szybko wkładali cywilne łachy: jeden T-shirt, drugi koszulę. Za kilka chwil znów byli przeciętnymi śmiertelnikami. Już zapomnieli o paru godzinach spędzonych w zbiorowisku takich jak oni – weteranów.
– Tam macie jakieś żarcie – rzucił brunet. – Kanapki, batony. Na coś ciepłego zatrzymacie się, jak wyjedziecie z miasta. – Obrócił głowę w stronę wylotu z podwórka, skąd wciąż dobiegał hałas.
– Wspaniale gotujesz, Doktorze – dociął mu blondyn, żując kawałek odpakowanej kanapki. – Nie damy rady, za duży burdel…
– W sumie dobrze. – Drugi wydawał się zadowolony. – Niech się boją. Niech góra wie, że obudziła potwora. Kiedy się to wszystko rozpędzi…
– Rozpędzi? – Barczysty brunet popatrzył na kompanów i przygryzł wargę. Myślał o czymś intensywnie. – Ciekawe, jak reszta – dodał cicho, zaintrygowany. – Mam nadzieję, że ich nie potłukli… Że udało im się wymigać.
– Potłukli? – Blondyn z kanapką prychnął okruchami. – Bez jaj. Nie wierzysz w to, co mówisz, Doktorze. – Przełknął i sięgnął po butelkę coli. – Jakoś się wydostaną. Jak i my. Wcześniej czy później, jeden pies. – Oparł się o wóz. – Co innego mnie martwi. Żuli dużo… Wiedziałem, że tak będzie, ale żeby aż tylu? Zwykli ludzie będą narzekać. Nie poprą… Jak był majdan, ani jednego sklepu nie obrabowano, a teraz…
– Co fakt, to fakt – przytaknął brunet niewesoło i też oparł się o auto. – Nawet policja nie wchodziła w drogę. Ktoś tam w MSW popiera ten opór, ale teraz nie mają wyjścia. Łatwo przez to nie będzie.
Jakby na potwierdzenie jego słów gdzieś niedaleko rozerwały się dwie większe petardy. Dudnienie wypełniło podwórko. Zaśmierdziało spalenizną.
– Dobra, bojcy! – Doktor klasnął w dłonie. – Do wozu… Zanim was odetną. – Zasiadł za kierownicę.
Dwaj pozostali zbierali się szybko.
– Ty jak? – zapytał pierwszy zaciekawiony i zatroskany. Resztę kanapki wyrzucił. – Wiesz gdzie? Masz transport?
Brunet wyciągnął dumnie szyję.
– A jak myślisz? – Pytanie było retoryczne i niemiłe. – Wszystko załatwione. Nie interesuj się. – Dobry nastrój całkiem z niego uleciał, dając miejsce skrywanej frustracji, napięciu związanemu z całym tym szaleńczym pędem, jaki bez ostrzeżenia mu zafundowano. – Na pewno wszyscy się znajdziemy, tak musi być.
– Coś dużego, co?… – Drugi z blondynów wcisnął szyję w ramiona i mówił półszeptem.
– Dużego – potwierdził kulturysta. – Przekonamy się. – Ewidentnie nie był zadowolony. – Sami się pewnie przekonacie. Wy do Lwowa, a ja… ja gdzie indziej, gdzie nas potrzebują. – Ucichł na chwilę, udając, że skubie jakiś brud na lusterku. – No, dobrze… – Na powrót przybrał wesołą minę, nie chcąc żegnać się zbyt grubiańsko. – Róbcie swoje… Pewnie szybko się zobaczymy. – Wyciągnął mocarne ramię i mocno uściskał prawice chłopaków. – Najeździmy się, najeździmy jak nigdy w życiu!
Machnął jeszcze na pożegnanie, z tylnego siedzenia wozu zabrał niewielki turystyczny plecak i zarzucił na ramię. Odszedł, nie oglądając się za siebie, i zniknął w wejściu do klatki schodowej.
*
Sebastian Wicki zamknął mieszkanie i zbiegał po schodach, szamocząc się z płaszczem, aktówką, kilkoma skoroszytami i małym plecaczkiem, który zwykł nosić. Ten element nie pasował ani do modnego granatowego garnituru, ani do stanowiska podsekretarza stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów – nowo mianowanego urzędnika już poważnego szczebla.
Tego poranka Wicki był spóźniony i dobrze o tym wiedział. Zaspał, zaspała żona, zaspała dwójka dzieciaków. Później nastąpiło pandemonium pośpiesznych przygotowań.
Nienawidził bałaganu i odstępstw od zasad. Zwłaszcza teraz powinien dbać o dobrą opinię. Zaszedł daleko dzięki własnym staraniom i musiał pilnować zdobyczy.
Skakał po dwa, trzy schodki na klatce czteropiętrowego bloku na warszawskim Ursynowie. Mijając okno na półpiętrze, zobaczył, że na zapchanej uliczce osiedla czeka już jego służbowa škoda. Mały przejaw luksusu, jaki przynależał władzy, a który Sebastianowi bardzo się podobał. Mężczyźnie trudno było zwalczyć wzbierający w nim zachwyt.
– Dzień dobry pani! – Wicki w pędzie przywitał sąsiadkę, wiekową panią Anitę, która wciąż dziarsko starała się opierać PESEL-owi i dreptała co dzień po bułki.
Podsekretarz szarpnął za klamkę drzwi przedsionka klatki schodowej i odruchowo zerknął w stronę skrzynki pocztowej.
Ze szpary wystawał kolorowy kartonik. Pocztówka, niewepchnięta do środka, tak by można było ją zobaczyć. Sebastian pomyślał, że to jakaś reklama, choć te wtykano pod każdy numer.
Wicki wyszarpnął papier, gotów go zmieść i wyjść, kiedy dojrzał zdjęcie. Casablanca – przeczytał podpis na widoczku z marokańskiego portu.
W jednej sekundzie przestało mu się śpieszyć. W głowie jakoś zawirowało i zrobiło mu się zimniej. Mrowienie przeszło po całym kręgosłupie. Ostrożnie, bojąc się wypisanej na odwrocie treści, obrócił papier.
Przemknął wzrokiem po drukowanych literach. Jeszcze mocniej zakręciło mu się w głowie. Skoroszyt prawie upadł na podsadzkę. Podsekretarz oparł się o ścianę wpatrzony w tekst i usiłował prędko zebrać myśli.
Dopadała go przeszłość. Szczenięce błędy, kiedy jeszcze pokonywał jedną z wielu barykad, kolejny szczebel, robiąc przecież wiele dobrego. Będąc fair wobec siebie… Nie zawsze jednak. Małe wyjątki się mściły. Nie sądził, że wyjdą na jaw, wtedy tak nie uważał. Ile wiedzą? – usiłował wydedukować, naiwnie wpatrując się w widokówkę niczym w szklaną kulę. Zaczął się bać, że to wszystko dotrze do szefów. Jeżeli jeszcze do tego nie doszło, to miał w ręku dowód, że niedługo może się tak stać.
Zmiął pocztówkę i włożył niedbale do kieszeni marynarki. Wziął kilka oddechów i już nie tak pewnym krokiem wyszedł z klatki.
*
Bałtyk, zwłaszcza północny, nie jest przyjemny. Szczególnie wiosenną nocą. Z poziomu pokładów szybkich łodzi wydawać by się mogło, że zima wcale się nie kończyła. Fale czarnej wody nie były zbyt wysokie. Jak na tutejsze warunki i aurę morze było spokojne. Tylko ten zimny wiatr, potęgowany pędem pontonów, i rozbryzgi wody męczyły pasażerów rzucanych jak na wybojach.
Znali to wszystko. Bardzo się starano, by wsiąkli w to niepasujące człowiekowi środowisko, by stali się jego częścią.
Czas, w którym działała grupa zamaskowanych, uzbrojonych ludzi pędzących na trzech łodziach, a tym bardziej pogoda nie miały prawa odciągnąć ich od celu, jaki im wyznaczono.
Średniej wielkości frachtowiec rósł w oczach z każdą przebytą milą. Nie był nowy ani specjalnie urokliwy. Jedna z wielu jednostek przemierzających morza i oceany. Spod zacieków i plam rdzy przebijała błękitna farba okraszona białym światłem lamp. Oświetlona wyspa stali o białej nadbudówce u rufy, tuż u wód terytorialnych Królestwa Szwecji.
Kamil „Monsignore” trzymał się uchwytu jedną dłonią, drugą przyciskając G-36K do kamizelki kuloodpornej. Głowa wędrowała raz w kierunku statku, raz w stronę ekranu radaru sternika.
Wzrok operatora uniósł się ku niebu, jakby chciał dostrzec uskrzydlonego obserwatora, który czuwał nad nimi wszystkimi. Nie miał szans. Dron był jak duch, rozmyty na czarnym płótnie zmroku.
– Blue One, jest jakiś ruch? – rzucił Kamil do mikrofonu przy ustach po angielsku. Nie wytrzymał, przerwał tę świętą chwilę napięcia tuż przed abordażem, kiedy wszystko już wiadomo i każdy tylko czeka.
– Bravo Ten, spokój – z mroku, gdzie fale pruła druga łódź, przyszła spokojna odpowiedź.
Monsignore nie byłby sobą, gdyby uwierzył na sto procent. Przeważnie był nieufny i przeważnie dobrze na tym wychodził przez te naście lat w firmie.
Dałby wiele, żeby samemu dzierżyć w ręku ekran modułu, który pokazywał ten sam widok, jaki miał operator bezzałogowca.
Pontonem szarpnęło. Uniósł się wyżej na fali kilwateru i zrobił delikatny zwrot w lewo. Łódź z przodu była szybsza, ale teraz zwalniała. Wszyscy na pontonie Monsignore unieśli broń, gotowi wesprzeć pierwszych, którzy mieli wedrzeć się na frachtowiec.
Celowniczy karabinu maszynowego M240 ulokowanego na dziobie, wyczekując jakiegoś zagrożenia, starał się przesuwać lufą, celując od rufy po burtę. Trudno było mierzyć z rozhuśtanego pokładu. Podobnie jak ulokowanemu tuż obok snajperowi, który na obrazie termowizyjnego celownika szukał kryjących się w mroku kolegów po fachu.
Przy celu takiego rodzaju i o takim stopniu ważności powinni mieć do dyspozycji śmigłowiec. Jednak Sztokholm – i kto tam jeszcze podejmował decyzje oraz dawał zielone światło w tym przypadku – chciał zachować pozory rutyny. „Rutynowej” kontroli. Póki byli na wodzie, dało się w to jako tako uwierzyć, ale zaraz powinno się to zmienić.
Nikt nie wysyła ot tak, na chybił trafił, Särskilda operationsgruppen – szwedzkiej specjalnej grupy operacyjnej, elity królewskich sił zbrojnych – do kontrolowania żeglugi na Bałtyku. I do tego wespół z połową sekcji rozpoznawczej z polskiej Formozy, o co usilnie prosił sam Monsignore, który wraz z niemałą grupą kolegów wspierał w międzynarodowym towarzystwie szwedzką „neutralność”. W tej chwili oczywiście jako utajniony element grupy gospodarzy, pozorującej ćwiczebne wejście, jak ogłoszono kapitanowi i załodze.
Już wiedzą – ta uporczywa myśl trzymała się Kamila, jak za każdym razem potęgując lęk. Uczucie, którego nikt z nich nigdy nie mógł się pozbyć. Bez względu na doświadczenie i liczbę odbytych misji.
Statek płynął ze stałą prędkością, nie przyśpieszał, nie uciekał, ale też nikt na pokładzie nie chciał nikomu ułatwiać zadania. Nie było widać ruchu przy relingach, kiedy dwie łodzie podchodziły pod rufę na wysokości mostka.
Dron, który „pilnował” całego zdarzenia, odgrywał jeszcze jedną rolę: zagłuszał łączność.
W jasnoszarym świetle obrazu w noktowizorze Monsignore widział, jak z łodzi dowódcy zostaje wystrzelona lina z drabinką. Wszystko w ruchu, kiedy ponton prawie uderzał o stalową burtę i tylko kunszt sternika pozwalał być pewnym, że nie dojdzie do kraksy.
Pierwsi operatorzy wspinali się szybko i sprawnie. Kamil to znał. Ćwiczył to tysiące razy i już szykował się na swoją kolej.
Ciemne sylwetki ludzi ostrożnie rozeszły się grupami po pokładzie. Obstawiały kolejno wejścia, otwierały je, osłaniając się wzajemnie. Grupa dowodzona przez Blue One wzięła na cel nadbudówkę i mostek. W słuchawkach trzeszczało od rozkazów i ostrzeżeń, z których Kamil niewiele rozumiał. Co to za język? – prawie mu się wymsknęło.
Frachtowiec zwolnił, aż wreszcie zaczęło się wydawać, że przystaje. Zamienia się w stalową wyspę pośrodku czarnych wód.
Sternik dostał zezwolenie i łódź Kamila pomknęła do statku.
Monsignore wchodził w środku zespołu. Drabinka była nieźle napięta, ale i tak wspinaczka nie jest niczym przyjemnym, kiedy człowiek się huśta i obija o burtę. Plama światła pokładowych latarni rozlewała się tylko blisko statku, wyrywając nieco miejsca nocy, która dalej zdawała się być szumiącą otchłanią.
Kamil wgramolił się na reling. Sprawdził plecaczek ze swoim „pancernym” komputerem i zgodnie ze sztuką przytulił się do ściany, osłaniając pozostałych i potulnie czekając, aż dowodzący powie, że może włączyć się do przeszukania. W końcu był tu teraz podwójnym gościem incognito.
W słuchawkach wybrzmiał znajomy głos dowódcy zespołu. Wzywał dowódcę łodzi, którą płynęło czterech Polaków. Dryblasa, prawdziwego wikinga z gęstą brodą, teraz ukrytą pod balaklawą.
Wiking klepnął Kamila w ramię i wskazał drzwi u podstawy nadbudówki.
– Twoja kolej.
Sigge Nyberg znał Monsignore dość dobrze i wiedział, że ta robota to dla niego wielka frajda. Nawet mimo stresów i niebezpieczeństw Kamil tym żył. Wszystkie minusy były rekompensowane przez radość z załatwienia kilku prawdziwych skurwieli i emocje związane z poznawaniem najgłębiej ukrytych tajemnic.
Szwed wiedział, że Monsignore będzie zadowolony.
*
Kennet Boss kroczył wolno po betonowym parkingu. Na ramiona narzucony miał plecak, a w dłoni trzymał sporą torbę z zapasami jedzenia i zmian bielizny. Wszystkim, co było potrzebne kierowcy ciężarówki.
Boss dobiegał sześćdziesiątki. Był wysoki, lekko przygarbiony i bardzo chudy. Mówiono, że wręcz zasuszony. Człapał na chudziutkich nóżkach, znaku rozpoznawczym siedzących całymi dniami za kierownicą szoferów.
Jego pojazd, siedmioletnie volvo FH-16 540, parkował pomiędzy kilkoma innymi wozami w granatowo-żółtych barwach firmy transportowej Dan Spedition.
Baza była prawie pusta, większość pracowników znajdowała się w trasie. Gdzieś w kraju, ale i w Europie.
Kennet otworzył drzwi, stanął na schodkach kabiny i wrzucił tam swoje pakunki. Wyciągnął z torby plastikową teczkę z papierami i sprawdził, czy wszystko się zgadza. Zanim jednak zaczął układać swój dobytek, postanowił obejść wóz. Ładunek był na miejscu, solidnie przymocowany.
Na pace zespolonej z autem, czyli inaczej niż w pełnowymiarowym zestawie ciągnika z naczepą, ustawiono długą, wąską konstrukcję. Nie najnowszą, ale zadbaną, przenośną białą budowlę. Coś jak kamper bez kół. Podobno z łazienką i małą kuchnią. Kennet nie pojmował, jak można mieszkać w takiej klitce – wedle jego wyobrażenia była to plastikowa trumna, w której nie da rady porządnie się wyprostować ani wyciągnąć na łóżku.
Boss sięgnął po papierosa. Zapalił i ponownie sprawdził wszystkie pasy mocujące. Spojrzał na horyzont. Zaszłe niedawno słońce rzucało jeszcze pomarańczowy blask na bezchmurne, szarzejące niebo. Tak, pogoda zapowiadała się wyśmienicie, a Kennet czuł się dobrze. Był wyspany, dobrze napoił się kawą. Lubił tę robotę. Odkąd dzieci wyszły z domu, nie przepadał za dniami spędzanymi w nim razem z żoną i tym chętniej brał każdy kurs. Póki zdrowie dopisywało. Zlecenie przyszło od samego pana Braldiga, szefa Dan Spedition, gdzie Kennet pracował piąty rok, odkąd odpowiedział na ciekawe ogłoszenie.
Trasa tego dnia miała być krótka i prosta, w tereny, gdzie rzadko zdarzało mu się podróżować, co tym bardziej go interesowało. A przecież za kółkiem widział już prawie wszystko.
Rzucił niedopałek i zgniótł go czubkiem buta. Wszedł do kabiny. Włączył CB i radio. Kiedy segregował dokumenty i szykował krążek tachografu, zaczęły się wiadomości. Podane w pozornie lekkim stylu pasującym do nowoczesnej formuły, takiej bardzo młodzieżowej i prześmiewczej, mimo wszystko były niepokojące. Poziom przemocy gdzieś na Ukrainie wyraźnie rósł. Dochodziło do starć jakichś zbuntowanych ludzi, niegodzących się na wycofanie wojsk i oddanie kawałków kraju, których Kennet nie potrafił nawet umiejscowić. Mówiono o uroczystościach w tych „niezależnych” republikach, organizowanych z okazji przypadającego pojutrze Dnia Zwycięstwa. Chwilę później nadano krótki komentarz jakiegoś mądrali, analityka, który mówił o zwiększającej się koncentracji wojsk rosyjskich na granicach z Ukrainą. I te lokalizacje duńskiemu kierowcy nic nie mówiły.
Bossem owładnęło jakieś niemiłe przeczucie. Nie interesował się polityką, ale te walki na Wschodzie bardzo go zaniepokoiły. Przecież miał się udać w tym kierunku. Bliżej, dalej – było mu bez różnicy, ważne, że w ogólnym kierunku na wschód. Chwilę myślał, czy nie dobrze byłoby dopytać znajomych szefa, którzy czasem wpadali do biura, co tam się właściwie wyprawia. Przecież byli z tamtej części Europy.
Kierowca przełączył stację, szukając wesołej muzyki. Zamknął drzwi i zanim zapalił silnik, sięgnął po kolejnego papierosa.
*
Prezydent Rzeczypospolitej tylko pozornie nie interesował się przemówieniami kolejnych specjalistów – zebranych kilku urzędników i doradców. Przeciwnie. Sprawy poruszane tego dnia w specjalnym zabezpieczonym pokoju w siedzibie Biura Bezpieczeństwa Narodowego zajmowały go bardzo. I z każdą chwilą niepokoiły coraz bardziej.
Uważnie przeglądał zapisane kartki z analizami i opiniami. Bał się, choć nie miał zamiaru tego po sobie pokazywać. On i cała jego kancelaria, a także rząd, stali w obliczu kryzysu o wiele poważniejszego niż porwanie cywilnej maszyny do Afryki. Stresujący czas, który dał jednak głowie państwa dobrą nauczkę. I nieco więcej siwych włosów na skroniach.
Wahania nikt nie akceptuje, nawet najbliżsi przyjaciele i doradcy. Brak zdecydowania również w ich serca wlewa niepewność i może pozbawiać energii.
Nie było łatwo wzbudzić w sobie tyle stanowczości, by odgonić wątpliwości i wyuczoną skłonność do koncyliacji. Tak lub nie, białe lub czarne. Zwłaszcza w tym momencie. Kiedy sytuacja u granic Rzeczypospolitej zmieniała się prędko i – choć przeciętni zjadacze chleba jeszcze tego nie wiedzieli – robiła się groźna.
Prezydent otaksował wzrokiem zdjęcie satelitarne pełne prostokątów, które były sfotografowanymi z kosmosu rosyjskimi czołgami, zamknął jeden ze skoroszytów i dopiero po chwili zorientował się, że nikt już nic nie mówi. Zebrani czekali cierpliwie na jego reakcję, jakiś gest.
Przez oblicze czterdziestopięciolatka przemknął grymas, w którym tylko niektórzy rozpoznaliby objaw podenerwowania. Prezydent doskonale opanował odpowiednią mimikę. Przywołał na twarz wyraz troski i jednocześnie intensywnego namysłu, choć wcale nie uśmiechało mu się podejmować decyzji samemu.
– Doprawdy tragiczny obraz… – zaczął cicho, dotykając kciukiem brzegu okładki zeszytu. Opinia nie była odkrywcza, każdy mógłby się pod taką podpisać. Prezydent obrzucił zebranych spojrzeniem, ale próżno było szukać w ich minach jakiegoś wsparcia, podpowiedzi. – Mimo tych wszystkich zajść – wskazał na skoroszyty – nie należy odpuszczać. Właściwie nie można – oznajmił wojowniczo, marszcząc czoło i czując, jak zaciska mu się gardło.
Bał się, naprawdę się bał. Być może było to coś więcej. Przeczucie, ostrzegawczy podszept, by uważał. Że sytuacja ewidentnie nabrzmiewa do poważnego starcia, być może w całym regionie.
Głowa państwa ze zdumieniem spostrzegła, że na obliczu siwowłosego, niemłodego ministra spraw zagranicznych pojawia się grymas ulgi. Jakby tuż przed chwilą wierzył, że misterna dyplomatyczna gra nie zakończy się zaplanowanym finałem.
Siedzący po prawej prezydencki doradca, minister Cezary Waligóra, nie potrafił ukryć zdenerwowania. Już od pewnego czasu coraz bardziej przejmował się sytuacją za wschodnią granicą. Stawało się to jego obsesją, powodem bezsenności, kłopotów w domu i coraz częstszych bólów w różnych częściach przepracowanego ciała.
Waligóra, siwiejący blondyn w grubych okularach, sięgnął po szklankę i wziął głęboki haust, udając, że płucze gardło po długim odczycie.
– Obawiam się… – powiedział, prawie czkając. – Obawiam się, że ta cała wycieczka w takich warunkach wypada blado. Niewiele z niej przebije się do… – Skinął na zawieszony na ścianie duży, zgaszony ekran. – Kolejne rozruchy, ba, majdan w Kijowie i już prawie otwarta rebelia na zachodzie kraju… – Z każdym wypowiedzianym słowem coraz wyraźniej dopadały go marazm i zobojętnienie. – Jeżeli w tym czasie i u naszych granic zaczną się dalsze podejrzane ruchy, to…
Szef zmarszczył zdziwiony brwi, zastanawiając się, czy jego pomocnik po prostu nie żartuje w tym niezbyt odpowiednim momencie. On wątpił?
– Do tego dochodzi o wiele większe niebezpieczeństwo… – dodał Waligóra, jakby szef telepatycznie przekazał mu swoje wcześniejsze obawy. Tyle lat współpracy mogło powodować podobne stany i sposoby myślenia.
Generał, dowódca Służby Ochrony Państwa, postawny, wysoki brunet dobiegający pięćdziesiątki, ubrany w dopasowany garnitur, chciał już coś dorzucić, ale ubiegł go Wojciech Nikomski.
– Trzeba wzmocnić przekaz. I już. – Wzruszył ramionami były koordynator służb specjalnych.
Wszyscy zebrani politycy i oficerowie zwrócili na niego spojrzenia. Nikomski nie mówił nic odkrywczego. Jednakże sposób, w jaki to robił, szokował. Na tych naradach zazwyczaj rzucał najlepszymi pomysłami, tak jakby mówił o wyjściu z psem na spacer, jak o rzeczy banalnej i oczywistej.
Prezydent rozparł się na krześle z jedną dłonią na oparciu, drugą dając łaskawie znak, by minister mówił dalej. Usta bezwiednie wykrzywił mu kpiący uśmiech.
Głowa państwa domyślała się, że Wojciech ma coś ciekawego i że to jak zawsze wypali. Tak, prezydent był absolutnie pewien, że zrobił dobrze, przyjmując na „przechowanie” byłego ministra po jego wymuszonym odejściu ze stanowiska. Sprawa lotu do Hurghady albo raczej cały spisek, jaki wiązał się z tamtą niewesołą historią i jej międzynarodowymi implikacjami, nie były winą Wojtka. Jego jedynym grzechem było zbyt późne wykrycie powiązań, choć wtedy wszystko działo się szybko. Obowiązkiem zaś, jako człowieka honorowego, było wzięcie na siebie odpowiedzialności politycznej. Wielu żałowało, ale zasady to zasady. Koledzy Nikomskiego, a nawet bezwzględna opinia publiczna odetchnęli z ulgą, kiedy „duży pałac” znalazł posadę dla poczciwca. Co stałoby się z Wojciechem, gdyby akcja się nie powiodła?
– Przez wzmocnienie przekazu rozumiem napompowanie rangi wizyty pana prezydenta – mówił dalej Nikomski z należną powagą i ciągle bez emocji. – Zapraszamy naszych policjantów do chwalenia się sukcesami wespół z Ukraińcami, ale to będzie za mało. Jest to misja pokojowa, a przynajmniej próba utrzymania pokoju. Jeżeli na Kijowie krzyżyk postawiła Unia od Brukseli po Berlin i tylko Amerykanie jeszcze coś mogą, i nas w to angażują, to… Niech podeślą kogoś, do licha ciężkiego.
Prezydent prychnął cicho i zawstydzony potarł twarz.
– Jak pan to sobie wyobraża? – Siwy szef MSZ wyprostował się lekko nabzdyczony, że w jego – fachowca – obecności podrzuca się tak niedbałe, prostackie pomysły. – Żaden amerykański polityk, do tego związany z tą administracją, nie wyściubi nosa poza Waszyngton, zwłaszcza jeśli idzie o Ukrainę. – Poprawił nerwowo okulary. – Kwestia impeachmentu powiązana z ukraińskimi przekrętami wiąże im ręce. Niby sprawa zakończona, ale niesmak pozostał. Wielu się czepi. Nie ma mowy. – Machnął na znak, że to definitywnie zamyka temat.
– Czy ja mówię, panie ministrze, o politykach? – Nikomski nie bardzo się przejął. – Media ich zjedzą, kiedy padnie choćby cień podejrzenia, że prezydent wysyła umyślnego, by załagodzić nieroztropne posunięcia w kontaktach z oligarchami. Uważam, że ta sprawa rozejdzie się po kościach, ale teraz muszą uważać. – Oczywisty i niepotrzebny wtręt miał uzmysłowić siwemu dyplomacie, że i on, „zrzut” do pałacu albo bezpiecznik, jak o nim mawiali co mniej przychylni, rozumie, o co w tym chodzi. – Wojsko. Amerykańskie wojsko i dużo prezentów. – Wojciech sugestywnie rozłożył ręce, niczym pracownik agencji reklamowej przedstawiający swoją wizję reklamy. – Jeżeli i im, i nam zależy, a oni mają moce przerobowe i są bogatsi, niech coś dorzucą, skoro sami nie mogą wydelegować nikogo z samej góry. Jakiś generał? Dowódca korpusu w Europie mógłby towarzyszyć panu prezydentowi. – Zrobił teatralny ukłon. – Mamy jeszcze kilka dni, da się to uzgodnić, choć nie będzie łatwo. Wysoki poziom bezpieczeństwa i tak jest zapewniony, więc powinni się zgodzić. Do tego podarowanie kilku „zabawek”… Dlaczego po cichu, choć oficjalnie? Trzeba głośno i do mediów. Pociski przeciwpancerne, samochody, moździerze czy radary? A może wszystko naraz? Niech przekaz będzie mocny. Osobno rozmowy z głową państwa, osobno wsparcie wojskowych. Uważam, że na takie obrazki ta rozkrzyczana tłuszcza nieco przystopuje. Do tego widok jankesa, który daje rękojmię, że Ukraińcy mogą liczyć na wsparcie w obronie przed wrogiem, ale tylko jeżeli będą trzymali się razem… A i w naszej sytuacji, kiedy mamy coraz więcej „turystów” oraz cichy stan gotowości, to może dać do myślenia.
– Jest druga opcja. Że niezadowoleni będą jeszcze głośniej krzyczeć. – Waligóra wydawał się nieprzekonany podobnie jak szef MSZ. – Dopiero cała zachodnia Ukraina podniesie larum, że Amerykanie też ich zdradzili i wspierają… jak oni to zwą… prywatną armię oligarchów.
– Dlatego zaznaczyłem, by podzielić spotkania i popisy. – Nikomski nie dał się zbić z pantałyku. – Mamy jeszcze trochę czasu. Nie wiem, gdzie było planowane spotkanie z naszymi, ale może znajdzie się jakaś jednostka szkolona przez natowskich doradców, nieco dalej od Kijowa? – rzucił drwiąco. – Niech tamtejsi weterani widzą, że wspieramy wszystkie opcje.
Teraz uwaga skupiła się na Mateuszu Łukaszczyku, podsekretarzu stanu MON – najmłodszym z obecnych, ale już łysiejącym, kościstym mężczyźnie o zapadniętych policzkach.
– Z tym nie byłoby problemu. – Przygryzł wargę, wyraźnie niewyrobiony w radzeniu sobie z atencją możnych.
– Przepraszam, że wejdę w tę uroczą wizję… – Dyplomata nie krył swojej niechęci. Czuł, że kilkutygodniowy, skomplikowany proces rozmów i umawiania wszystkich ze wszystkimi może zacząć się sypać. Jemu zaś groziło popadnięcie w najgorszą z ról, a mianowicie niewiarygodnego gracza, który tracąc kontrolę, w ostatniej chwili wywraca plan umówiony w kilku światowych stolicach. – …jak u licha ma to wpłynąć na sytuację? Przypominam: rozruchy, bunt i groźba podziału kraju! – uniósł się. – A chyba doskonale wiemy, kto zyskuje przy takim obrocie spraw. Koncentracja rosyjskich wojsk na granicy nie ustaje…
– I kto miesza, bez wątpienia, w tym kotle i podsyca pod nim ogień – teraz prezydent przerwał nieco nieelegancko. – To oczywiste… Kreml nie jest biernym obserwatorem. Jak panom wiadomo choćby z analiz, gdzieś na pewno dojdzie do posunięć dywersyjnych, by rozmyć obraz, i módlmy się, żeby to nie było u nas. Ale do licha, tam pachnie najprawdziwszą wojną, przy której rok dwa tysiące czternasty to pestka! – Uczynił nieznaczny gest w stronę Nikomskiego, który na działaniach służb znał się jak mało kto. – Naszym zadaniem jest robić, co należy, by zatrzymać ten proces. – Głowa państwa sama siebie nie podejrzewała o taką hardość w tej chwili. – Podziały na Wschodzie to wojna i potok uchodźców albo i interwencje, co w perspektywie znów zmieni układ granic w Europie. – Prezydent nabrał powietrza, czując, że stoją tu wszyscy, a on szczególnie, w obliczu kryzysu o największym zasięgu w karierze. – Pan Nikomski ma rację. Jeżeli sytuacja się komplikuje – bez znaczenia, kto dokłada do pieca – to trzeba reagować. Zyskać na czasie i studzić emocje… Spokojnie, panie ministrze – zwrócił się do siwowłosego dyplomaty. – Moja w tym rzecz, by być słyszalnym i dawać do myślenia. Rozsądni mają słuchać i działać, nie oglądając się na prowokatorów. Choć moc ich przekazu jest ogromna i trudno będzie ją przebić.
Zawiesił głos i chwilę milczał, przenikając Nikomskiego spojrzeniem. Zaczynał pojmować, co planuje jego minister. Działała jakaś forma telepatii, a może tylko tak się prezydentowi zdawało. W specjalnie zabezpieczonym pomieszczeniu słychać było jedynie szum klimatyzatora.
– To fakt… – Ocknął się naraz prezydent. Oczy mu zabłyszczały. – …nawet najlepsze teatrzyki nie uspokoją tysięcy młodych, a już sfrustrowanych ludzi, którzy oddali najlepsze lata życia, nieraz i zdrowie, by bronić kraju, który jest teraz dzielony. I to za zgodą władzy. Pomijam, czy inspirowanej przez pogrobowców starej prorosyjskiej ekipy, czy nie. To nie temat na dziś. Młodzian przeszarżował albo dał się zwieść i żałuje. Tak… – otworzył usta i zastygł w bezruchu, wspominając ostatnią rozmowę z ukraińskim prezydentem – …on popadł w tarapaty. Nie ma ruchu. Traci poparcie i przyjaciół. Oczywiście prócz możnych, tej grupy oligarchów. Zostało mu ich niewielu. Podobnie jak czasu. Im, nam i Europie. Jeżeli weźmiemy pod uwagę doniesienia ze Szwecji, te wszystkie karabiny, ładunki wybuchowe, to robi się doprawdy nieciekawie…
Wszyscy zebrani w milczeniu pokiwali głowami. Byli pokrótce zaznajomieni z doniesieniami służb o przemycie broni i kolejnych „incydentach” u brzegów skandynawskiego państwa.
– Potrzeba nam czasu i spokoju. Wymierzenie ostrza niezadowolenia na zewnątrz Ukrainy, nie do środka, to cel nadrzędny. Krótko i prosto: potrzeba im jedności. Zgadzamy się. Wiem, wiem, że w przypadku tego państwa to trudne, ale… Skoro mamy okazję wesprzeć konkretną jednostkę – mówił już spokojniej, niby to zmieniając temat – najlepiej posiadającą w swoim składzie weteranów wojny na wschodzie, to może rzeczywiście podbijemy stawkę?
– Co ma pan prezydent na myśli? – Waligóra przełknął głośno ślinę i zamarł wpatrzony w szefa.
– O ile wiem, mamy w Polsce kilku weteranów tamtego konfliktu. – Wzrok przywódcy błyszczał zadowoleniem z własnego konceptu. – Był już taki pomysł, ale go zarzucono, by nie opowiadać się za żadną ze stron, gdyby jednak do niego powrócić…
– Major, teraz podpułkownik Oleksandr Zdaniłow. – Podsekretarz MON uznał, że wywołują go do odpowiedzi. – Leczył się z ran po obronie lotniska w Doniecku. Bardzo poważany. Bohater…
– Bohater – syknął prezydent i pokręcił głową. Sama myśl, że jeden z dzielniejszych obrońców donieckiego lotniska musiał parać się noszeniem cegieł na budowie w Warszawie, gdyż nie było dla niego miejsca w jego własnym kraju, przyprawiała o ból głowy.
– Obecnie doradza nam w kwestiach przekazywanej pomocy. Wiem, że go… nosi, choć ciągle nie miał oferty z kraju. Otrzymałem informację, że weterani lub, jak to się mawia w Kijowie, buntownicy składali mu propozycje, ale się nie zgodził. Nie ma sumienia ani chęci wikłać się w konflikt domowy. Może to sprawa zdrowia i psychiki…
– A gdyby spróbować go przekonać, by wsparł naszą inicjatywę? – zapytał wprost prezydent, ale nikt nie odpowiedział. – Zwyczajnie: czy dołączy do delegacji? – niezrażony mówił dalej. – Strona polska, amerykański komponent i on. Ikona oporu przed Rosjanami wspiera armię Ukrainy, a potem…
– Co potem? Zresztą Kijów musi oddać tereny, których ten Zdaniłow bronił. – Siwy dyplomata prawie pobladł.
– Spotkamy się z drugą stroną. Z kimś od weteranów. – Prezydent opadł na oparcie krzesła bardzo z siebie zadowolony. – Jeżeli nie potrafią się dogadać sami, należy przedsięwziąć wszelakie środki. – Pstryknął palcami.
– Kijów się nie zgodzi. Próbowali już… – powiedział dyplomata ogarnięty jakąś straszną wizją.
– Zgodzi, zgodzi. – Polski prezydent uśmiechał się z satysfakcją, pewny swego. – Młody prezydent, jak mówiłem, szuka po omacku. Przyjmie każdą pomoc. Próbował podobnych manewrów, to fakt, ale jego oligarchiczne konotacje nie dodają mu wiarygodności. Każdy od niego widziany jest jako „kupiony” za lewe pieniądze. Oj, panowie, to musicie wiedzieć. Zresztą – klepnął blat stołu, teraz jakoś pozytywniej pobudzony – jeżeli zachodzi taka potrzeba, będę rozmawiał. Panów proszę tylko o pomoc w technikaliach. Pana premiera biorę na siebie, myślę, że go przekonam. Podobnie Kijów. A i Waszyngton nie będzie bardzo oponował. Odwalamy za nich brudną robotę. Aha – przypomniał sobie naraz – poproszę o znalezienie numeru do tego ukraińskiego podpułkownika. Z nim też muszę się rozmówić. Niech wie, że jest doceniany i potrzebny.
*
Mieszkanie na warszawskim Ursynowie było przeciętne. Lokum w bloku z wielkiej, choć ocieplonej, szarej płyty. Nic oszałamiającego, jednak dla ukraińskiej rodziny wydawało się luksusem. Umeblowane może bez przepychu, ale z gustem. Jasne. Prawie świeżo po remoncie. Z dobrym sprzętem TV. Było oazą spokoju i przyczółkiem do dalszego rozwoju po latach ordynarnej nędzy i upokorzenia.
Oleksandr Zdaniłow był postawnym mężczyzną. Wielu przypominał drwala lub mocarnego zapaśnika. Słuszną sylwetkę ten pięćdziesięcioletni Ukrainiec zawdzięczał dźwiganiu ciężarów i pracy fizycznej w młodości. Głowę miał dużą, niemal kwadratową, włosy ciągle bardzo gęste, zaczesane do przodu na wschodnią modłę. Tylko na skroniach znać było siwiznę. Kilka blizn szpeciło – w jego mniemaniu – podbródek. Wstydził się ich, choć wiele pań przyznałoby, że to przydaje jeszcze seksapilu temu „niedźwiedziowi”. Po przybyciu do Polski Oleksandr był zwykłym budowlańcem, „operatorem łopaty”, choć nikt nigdy nie dał mu odczuć, że niewiele znaczącym. Nie chodziło o jego wielkie frontowe zasługi, którymi się zresztą nie chwalił. Jego postura, wąskie, bystre oczy oraz milczący, acz uważny sposób bycia wzbudzały respekt i ciekawość.
Zdaniłow dużo czytał, miał ogromną wiedzę i – co nietypowe przy takiej muskulaturze, która pozwoliłaby mu rządzić w każdej grupie – był opanowany i skromny. Mimo to wiedział, że w pewnych sytuacjach potrafi wykrzesać z siebie ogromne pokłady energii i rozstawiać ludzi po kątach.
Pułkownik kończył wiązać krawat przed lustrem na szafie w sypialni. Nie był zadowolony ze swojego wyglądu. Oficjalny strój, jaki przywdział, był nieco za duży, a do tego Ukraińcowi wydawał się nieświeży.
Jego żona Weronika – wysoka brunetka o bujnych kształtach i z krótkimi włosami – co chwila zerkała przez uchylone drzwi.
– Pośpiesz się – rzucała, irytując męża, ale ten nie odzywał się ani słowem. Wiedział, że kobieta jest równie podenerwowana, co on. Wiedział też, że jest dumna, by nie powiedzieć – wzruszona.
Sam Zdaniłow nie czuł się komfortowo i pierwszy szok, później wątpliwości, a wreszcie uczucie zaszczytu pogrzebała trema. Straszna rzecz, której w takim natężeniu nie doświadczył nigdy dotąd.
Zawiązał krawat, co próbował zrobić już trzeci raz. Wyglądało znośnie. Mężczyzna zarzucił marynarkę, zapiął guzik i wygładził materiał.
Stał tak, w milczeniu patrząc na swoje odbicie, i próbował pojąć, co się właściwie wydarzyło. Skąd te zaszczyty? Był szarakiem. Niektórzy mówili, że był bohaterem, ale kilka lat tyrania i biedy, na jakie skazał rodzinę, nie współgrało z tymi peanami na jego cześć.
Gotów był uznać to za dar od Boga, nagrodę za wszystko, co uczynił, choćby kiedy bronił tego upiornego lotniska w zapomnianej, długiej bitwie. Ale jedno nie dawało mu spokoju. Dlaczego los odmieniał się teraz, kiedy wszystko, co zrobił, i poświęcenie setek jego kumpli, którzy zginęli albo zostali poranieni, szło na marne?
Przez to uciekł. Obiecał sobie, że nie wróci, nie pomoże, póki tamten system się nie zawali i nie odbuduje na nowo. Brakowało mu sił, by zmagać się z postsowieckim porządkiem, wspomnieniami i zwyczajną zdradą.
Coś jednak zmieniało się w jego życiu po raz kolejny w krótkim okresie. Ktoś go potrzebował, ale w kraju, którego przysięgał bronić, czas był niepewny i ciężki.
– Dlaczego? – powiedział na głos, wpatrując się we własne oczy. – Znak od Boga? Wytyczne? – O tym bał się nawet myśleć.
Muzyczka disco ustawiona jako dzwonek telefonu wyrwała Oleksandra z filozoficzno-etycznych dociekań. Ulżyło mu, bo obawiał się, dokąd dojdzie w swoich teoriach.
Uniósł smartfon z nocnego stolika przy małżeńskim łóżku. Nabrał powietrza.
– Słucham? – powiedział po polsku z lekkim akcentem. – Tak jest… Jestem gotowy. Już schodzę – mówił wesoło i uprzejmie.
Schował telefon do kieszeni. Rzucił ostatnie spojrzenie na swoje odbicie w lustrze i wyszedł na korytarz.
Weronika rzuciła mu się na szyję, aż musiał się pochylić. Wycałowała męża, patrząc na niego pełnymi dumy, ale i nadziei oczami.
– Powodzenia. Wierzę w ciebie. – Głos jej drżał.
Oleksandr miał nawet ochotę zapytać, o co jej chodzi, na co liczy, bo on sam – na niewiele. Poczuł zaraz, jak syn ciągnie go za nogawkę. Podniósł malca, ucałował go w czoło.
– Bądź grzeczny. Tata niedługo wróci. – Objął mocniej Weronikę i wtulił twarz w jej włosy. – Dziękuję, Werka.
Odstawił dziecko, złapał za klamkę i spostrzegł, jak bardzo drżą mu nogi.
*
Dzień nastał piękny i ciepły. Niedawne deszcze były tylko wspomnieniem, cienkim paskiem szarości na dalekim horyzoncie. Rozległe przestrzenie dzieliły się na prawie nagie, płaskie pola oraz pasmo niewielkich wzgórz. W tym stepowym krajobrazie wzniesienia zdawały się istnymi Himalajami. Jedyną przeszkodą, idealnym miejscem na linię obrony i punkt strategiczny.
Cała okolica przybrała brunatną barwę przetykaną połaciami bujnej zieleni, która wybuchała majową soczystością. Tego rozkwitu ani błękitu nieba nie mogły zmącić opary dymów płożące się nisko i leniwie przy ziemi ani nawet drażniące, ostre huki rwących się ładunków.
Słupy ziemi i dymu wylatywały raz po raz w górę, zostawiając po sobie owalne obłoki, które mościły się to na wzgórzach, to na mokrym po nocnych deszczach gruncie poprzecinanym śladami kół i gąsienic.
Zza ściany młodych brzózek i jakichś krzaków po jednej stronie wielkiej połaci wyrywały się w przód kolejne transportery. Plutony i kompanie osłaniały się wzajemnie, wychodząc z tej lichej i bardzo umownej osłony.
Załogi obsługujące nowoczesne jak na tę armię systemy wyszukiwały nieprzyjaciela, mierząc lufami armat transporterów BTR-4 – wozów kołowych różniących się od sowieckich protoplastów, z bezzałogowymi wieżyczkami, zbrojnych w działko i pociski przeciwpancerne, a wszystko osłonięte nieco futurystycznym ażurowym pancerzem. Pokryte pikselowym, zielono-brązowym kamuflażem prawie nowe pojazdy ruszały pewnie w cały ten dym, otaczane wybuchami. Błoto oblepiało wielkie koła wyrywające bruzdy w polu. Transportery z wyciem silników brnęły przed siebie, rozwijając się wachlarzem. Niektóre stawały na wezwanie dowódcy, osłaniając postępy innych pododdziałów. Wymagano, by bezruch był krótki, a przez to ocena sytuacji – szybka i dokładna.
Pododdziały nie mogły wystawiać się na łatwy cel dla artylerii oraz dronów i dawać sposobności do namierzenia ich pozycji. Wszystkie działania zaczepne w tej wschodniej wojnie miały być szybkie. Taka nauka płynęła z każdej większej czy mniejszej bitwy i potyczki. Wszędzie tam, wskutek prawie całkowitego wycofania sił lotniczych, królowała artyleria, bezlitośnie karząca za każdy błąd przestoju. Jak kiedyś, jak przed laty w czasie wielkiej wojny.
Za kompaniami zmechanizowanymi parła reszta wojska. Wozy z amunicją, którą należało uzupełnić zaraz po zajęciu celu, w oczekiwaniu na niecny kontratak. Saperzy, broń wsparcia, moździerze i obserwatorzy artylerii. Gdzieś w samym środku poczty dowódców i… obserwatorów.
Właściwie nauczycieli. Ludzi, którzy wiele umieli, zasłużyli się i choć oficjalnie byli obcy, zżywali się z tym wszystkim. Miejscowi, przynajmniej wybrani z nich, wiedzieli sporo. Nawąchali się prochu i nieraz dawali krwi za te lekcje, ale potrzeba im było podszeptu z zewnątrz. A nawet i nowocześniejszego podejścia. Słuchali więc uważnie i z wdzięcznością swoich nauczycieli.
Tak jak jednego z nich, lubianego i poważanego – o co wcale łatwo nie było – Roberta „Muchy” Krawca. Podporucznika polskiej marynarki wojennej, jak głosiła wieść oficjalna. Tylko nieliczni wiedzieli, że ten człowiek jest operatorem elitarnej jednostki specjalnej – słynnej Formozy. Urlopowany jako jeden z bardziej doświadczonych w firmie żołnierz, który pewnego razu jeden ze swoich poprzednich „wypoczynków” spożytkował na wsparcie ludzi na Wschodzie, za co wielu pozostawało mu dozgonnie wdzięcznych.
Jego umazany błotem zielony Humvee pędził za siłami głównymi batalionów strzeleckich. Szofer, młody żołnierz, który – gdyby nie tępiona przez doradców fala – mógłby już tytułować się dziadkiem, zajadle manewrował po bezdrożach, słuchając poleceń polskiego weterana.
Robert w mundurze bez oznaczeń, w goretexowej kurtce w MultiCam, obijając się o boki i sufit wozu, uważnie obserwował, co wyrabia się na linii frontu. Nie puszczał słuchawki radiotelefonu umiejscowionego między nim a szoferem, a u stóp ich strzelca na wieżyczce.
– Duży, Duży, tu Hadziaj, pierwsza kompania za wolno, za wolno, niech obchodzą… – rzucał w eter raz po raz swoje obserwacje. Płynnie po ukraińsku i bardzo stanowczo.
Był profesjonalistą i perfekcjonistą. Jeżeli powierzono mu niewielki wycinek, tylko do pokazania swoich umiejętności, to robił, co mógł, by wyszło jak najlepiej. Wolał mniejsze sprawy, jak operowanie w pododdziałach spieszonych, taktyki zdobywania budynków i miasteczek, ale tutejsza armia potrzebowała każdej pary rąk. W każdej dziedzinie tego fachu.
Wszyscy, z Robertem na czele, rozumieli, że zegar gdzieś tyka i nie ma za wiele czasu. Że to zaledwie antrakt w wojnie, która ucichła w pierwszej połowie dwa tysiące piętnastego roku, ale wciąż się tli i niedługo wybuchnie na nowo.
Każdy bardziej zainteresowany i gotów do pracy chciał, by mające nastąpić starcie tym razem wyszło lepiej. Bez całej tej serii blamaży i potwornych kompromitacji, jakie stały się udziałem Ukrainy, kiedy została napadnięta w czarnym czasie rewolty. Wtedy tylko zapał młodych ochotników, młodszych oficerów, ich poświęcenie, a także błędy i słabość Rosjan uchroniły Ukrainę przed zupełnym rozpadem.
Armię należało stworzyć od nowa. Dać jej solidne podstawy i ćwiczyć, ćwiczyć do zmęczenia. Spróbować zabić powszechną ciągle korupcję i pospolite złodziejstwo. Gonić ludzi i kazać im pocić się w kolejnych manewrach choćby po to, by w tych ciężkich czasach niepokojów wewnętrznych żołnierz nie myślał o głupstwach.
Radiostacja wypluwała potok meldunków i rozkazów. Mieszało się to z pomrukiem nieodległego boju i warczeniem silnika. Typowy koncert, który dodawał młodym, ale i Robertowi animuszu.
Słowa dolatujące z radia były wypowiadane w podenerwowaniu, acz bez wielkiego chaosu. Mucha rozpoznawał, który dowódca już walczył i jest powściągliwszy w przekazie, a który stresuje się sprawdzianem.
– Hadziaj, Hadziaj do wszystkich. Spokojniej, spokojniej – Krawiec pozwalał sobie na wtręty między korespondencję dowódców i samego Ducha, wielkiego wodza, kiedy wymieniane polecenia stawały się zbyt nerwowe.
Duch starał się bardzo, żeby kolejny pokaz sprawności wyszedł jak najlepiej. Tak jak planował przedstawić jednostkę, ciągle jeszcze zgrywaną i organizowaną.
– Czerwony na pozycji Pies… Powtarzam… – głośny meldunek przebił się przez inne.
– Niebieski, tu Duch. Przyśpiesz i zaczynaj – nakazywał ostrzej podniecony dowódca, co Robert przyjął z niejaką ulgą.
– Dogoń batalion – rozkazał krótko szoferowi.
Ten docisnął gaz i zaczął mijać ciężarówki ciągnące moździerze oraz wozy z zaopatrzeniem. Przebili się przez obłok zasłon dymnych i spalin w chwili, kiedy transportery, nieprzerwanie plując ogniem, zaczęły zajmować pozycje i wypuszczać desant.
Jak na diagramie, w trzech miejscach kompanie piechoty zaczęły wyskakiwać w błoto, regulaminowo kryjąc sektory. W eterze zaszumiało od nowych poleceń i batalion niebieski z osłoniętymi skrzydłami rozpoczął skok na pozycje nieprzyjaciela.
Pojazdy obrały kurs na wzniesienia, wiodąc pod ich osłoną rozciągniętą piechotę. Obsługi moździerzy pośpiesznie rozstawiły swoje zabawki i zaczęły ostrzał. Tumult tylko się wzmógł. Obłoki dymów pomieszały się, zawisając nisko ponad stepem wielkim oparem.
Wszystko jak należy, jak było przećwiczone chyba z dwieście razy.
Humvee stanął. Robert otworzył drzwi i…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej