Читать книгу Scenariusz chaosu - Piotr Langenfeld - Страница 4

Rozdział 1

Оглавление

Wio­sna zda­wa­ła się od razu prze­cho­dzić w lato. Kil­ka dni maja było upal­ne i dusz­ne. Moż­na by po­wie­dzieć: ma­la­rycz­ne. Cięż­kie po­wie­trze i cie­pło wy­peł­nia­ły ukra­iń­ską sto­li­cę. Słoń­ce grza­ło nie­prze­rwa­nie, a mury wiel­kich ka­mie­nic i tro­tu­ary chło­nę­ły upał, czy­niąc eg­zy­sto­wa­nie w Ki­jo­wie bar­dzo uciąż­li­wym.

Dwie te­re­no­we to­yo­ty, sza­ra i srebr­na, prze­my­ka­ły przez me­tro­po­lię, jak naj­szyb­ciej się dało, by unik­nąć po­ran­ne­go szczy­tu. Lu­dzi na uli­cach było spo­ro. Śpie­szy­li się do pra­cy, tło­czy­li na przy­stan­kach, wy­le­wa­li po­to­ka­mi ze sta­cji me­tra pro­sto w du­cho­tę wi­szą­cą nad ale­ja­mi.

Było jed­nak w tej zbio­ro­wo­ści coś wię­cej niż tyl­ko po­ran­ny po­śpiech. Dało się wy­czuć ża­rzą­ce się na­pię­cie, ja­kiś nie­po­kój. I nie cho­dzi­ło tu o co­dzien­ne bła­host­ki czy na­wet aurę. Adam Tho­mal wi­dział to wy­raź­nie, choć tłu­ma­czył so­bie te spo­strze­że­nia zbyt czę­stą lek­tu­rą ra­por­tów. Ale tak, coś wi­sia­ło w po­wie­trzu, cze­go zna­mien­nym do­wo­dem był fakt, że po­ran­ne kor­ki jesz­cze się nie za­czę­ły. Wła­ści­cie­le aut wo­le­li zo­sta­wić swo­je ma­szy­ny, na wy­pa­dek gdy­by zwy­czaj­ny dzień w me­tro­po­lii prze­ro­dził się w coś nie­do­bre­go. Za­mie­sza­nie i jesz­cze wię­cej co­raz in­ten­syw­niej­szych roz­ru­chów. Zbio­ro­wa mą­drość… albo Ada­mo­wi znów tyl­ko się zda­wa­ło.

Sie­dział na przed­nim fo­te­lu pa­sa­że­ra. Lu­bił, kie­dy go wo­żo­no. Cie­szył się chłod­nym na­wie­wem i usi­ło­wał się zre­lak­so­wać, wy­ła­wia­jąc z tłu­mu co pięk­niej­sze pa­nien­ki. Smu­kłe, dłu­go­no­gie, co­raz ską­piej ubra­ne, co bar­dzo go cie­szy­ło.

Ra­dio­wy ser­wis wy­plu­wał waż­kie in­for­ma­cje. Mó­wio­no o ro­sną­cym na­pię­ciu w kra­ju, ale pa­dły i szcze­gó­ły ak­cji, w któ­rą za­an­ga­żo­wa­nych było kil­ku Po­la­ków. Przy­naj­mniej tyle Tho­mal ro­zu­miał z prze­ka­zu. Parę dni było ci­cho, na­wet za ci­cho, żad­na ze stron nie chcia­ła się chwa­lić wy­czy­nem. Ani miej­sco­wi, ani „za­chod­ni” czy „eu­ro­pej­scy”.

Może to dla­te­go, że go­spo­da­rze mie­li po­waż­niej­sze kło­po­ty. Po­li­cjan­tom mia­ło więc wy­star­czyć uczu­cie sa­tys­fak­cji z do­brze speł­nio­ne­go obo­wiąz­ku. Jed­no zwy­cię­stwo w nie­koń­czą­cej się woj­nie, w któ­rej jed­nak bra­li udział z wła­snej woli, a kie­dyś na­wet i z za­pa­łem. Aż po­zo­sta­ło przy­zwy­cza­je­nie i śla­dy cze­goś, co te­raz na­zy­wa­no „ro­man­ty­zmem służ­by”.

Tho­mal rzu­cił okiem za szy­bę po stro­nie kie­row­cy. Mu­sie­li prze­bi­jać się przez ści­słe cen­trum, co po­mi­mo tło­ku da­wa­ło im nie­co po­czu­cia bez­pie­czeń­stwa. Za każ­dym ra­zem jed­nak obie­ra­li inną tra­sę. Ni­g­dy też nie je­cha­li sami. Za­wsze z osło­ną.

Dziś Ste­fan wy­brał dro­gę tuż obok sie­dzi­by Rady Naj­wyż­szej, gma­szy­ska o bia­ło-sza­rej bar­wie, w iście wschod­nim sty­lu ob­fi­tu­ją­ce­go w ko­lum­na­dy i zdo­bie­nia, przy uli­cy My­chaj­ła Hru­szew­skie­go. Po­dej­rze­nia Ada­ma za­czę­ły się zisz­czać.

Tu ruch się za­gęsz­czał. Sa­mo­cho­dów ro­bi­ło się wię­cej, a oko­li­cę wy­peł­ni­ły po­hu­ki­wa­nia, krót­kie wy­bu­chy pe­tard i chó­ral­ne okrzy­ki wzmac­nia­ne ha­sła­mi skan­do­wa­ny­mi przez me­ga­fo­ny.

– Tak… – wes­tchnął mar­kot­nie sam do sie­bie Adam, pa­trząc na zbie­go­wi­sko. – Na­sze wy­głu­py gów­no ich ob­cho­dzą – do­rzu­cił z wy­raź­ną iro­nią.

– Co mó­wisz? – Ste­fan zmarsz­czył brwi. Był chy­ba zły, że nie prze­wi­dział tej roz­ró­by. A może tyl­ko za­sko­czy­ło go, że pro­te­sty za­czy­na­ją się tak wcze­śnie.

– Mó­wię, że­byś uwa­żał. – Adam ziew­nął, wo­dząc wzro­kiem po tłu­mie wy­krzy­ku­ją­cym ha­sło za ha­słem po­śród lasu flag Ukra­iny, ja­kichś ochot­ni­czych for­ma­cji i co gor­sza, ban­de­row­skich sztan­da­rów.

– Chu­je je­ba­ne… – Sie­dzą­cy z tyłu Ma­ciek aż się za­trząsł. Każ­dy mię­sień w jego mu­sku­lar­nej syl­wet­ce zda­wał się drżeć, kie­dy się zło­ścił. – Każą nam uczyć su­kin­sy­nów, a ci śmią tymi szma­ta­mi… – Po­pu­kał się pal­cem w gło­wę w stro­nę pro­te­stu­ją­cych za kor­do­nem pre­wen­cji, jak­by za­po­mniał, że szy­by są pół­przy­ciem­nio­ne, a więk­szość ze­bra­nych ma na gło­wie co in­ne­go niż wga­pia­nie się w auta.

– A czyj, bie­da­ki, sztan­dar mają no­sić? – Ste­fa­no­wi nie chcia­ło się tłu­ma­czyć po raz chy­ba set­ny. – Tym pa­ja­com tyl­ko Ban­de­ra ko­ja­rzy się ze spusz­cza­niem ru­skim ło­mo­tu, a te­raz… Zresz­tą to wy­ciecz­ki z za­cho­du, tu­taj nie mają wiel­kie­go po­wa­ża­nia… No i wo­ju­ją jako je­dy­ni…

Prze­rwał, kie­dy uli­ca się za­kor­ko­wa­ła, bo gru­pa mło­dych Ukra­iń­ców prze­rwa­ła li­nię po­li­cji i wtar­gnę­ła na jezd­nię, wsz­czy­na­jąc małą bi­ja­ty­kę.

– Da­waj chod­ni­kiem! – Adam wpadł na po­mysł. Waż­ne zmia­ny waż­ny­mi zmia­na­mi, ale on nie za­mie­rzał się spóź­niać.

Ste­fan włą­czył kie­ru­nek, tak by ich ob­sta­wa w dru­gim au­cie wie­dzia­ła, co ro­bić. Wje­chał wol­no na kra­węż­nik i mimo że wo­ko­ło było z pół ty­sią­ca po­li­cjan­tów, nikt na­wet nie spoj­rzał. Nie­licz­ni spo­koj­ni prze­chod­nie roz­stą­pi­li się, cza­sem tyl­ko ci­ska­jąc krót­kie prze­kleń­stwa przy­ci­śnię­ci do muru i ogro­dzeń na wą­skim chod­ni­ku. Dwie to­yo­ty omi­nę­ły za­mie­sza­nie i za­raz wró­ci­ły na bru­ko­wa­ną jezd­nię.

– Kur­wa, bę­dzie z tego trze­ci maj­dan. – Spo­koj­niej­szy tembr gło­su Ma­cie­ja przy­da­wał jego sło­wom znaw­stwa god­ne­go uczo­nych.

Ada­mo­wi w kie­sze­ni ma­ry­nar­ki za­wi­bro­wał te­le­fon. Uśmiech­nął się na wi­dok wia­do­mo­ści. Ma­tyl­da mu gra­tu­lo­wa­ła – choć nie wie­dzia­ła cze­go do­kład­nie, to do­my­śla­ła się, że jej fa­cet brał udział w spo­rej ak­cji. Na Ukra­inie nie było wie­lu pol­skich po­li­cjan­tów. Dziew­czy­na mar­twi­ła się i py­ta­ła, czy Tho­mal jest cały.

– Po­zdro­wie­nia ma­cie – rzu­cił kum­plom chy­ba na­wet dum­ny, ale oni tyl­ko po­ki­wa­li gło­wa­mi. – Coś tam o nas w kra­ju wie­dzą!

Na­prę­żył się, jak­by tyl­ko o sła­wę cho­dzi­ło. Jak­by było mu jej mało po tym wszyst­kim, czym do­świad­czył go los. Być może wła­śnie cią­gle było mu za mało. Ta jego na­tu­ra po­ze­ra, któ­rą usi­ło­wał zwal­czać, a któ­ra nie­ustan­nie wy­ła­zi­ła na wierzch… Zna­li go, na­wet, o dzi­wo, po­dzi­wia­li, dzię­ki cze­mu piął się w górę, jak kie­dyś za­pla­no­wał. Nie było to ła­twe ani przy­jem­ne, ale dzia­ła­ło.

Awans i „kop” do ze­spo­łu pol­skie­go kon­tyn­gen­tu unij­nej mi­sji po­li­cyj­nej na Ukra­inie. Z jego do­świad­cze­niem w po­li­cji i poza nią miał się tu przy­dać. Jemu jed­nak wciąż pod czasz­ką po­brzę­ki­wa­ło, że nie osią­gnął praw­dzi­wej sła­wy.

Książ­ka. Przy­gryzł war­gę w za­my­śle­niu. Ego­cen­trycz­ny du­pek – pod­świa­do­mość w od­ru­chu obron­nym pod­szep­nę­ła mu ulu­bio­ną ostat­nio obe­lgę Ma­tyl­dy. Za­raz przy­po­mniał so­bie z lek­kim za­sko­cze­niem, któ­re od pew­ne­go cza­su go nie opusz­cza­ło, że trwa w naj­dłuż­szym związ­ku w swo­im ży­ciu. Lek­ko za­wi­ro­wa­ło mu w gło­wie. Od­pi­sał na SMS-a i znów szu­kał wzro­kiem co pięk­niej­szych dziew­czyn, choć tu, przed „fa­bry­ką”, było tyl­ko kil­ka osób.

Mło­da bru­net­ka w ewi­dent­nie za krót­kiej mini, lek­ko trzę­sąc się na szpil­kach, scho­dzi­ła w stro­nę par­ku obok Domu Ukra­iń­skie­go.

– Oj, mę­czy się, bi­du­la, na tym bru­ku… – rzu­cił fry­wol­nie, lu­stru­jąc dłu­gie, jesz­cze lek­ko bla­de nogi.

– Ty, amant – szturch­nię­cie Ma­cie­ja wy­rwa­ło Ada­ma z nie­grzecz­nych kno­wań – masz do kogo wra­cać, to pil­nuj.

Ma­ciej był bar­dzo pro­sto­li­nij­ny i przy­wią­za­ny do za­sad. Nie współ­gra­ło to z wra­że­niem, ja­kie wy­wo­ły­wał za spra­wą swo­jej po­stu­ry, cią­got do spor­tów wal­ki i „wejść na obiek­ty”, ale da­wa­ło mu po­słuch u ob­da­ro­wy­wa­nych ra­da­mi. Fa­cet był star­szy od obu „szcza­wi”, jak ich na­zy­wał, i raz czy dwa dał im do zro­zu­mie­nia, że w tej ro­bo­cie utrzy­ma­nie rów­no­wa­gi, a co za tym idzie, nor­mal­ne­go domu to pod­sta­wa. Sam to ćwi­czył i wy­grał.

– Szyb­ko po­szło – Adam zmie­nił te­mat, wi­dząc już ich sie­dzi­bę.

Nie­po­zor­ny, bia­ły bu­dy­nek sprzed wie­lu lat, wy­re­mon­to­wa­ny za unij­ne pie­nią­dze. Pię­tro­wy ni to pa­łac, ni to klo­cek o nie­okreś­lo­nym sty­lu, ze skrom­ną ko­lum­na­dą przy wej­ściu i do­bu­do­wa­nym szkla­nym pię­trem. Po­mie­sza­nie daw­ne­go z no­wo­cze­snym. Bar­dzo zresz­tą mar­ne.

Par­king był pra­wie pu­sty, jak za­wsze. Wje­cha­li pil­no­wa­ni przez licz­ne ka­me­ry. Resz­ta mię­dzy­na­ro­do­wej za­ło­gi albo była w te­re­nie, albo kon­fe­ro­wa­ła z miej­sco­wy­mi od MSW po ko­men­dę głów­ną Na­ro­do­wej Po­li­cji Ukra­iny.

Oni sami też dość rzad­ko by­wa­li w sie­dzi­bie głów­nej nie­opo­dal Łuku Przy­jaź­ni Na­ro­dów i punk­tu wi­do­ko­we­go nad Dnie­prem. EU­AMU – Eu­ro­pe­an Union Ad­vi­so­ry Mis­sion Ukra­ine – mi­sję do­rad­czą UE na Ukra­inie two­rzy­ło oko­ło dwu­stu gli­nia­rzy i do­rad­ców z ca­łej Eu­ro­py, a na­wet i ze świa­ta. Mi­sję, któ­ra mia­ła za uszy wcią­gnąć po­dzie­lo­ne pań­stwo ukra­iń­skie w za­chod­nie struk­tu­ry i od­uczyć so­wiec­kie­go spo­so­bu my­śle­nia. Stąd sła­no wspar­cie do służb an­ty­ko­rup­cyj­nych i skar­bo­wych, de­par­ta­men­tów mi­ni­ster­stwa spraw we­wnętrz­nych czy do szko­le­nia pre­wen­cji. Miej­sco­wym wciąż bra­ko­wa­ło do­świad­czo­nych na­uczy­cie­li.

Po nie tak daw­nej de­mo­kra­tycz­nej zmia­nie wła­dzy w Ki­jo­wie i po – jak to na­zwa­no – „no­wym otwar­ciu i za­cie­śnie­niu współ­pra­cy z Pol­ską” War­sza­wa od­po­wie­dzia­ła na ge­sty przy­jaź­ni, zwięk­sza­jąc do dzie­się­ciu licz­bę funk­cjo­na­riu­szy, w tym CBŚP, i ze­zwa­la­jąc na ich udział w naj­waż­niej­szych śledz­twach. Zwłasz­cza tych, któ­rych przed­miot za­ha­czał o bez­pie­czeń­stwo Pol­ski i jej oby­wa­te­li.

Młod­szy in­spek­tor Za­cha­riasz Gdu­la ni­czym spe­cjal­nie się nie wy­róż­niał – zu­peł­nie tak, jak jego ga­bi­net. Po­miesz­cze­nie było ni­ja­kie, po­ma­lo­wa­ne na bia­ło i wy­po­sa­żo­ne w nowe me­ble biu­ro­we. Kil­ka lamp, sym­bo­licz­ne go­dła pol­skiej i ukra­iń­skiej po­li­cji, znak CBŚP. Żad­ne­go prze­py­chu, po­rzą­dek i asce­tycz­na pro­sto­ta god­ne Ho­len­drów. Wzór do na­śla­do­wa­nia dla miej­sco­wych, któ­rych trze­ba było od­uczać ga­bi­ne­tów ni­czym u daw­nych so­wiec­kich mar­szał­ków. Zza okna do­la­ty­wa­ły przy­tłu­mio­ne od­gło­sy wy­bu­chów i wy­cie sy­ren – rzecz ostat­ni­mi cza­sy tak nor­mal­na, że prze­sta­no zwra­cać na nią uwa­gę.

– Dzień do­bry – rzu­cił od wej­ścia Tho­mal i cała trój­ka usta­wi­ła się przy ścia­nie nie­omal na bacz­ność. Nie no­si­ła mun­du­rów, tyl­ko zwy­kłe ubra­nia, żeby wta­piać się w tłum, ale Gdu­la dbał o ce­re­mo­niał. Chy­ba też na po­kaz, choć Adam po­dej­rze­wał, że on na­praw­dę jest ta­kim służ­bi­stą.

Szef był po pięć­dzie­siąt­ce, ale nie wy­glą­dał na swój wiek. Dużo bie­gał i chy­ba mało jadł. Miał bar­dzo chu­dą szy­ję – wy­da­wać by się mo­gło, że jego tu­łów nie ma żad­ne­go po­łą­cze­nia z gło­wą. No­sił bia­łą ko­szu­lę i sza­re spodnie od gar­ni­tu­ru.

– Dzień do­bry – przy­wi­tał się z sze­ro­kim uśmie­chem. Do­bry znak, bo zwy­kle in­spek­tor minę miał za­cię­tą, jak­by cią­gle o czymś my­ślał i coś ana­li­zo­wał.

Ge­stem za­pro­sił funk­cjo­na­riu­szy do sze­ro­kie­go sto­łu pod ścia­ną na­prze­ciw biur­ka.

– Kawy? – za­ofe­ro­wał.

Cała trój­ka przy­tak­nę­ła. Za­cha­riasz przez drzwi rzu­cił do se­kre­tar­ki za­mó­wie­nie i sta­nął u szczy­tu sto­łu.

– No, nie po­wiem, ład­nie, ład­nie. – Ob­da­ro­wał każ­de­go dłu­gim, we­so­łym spoj­rze­niem.

Adam, jak na­ka­zy­wa­ła na­tu­ra „psa”, wie­trzył pod­stęp. Prze­by­wał tu do­pie­ro trzy mie­sią­ce. Pół­me­tek. Szef ni­g­dy nie wpu­ścił go w ma­li­ny. Był oschły i wy­ma­ga­ją­cy, ale po­pie­rał ich me­to­dy i ich wspie­rał. Chciał po­ka­zać sku­tecz­ność albo re­pre­zen­to­wał nową ka­drę, któ­ra po­zby­ła się grze­chów lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Tho­mal za­da­wał so­bie py­ta­nie, czy Gdu­la tak ko­goś wku­rzył, że wy­eks­pe­dio­wa­no go tu­taj, czy w tym asce­tycz­nym albo na­wet au­ty­stycz­nym sty­lu był tak do­bry, że prze­su­nię­to go na na­praw­dę trud­ny od­ci­nek. I czy za tą we­so­ło­ścią stał smak suk­ce­su, czy może nowe wy­zwa­nie, któ­rych sze­fo­wi za­wsze było mało?

– Ra­por­ty prze­sła­ne, za­twier­dzo­ne – mó­wił da­lej ofi­cer, nie prze­sta­jąc się uśmie­chać.

– Chy­ba pra­wie ład­nie… – po­zwo­lił so­bie na uwa­gę Ma­ciej.

W ze­spo­le po­win­no być nie­co swo­bo­dy. On mó­wił otwar­cie, za­wsze pierw­szy koń­cząc te­atrzy­ki, na co, o dzi­wo, do­wód­ca ze­zwa­lał. Może dla Gdu­li była to zgry­wa; lu­bił pa­trzeć, jak mło­de pi­sto­le­ty w jego eki­pie pod­da­ją się au­to­ry­te­to­wi.

– Prze­ciek – do­wo­dzą­cy spo­waż­niał, wy­po­wia­da­jąc to moc­ne sło­wo.

Usiadł. Aku­rat wte­dy nie­co pulch­na se­kre­tar­ka wnio­sła tacę z fi­li­żan­ka­mi i dzban­kiem. Usta­wi­ła wszyst­ko pręd­ko i z po­god­nym jak za­wsze wy­ra­zem twa­rzy wy­szła, nie chcąc prze­szka­dzać.

– Był, praw­da? To oczy­wi­ste. – Adam na­brał od­wa­gi.

Zła­pał usłuż­nie za im­bryk i za­czął roz­le­wać kawę.

– Co mam ci, Adaś, po­wie­dzieć… – Za­cha­riasz wzru­szył ra­mio­na­mi. – Ja­sne, że był. Głów­na rę­czy za swo­ich i je­stem skłon­ny im wie­rzyć. Na­słuch ni­cze­go nie wy­ła­pał. Wzię­li wszyst­kich ko­lej­no na spyt­ki do we­wnętrz­ne­go. Te­raz ich ma­glu­ją, ale wy­cho­dzi na to, że się uczą i za­plu­so­wa­li.

– Czy­li miej­sco­wi… na wio­sce – wtrą­cił Adam, te­raz już cał­kiem im­per­ty­nenc­ko. – Lo­kal­ne kra­węż­ni­ki? – Zmarsz­czył brwi.

– No wła­śnie… – Szef wy­dął usta i splótł pal­ce na sto­le. – Tak może być… Po ci­cha­czu ktoś się roz­pruł. Na ta­kim za­du­piu to za wiel­ka kasa, żeby re­zy­gno­wać. War­ta ry­zy­ka. – Umilkł, roz­parł się na krze­śle i za­bęb­nił dło­nią o blat. – Ich spra­wa. – Po­now­nie wzru­szył ra­mio­na­mi. – Wiecz­nie żyć nie bę­dzie­my, sami mają to roz­plą­tać. Jak Ma­re­czek? – zmie­nił te­mat. – Kula po­szła po ka­mi­zel­ce, gdy­by nie to, by­ło­by groź­nie. Pod że­bro do­stał…

Gdu­la za­wsze wie­dział wszyst­ko.

– Czu­je się okej. – Ste­fan upił kawy. – Nie­dłu­go wyj­dzie ze szpi­ta­la. Dum­ny, i to bar­dzo. Ja mu się zresz­tą nie dzi­wię. Fa­cet z ikrą. Dupę mi ura­to­wał… – Na to wspo­mnie­nie Po­la­ka prze­szedł dreszcz. – Tech­nicz­ny, a po­tra­fił choj­ra­ko­wać.

– No, uła­ny, uła­ny, a wła­ści­wie ko­za­ki. – Gdu­la znów po­chy­lił się nad sto­łem i wy­dął dziw­nie dol­ną war­gę w czymś na kształt dez­apro­ba­ty. Ale po­zor­nej. – Szar­żo­wać na zbó­jów roz­kle­ko­ta­nym bu­si­kiem… – Wi­dać było, że z tru­dem za­cho­wu­je po­wa­gę; tyl­ko błysk w oczach zdra­dzał, że to mu im­po­nu­je. – I to na trzeź­wo!

Nie wy­trzy­mał i za­niósł się krót­kim śmie­chem, za­kry­wa­jąc usta, jak­by się za­wsty­dził.

– No, ale tak trze­ba było. – Zła­pał za fi­li­żan­kę i uniósł ją jak do to­a­stu. – Bę­dzie po­chwa­ła – oznaj­mił uro­czy­ście i we­so­ło. – Od na­szych i z Bruk­se­li, a co… Niech wie­dzą! – Znów się śmiał.

Adam chciał coś pal­nąć, na przy­kład za­py­tać o do­da­tek do pen­sji, ale ugryzł się w ję­zyk.

– Kwi­ty po­szły, wszy­scy hap­py – opo­wia­dał młod­szy in­spek­tor. – War­sza­wa naj­bar­dziej. Mamy suk­ces. Ban­da szmu­gle­rów lu­dzi roz­pi­rzo­na, ich wódz w ciur­mie i tyl­ko… – znów zmie­nił mu się wy­raz twa­rzy – …cały ten syf to przy­ćmie­wa. A za­raz może być jesz­cze go­rzej.

Spo­chmur­niał i te­raz owład­nę­ła nim szcze­ra iry­ta­cja. Od­wró­cił twarz do okna, zza któ­re­go cały czas do­la­ty­wał szmer go­rze­ją­cej miej­skiej bi­twy.

– Oni tu nie mogą nor­mal­nie żyć, a jesz­cze ru­skie pew­no do­kła­da­ją do ko­tła. Wczo­raj roz­pie­przy­li ja­kiś blok tam, w tych Do­niec­kach… Ukro­py od­wi­nę­ły się i też na­ro­bi­ły ba­ła­ga­nu. Ru­skie wście­kłe, pre­zy­dent ma pro­blem… Jesz­cze, kur­wa, je­den do kom­ple­tu… – Nie do­koń­czył zda­nia, chy­ba poj­mu­jąc, że brnie za da­le­ko. – Pro­ces po­ko­jo­wy, psia nę­dza.

Za­milkł. Funk­cjo­na­riu­sze cze­ka­li, pa­trząc po so­bie, nie­pew­ni, czy moż­na się ode­zwać.

Gdu­la sie­dział z fi­li­żan­ką w dło­ni wpa­trzo­ny w wi­dok za bia­łą fi­ran­ką w oknie. Gdzieś tam błysz­czał sta­lo­wy łuk roz­po­star­ty nad Dnie­prem.

– Cho­le­ra wie... – prze­mó­wił młod­szy in­spek­tor spo­koj­nie i bar­dzo ci­cho – …może to ostat­nia duża ro­bo­ta? Może trze­ba bę­dzie się wy­pro­wa­dzać?

Te py­ta­nia za­wi­sły na kil­ka chwil w po­ko­ju. Adam prze­łknął śli­nę i szturch­nął Mać­ka pod sto­łem. Jego wąt­pli­wo­ści też mia­ły się urze­czy­wist­nić.

– Tak źle się robi? – bar­czy­sty funk­cjo­na­riusz za­py­tał wprost.

In­spek­tor Gdu­la był na po­wrót opa­no­wa­ny i po­wścią­gli­wy. Ule­ciał mu z gło­wy wy­buch sprzed chwi­li.

– Róż­nie może być – od­parł obo­jęt­nym to­nem. Nie miał za­mia­ru uspo­ka­jać lu­dzi. Wie­dział za wie­le. – Do­bra ro­bo­ta, pa­no­wie, na­praw­dę do­bra – wró­cił do naj­waż­niej­szych kwe­stii. – Na­le­ży wam się nie­co od­po­czyn­ku. Czas po­ka­że, co nam zno­wu przy­dzie­lą. Na ra­zie w nic się nie an­ga­żu­je­my. Mam tyl­ko zo­sta­wić na miej­scu na­szych in­struk­to­rów. Ki­jów i Ode­ssa. Resz­ta ko­le­gów – wska­zał kciu­kiem na ścia­nę, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że cho­dzi o po­zo­sta­łych so­jusz­ni­ków – też bie­rze na wstrzy­ma­nie. Roz­kaz z góry. Na roz­chwia­nej ło­dzi trud­no się po­ru­szać. – Mach­nął dło­nią nie­dba­le na znak, że nie wy­szła mu ta prze­no­śnia. – Upo­rząd­kuj­cie kwi­ty do koń­ca… I co? Wiel­ka nuda się za­czy­na. – Za­pach­nia­ło drwi­ną. – Choć Unia pła­ci, moż­na się ro­ze­rwać. Ze­zwa­lam. Byle ostroż­nie i wie­cie, żeby nie było…

Prze­krę­cił gło­wę, pa­trząc spod brwi, i te­atral­nie po­gro­ził im pal­cem. Wstał.

– Aha – przy­po­mnia­ło mu się niby – gra­tu­la­cje! Ale moje po­chwa­ły to nic… Kto inny bę­dzie was kle­pał po ple­cach. Adaś – wy­cią­gnął pa­lec w stro­nę Tho­ma­la – jest taki pri­kaz.

– Że co, ja? – Adam nie ro­zu­miał. Prze­cież nie wy­ka­zał się ni­czym spe­cjal­nym.

– Ste­fan, Ma­ciej, no i ten, Mar­ko, idą do wy­róż­nie­nia. Ty też za jed­nym za­ma­chem. Ukra­iń­cy dają po me­da­lu z ziem­nia­ka. Po­li­ty­ka, kwe­stia od­po­wied­nie­go kła­dze­nia ak­cen­tów. Dziś bar­dzo waż­na, choć w mo­jej opi­nii na nie­wie­le się zda – ob­da­rzył ze­bra­nych kwa­śną opi­nią i pu­ścił oko. – Adaś idzie pew­no dla­te­go, że ma do­bre cho­dy…

– Że jak? – Tho­mal nie poj­mo­wał.

Po­zo­sta­ła dwój­ka pa­trzy­ła na nie­go dziw­nie, wę­sząc ja­kieś nie­cne pod­cho­dy ze stro­ny kum­pla.

– Spo­koj­nie. – Gdu­la od razu do­strzegł tę na­ra­sta­ją­cą wąt­pli­wość. – Mó­wi­łem, taka po­li­ty­ka. Jed­ne­go nie wy­klu­czę. Dla cie­bie mam coś jesz­cze. Bę­dziesz nas re­pre­zen­to­wał. Nic wię­cej nie po­wiem, bo nie wol­no. Wszyst­ko cią­gle mgli­ste, ale po­win­ni­ście przy­wyk­nąć do im­pro­wi­za­cji. – Za­śmiał się i pod­parł pod boki. – Dam wam znać – do­dał na znak, że spo­tka­nie do­bie­ga koń­ca. – Po­kręć­cie się w po­bli­żu. Upo­rząd­kuj­cie, co tam ma­cie, i cóż… Na ra­zie tyle. Po­cze­ka­my, zo­ba­czy­my, co nam czas i wy­tycz­ne przy­nio­są.

*

Za­miesz­ki w Ki­jo­wie roz­go­rza­ły, obej­mu­jąc kil­ka prze­cznic wię­cej. Huk pe­tard od­bi­jał się echem, mie­sza­jąc się z wy­ciem sy­ren. Gru­py wy­rost­ków i odzia­nych w dre­sy chu­li­ga­nów wy­czu­ły mo­ment i ru­szy­ły de­mo­lo­wać i okra­dać skle­py. Mie­sza­ły się z ubra­ny­mi po woj­sko­we­mu ludź­mi, głu­che na krzy­ki i po­le­ce­nia, by nie pod­grze­wać at­mos­fe­ry.

Z ca­łe­go mia­sta cią­gnę­ły ko­lum­ny do­dat­ko­wych sił po­li­cji. Ar­mat­ki wod­ne i po­li­cyj­ne „budy” do za­my­ka­nia za­trzy­ma­nych.

Po­nad chod­ni­ka­mi i da­cha­mi ka­mie­nic grzmia­ło ha­sło: „Pre­zy­dent precz, nie od­da­my ukra­iń­skiej zie­mi!”.

De­mon­stran­ci za­czę­li dzie­lić się na mniej­sze i więk­sze gru­py, by nie do­stać się wszy­scy na­raz pod razy pa­łek i stru­mie­nie zim­nej wody. Mimo to prze­moc nie ga­sła, wręcz prze­ciw­nie, a fu­ria pro­te­stu­ją­cych ro­sła. Ci, któ­rzy mie­li dość, roz­cho­dzi­li się co­raz mniej­szy­mi grup­ka­mi; wcho­dzi­li do skle­pów, ka­wiar­ni, zni­ka­li w tu­ne­lach me­tra lub prze­sta­wa­li na przy­stan­kach au­to­bu­so­wych. Za spra­wą mun­du­ro­wych, któ­rzy za­peł­nia­li cen­trum, wy­da­wa­ło się, że sto­li­ca zna­la­zła się pod ja­kie­goś ro­dza­ju oku­pa­cją.

Od ucho­dzą­ce­go pod na­po­rem sił po­li­cyj­nych tłu­mu, któ­re­go człon­ko­wie wo­le­li ogra­ni­czyć się do wy­krzy­ki­wa­nia po­stu­la­tów, za­miast wi­kłać się w fi­zycz­ną kon­fron­ta­cję, odłą­czy­ło się dwóch męż­czyzn. Byli ubra­ni po woj­sko­we­mu, z or­de­ra­mi zdo­bią­cy­mi pier­si. Stro­je był nie­no­we, wy­tar­te, świad­czą­ce o tym, że ich wła­ści­cie­le uży­wa­li ich przez dłu­gie mie­sią­ce gdzieś tam, na fron­cie cięż­kich kam­pa­nii. Ra­mio­na zdo­bi­ły dum­ne, ostre w prze­ka­zie na­szyw­ki ba­ta­lio­nów ochot­ni­czych.

Nie byli sta­rzy, ale też już nie mło­dzi. Krót­ko ostrzy­że­ni blon­dy­ni o opa­lo­nych twa­rzach. Wy­glą­da­li zu­peł­nie zwy­czaj­nie, jak ja­cyś bu­dow­lań­cy, mo­tor­ni­czo­wie czy straż­ni­cy w fa­bry­ce. Sza­ra­ki z wiel­kiej, po­rzu­co­nej ar­mii.

Je­den z nich ku­lał lek­ko na pra­wą nogę. Jak wie­lu mu po­dob­nych, cier­piał do dziś od ran, któ­rych na­ba­wił się na woj­nie.

We­szli w cuch­ną­cy za­ułek – małe po­dwór­ko mię­dzy dwie­ma ka­mie­ni­ca­mi. Zo­sta­wi­li za sobą po­wrza­sku­ją­cy jesz­cze tłum.

W sza­rej stud­ni mię­dzy do­ma­mi, o wie­le ob­skur­niej­szej, niż su­ge­ro­wa­ły ich wy­mu­ska­ne fron­to­ny, par­ko­wał czar­ny po­rsche cay­en­ne. Wóz, moż­na by rzec, po­spo­li­ty po­śród luk­su­so­wych aut w bo­ga­tym, wręcz sno­bi­stycz­nym Ki­jo­wie o – zda­wa­ło­by się – naj­wyż­szym od­set­ku po­rsche czy te­sli na ki­lo­metr kwa­dra­to­wy na świe­cie.

Drzwi auta otwo­rzy­ły się i wy­szedł z nie­go bar­czy­sty bru­net. Był w sze­ro­kich dżin­sach i wy­cią­gnię­tej na wierzch gra­na­to­wej ko­szul­ce polo. Li­czył so­bie tro­chę po­nad czter­dzie­ści wio­sen. Gó­ro­wał wzro­stem i bu­do­wą nad tam­ty­mi dwo­ma. Krót­kie rę­ka­wy opi­na­ły so­lid­ne bi­cep­sy, a pod ma­te­ria­łem na pier­si ry­so­wa­ły się wy­pu­kło­ści tre­no­wa­nych la­ta­mi mię­śni.

Był dość moc­no opa­lo­ny, a prze­cież do­pie­ro co za­czy­na­ła się praw­dzi­wie go­rą­ca, ale wio­sna.

Sła­wa Ukra­ini – po­wie­dział fa­cet ze zgry­wą, ma­cha­jąc na po­wi­ta­nie.

He­ro­jam sła­wa – od­po­wie­dzie­li oby­dwaj roz­ba­wie­ni.

Je­den z nich ru­szył do ba­gaż­ni­ka i go otwo­rzył. Dwaj ja­sno­wło­si męż­czyź­ni po­czę­li ścią­gać z sie­bie uni­for­my. Szyb­ko wkła­da­li cy­wil­ne ła­chy: je­den T-shirt, dru­gi ko­szu­lę. Za kil­ka chwil znów byli prze­cięt­ny­mi śmier­tel­ni­ka­mi. Już za­po­mnie­li o paru go­dzi­nach spę­dzo­nych w zbio­ro­wi­sku ta­kich jak oni – we­te­ra­nów.

– Tam ma­cie ja­kieś żar­cie – rzu­cił bru­net. – Ka­nap­ki, ba­to­ny. Na coś cie­płe­go za­trzy­ma­cie się, jak wy­je­dzie­cie z mia­sta. – Ob­ró­cił gło­wę w stro­nę wy­lo­tu z po­dwór­ka, skąd wciąż do­bie­gał ha­łas.

– Wspa­nia­le go­tu­jesz, Dok­to­rze – do­ciął mu blon­dyn, żu­jąc ka­wa­łek od­pa­ko­wa­nej ka­nap­ki. – Nie damy rady, za duży bur­del…

– W su­mie do­brze. – Dru­gi wy­da­wał się za­do­wo­lo­ny. – Niech się boją. Niech góra wie, że obu­dzi­ła po­two­ra. Kie­dy się to wszyst­ko roz­pę­dzi…

– Roz­pę­dzi? – Bar­czy­sty bru­net po­pa­trzył na kom­pa­nów i przy­gryzł war­gę. My­ślał o czymś in­ten­syw­nie. – Cie­ka­we, jak resz­ta – do­dał ci­cho, za­in­try­go­wa­ny. – Mam na­dzie­ję, że ich nie po­tłu­kli… Że uda­ło im się wy­mi­gać.

– Po­tłu­kli? – Blon­dyn z ka­nap­ką prych­nął okru­cha­mi. – Bez jaj. Nie wie­rzysz w to, co mó­wisz, Dok­to­rze. – Prze­łknął i się­gnął po bu­tel­kę coli. – Ja­koś się wy­do­sta­ną. Jak i my. Wcze­śniej czy póź­niej, je­den pies. – Oparł się o wóz. – Co in­ne­go mnie mar­twi. Żuli dużo… Wie­dzia­łem, że tak bę­dzie, ale żeby aż tylu? Zwy­kli lu­dzie będą na­rze­kać. Nie po­prą… Jak był maj­dan, ani jed­ne­go skle­pu nie ob­ra­bo­wa­no, a te­raz…

– Co fakt, to fakt – przy­tak­nął bru­net nie­we­so­ło i też oparł się o auto. – Na­wet po­li­cja nie wcho­dzi­ła w dro­gę. Ktoś tam w MSW po­pie­ra ten opór, ale te­raz nie mają wyj­ścia. Ła­two przez to nie bę­dzie.

Jak­by na po­twier­dze­nie jego słów gdzieś nie­da­le­ko ro­ze­rwa­ły się dwie więk­sze pe­tar­dy. Dud­nie­nie wy­peł­ni­ło po­dwór­ko. Za­śmier­dzia­ło spa­le­ni­zną.

– Do­bra, boj­cy! – Dok­tor kla­snął w dło­nie. – Do wozu… Za­nim was ode­tną. – Za­siadł za kie­row­ni­cę.

Dwaj po­zo­sta­li zbie­ra­li się szyb­ko.

– Ty jak? – za­py­tał pierw­szy za­cie­ka­wio­ny i za­tro­ska­ny. Resz­tę ka­nap­ki wy­rzu­cił. – Wiesz gdzie? Masz trans­port?

Bru­net wy­cią­gnął dum­nie szy­ję.

– A jak my­ślisz? – Py­ta­nie było re­to­rycz­ne i nie­mi­łe. – Wszyst­ko za­ła­twio­ne. Nie in­te­re­suj się. – Do­bry na­strój cał­kiem z nie­go ule­ciał, da­jąc miej­sce skry­wa­nej fru­stra­cji, na­pię­ciu zwią­za­ne­mu z ca­łym tym sza­leń­czym pę­dem, jaki bez ostrze­że­nia mu za­fun­do­wa­no. – Na pew­no wszy­scy się znaj­dzie­my, tak musi być.

– Coś du­że­go, co?… – Dru­gi z blon­dy­nów wci­snął szy­ję w ra­mio­na i mó­wił pół­szep­tem.

– Du­że­go – po­twier­dził kul­tu­ry­sta. – Prze­ko­na­my się. – Ewi­dent­nie nie był za­do­wo­lo­ny. – Sami się pew­nie prze­ko­na­cie. Wy do Lwo­wa, a ja… ja gdzie in­dziej, gdzie nas po­trze­bu­ją. – Ucichł na chwi­lę, uda­jąc, że sku­bie ja­kiś brud na lu­ster­ku. – No, do­brze… – Na po­wrót przy­brał we­so­łą minę, nie chcąc że­gnać się zbyt gru­biań­sko. – Rób­cie swo­je… Pew­nie szyb­ko się zo­ba­czy­my. – Wy­cią­gnął mo­car­ne ra­mię i moc­no uści­skał pra­wi­ce chło­pa­ków. – Na­jeź­dzi­my się, na­jeź­dzi­my jak ni­g­dy w ży­ciu!

Mach­nął jesz­cze na po­że­gna­nie, z tyl­ne­go sie­dze­nia wozu za­brał nie­wiel­ki tu­ry­stycz­ny ple­cak i za­rzu­cił na ra­mię. Od­szedł, nie oglą­da­jąc się za sie­bie, i znik­nął w wej­ściu do klat­ki scho­do­wej.

*

Se­ba­stian Wic­ki za­mknął miesz­ka­nie i zbie­gał po scho­dach, sza­mo­cząc się z płasz­czem, ak­tów­ką, kil­ko­ma sko­ro­szy­ta­mi i ma­łym ple­cacz­kiem, któ­ry zwykł no­sić. Ten ele­ment nie pa­so­wał ani do mod­ne­go gra­na­to­we­go gar­ni­tu­ru, ani do sta­no­wi­ska pod­se­kre­ta­rza sta­nu w Kan­ce­la­rii Pre­ze­sa Rady Mi­ni­strów – nowo mia­no­wa­ne­go urzęd­ni­ka już po­waż­ne­go szcze­bla.

Tego po­ran­ka Wic­ki był spóź­nio­ny i do­brze o tym wie­dział. Za­spał, za­spa­ła żona, za­spa­ła dwój­ka dzie­cia­ków. Póź­niej na­stą­pi­ło pan­de­mo­nium po­śpiesz­nych przy­go­to­wań.

Nie­na­wi­dził ba­ła­ga­nu i od­stępstw od za­sad. Zwłasz­cza te­raz po­wi­nien dbać o do­brą opi­nię. Za­szedł da­le­ko dzię­ki wła­snym sta­ra­niom i mu­siał pil­no­wać zdo­by­czy.

Ska­kał po dwa, trzy schod­ki na klat­ce czte­ro­pię­tro­we­go blo­ku na war­szaw­skim Ur­sy­no­wie. Mi­ja­jąc okno na pół­pię­trze, zo­ba­czył, że na za­pcha­nej ulicz­ce osie­dla cze­ka już jego służ­bo­wa ško­da. Mały prze­jaw luk­su­su, jaki przy­na­le­żał wła­dzy, a któ­ry Se­ba­stia­no­wi bar­dzo się po­do­bał. Męż­czyź­nie trud­no było zwal­czyć wzbie­ra­ją­cy w nim za­chwyt.

– Dzień do­bry pani! – Wic­ki w pę­dzie przy­wi­tał są­siad­kę, wie­ko­wą pa­nią Ani­tę, któ­ra wciąż dziar­sko sta­ra­ła się opie­rać PE­SEL-owi i drep­ta­ła co dzień po buł­ki.

Pod­se­kre­tarz szarp­nął za klam­kę drzwi przed­sion­ka klat­ki scho­do­wej i od­ru­cho­wo zer­k­nął w stro­nę skrzyn­ki pocz­to­wej.

Ze szpa­ry wy­sta­wał ko­lo­ro­wy kar­to­nik. Pocz­tów­ka, nie­wepch­nię­ta do środ­ka, tak by moż­na było ją zo­ba­czyć. Se­ba­stian po­my­ślał, że to ja­kaś re­kla­ma, choć te wty­ka­no pod każ­dy nu­mer.

Wic­ki wy­szarp­nął pa­pier, go­tów go zmieść i wyjść, kie­dy doj­rzał zdję­cie. Ca­sa­blan­ca – prze­czy­tał pod­pis na wi­docz­ku z ma­ro­kań­skie­go por­tu.

W jed­nej se­kun­dzie prze­sta­ło mu się śpie­szyć. W gło­wie ja­koś za­wi­ro­wa­ło i zro­bi­ło mu się zim­niej. Mro­wie­nie prze­szło po ca­łym krę­go­słu­pie. Ostroż­nie, bo­jąc się wy­pi­sa­nej na od­wro­cie tre­ści, ob­ró­cił pa­pier.

Prze­mknął wzro­kiem po dru­ko­wa­nych li­te­rach. Jesz­cze moc­niej za­krę­ci­ło mu się w gło­wie. Sko­ro­szyt pra­wie upadł na pod­sadz­kę. Pod­se­kre­tarz oparł się o ścia­nę wpa­trzo­ny w tekst i usi­ło­wał pręd­ko ze­brać my­śli.

Do­pa­da­ła go prze­szłość. Szcze­nię­ce błę­dy, kie­dy jesz­cze po­ko­ny­wał jed­ną z wie­lu ba­ry­kad, ko­lej­ny szcze­bel, ro­biąc prze­cież wie­le do­bre­go. Bę­dąc fair wo­bec sie­bie… Nie za­wsze jed­nak. Małe wy­jąt­ki się mści­ły. Nie są­dził, że wyj­dą na jaw, wte­dy tak nie uwa­żał. Ile wie­dzą? – usi­ło­wał wy­de­du­ko­wać, na­iw­nie wpa­tru­jąc się w wi­do­ków­kę ni­czym w szkla­ną kulę. Za­czął się bać, że to wszyst­ko do­trze do sze­fów. Je­że­li jesz­cze do tego nie do­szło, to miał w ręku do­wód, że nie­dłu­go może się tak stać.

Zmiął pocz­tów­kę i wło­żył nie­dba­le do kie­sze­ni ma­ry­nar­ki. Wziął kil­ka od­de­chów i już nie tak pew­nym kro­kiem wy­szedł z klat­ki.

*

Bał­tyk, zwłasz­cza pół­noc­ny, nie jest przy­jem­ny. Szcze­gól­nie wio­sen­ną nocą. Z po­zio­mu po­kła­dów szyb­kich ło­dzi wy­da­wać by się mo­gło, że zima wca­le się nie koń­czy­ła. Fale czar­nej wody nie były zbyt wy­so­kie. Jak na tu­tej­sze wa­run­ki i aurę mo­rze było spo­koj­ne. Tyl­ko ten zim­ny wiatr, po­tę­go­wa­ny pę­dem pon­to­nów, i roz­bry­zgi wody mę­czy­ły pa­sa­że­rów rzu­ca­nych jak na wy­bo­jach.

Zna­li to wszyst­ko. Bar­dzo się sta­ra­no, by wsią­kli w to nie­pa­su­ją­ce czło­wie­ko­wi śro­do­wi­sko, by sta­li się jego czę­ścią.

Czas, w któ­rym dzia­ła­ła gru­pa za­ma­sko­wa­nych, uzbro­jo­nych lu­dzi pę­dzą­cych na trzech ło­dziach, a tym bar­dziej po­go­da nie mia­ły pra­wa od­cią­gnąć ich od celu, jaki im wy­zna­czo­no.

Śred­niej wiel­ko­ści frach­to­wiec rósł w oczach z każ­dą prze­by­tą milą. Nie był nowy ani spe­cjal­nie uro­kli­wy. Jed­na z wie­lu jed­no­stek prze­mie­rza­ją­cych mo­rza i oce­any. Spod za­cie­ków i plam rdzy prze­bi­ja­ła błę­kit­na far­ba okra­szo­na bia­łym świa­tłem lamp. Oświe­tlo­na wy­spa sta­li o bia­łej nad­bu­dów­ce u rufy, tuż u wód te­ry­to­rial­nych Kró­le­stwa Szwe­cji.

Ka­mil „Mon­si­gno­re” trzy­mał się uchwy­tu jed­ną dło­nią, dru­gą przy­ci­ska­jąc G-36K do ka­mi­zel­ki ku­lo­od­por­nej. Gło­wa wę­dro­wa­ła raz w kie­run­ku stat­ku, raz w stro­nę ekra­nu ra­da­ru ster­ni­ka.

Wzrok ope­ra­to­ra uniósł się ku nie­bu, jak­by chciał do­strzec uskrzy­dlo­ne­go ob­ser­wa­to­ra, któ­ry czu­wał nad nimi wszyst­ki­mi. Nie miał szans. Dron był jak duch, roz­my­ty na czar­nym płót­nie zmro­ku.

– Blue One, jest ja­kiś ruch? – rzu­cił Ka­mil do mi­kro­fo­nu przy ustach po an­giel­sku. Nie wy­trzy­mał, prze­rwał tę świę­tą chwi­lę na­pię­cia tuż przed abor­da­żem, kie­dy wszyst­ko już wia­do­mo i każ­dy tyl­ko cze­ka.

– Bra­vo Ten, spo­kój – z mro­ku, gdzie fale pru­ła dru­ga łódź, przy­szła spo­koj­na od­po­wiedź.

Mon­si­gno­re nie był­by sobą, gdy­by uwie­rzył na sto pro­cent. Prze­waż­nie był nie­uf­ny i prze­waż­nie do­brze na tym wy­cho­dził przez te na­ście lat w fir­mie.

Dał­by wie­le, żeby sa­me­mu dzier­żyć w ręku ekran mo­du­łu, któ­ry po­ka­zy­wał ten sam wi­dok, jaki miał ope­ra­tor bez­za­ło­gow­ca.

Pon­to­nem szarp­nę­ło. Uniósł się wy­żej na fali kil­wa­te­ru i zro­bił de­li­kat­ny zwrot w lewo. Łódź z przo­du była szyb­sza, ale te­raz zwal­nia­ła. Wszy­scy na pon­to­nie Mon­si­gno­re unie­śli broń, go­to­wi wes­przeć pierw­szych, któ­rzy mie­li we­drzeć się na frach­to­wiec.

Ce­low­ni­czy ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go M240 ulo­ko­wa­ne­go na dzio­bie, wy­cze­ku­jąc ja­kie­goś za­gro­że­nia, sta­rał się prze­su­wać lufą, ce­lu­jąc od rufy po bur­tę. Trud­no było mie­rzyć z roz­huś­ta­ne­go po­kła­du. Po­dob­nie jak ulo­ko­wa­ne­mu tuż obok snaj­pe­ro­wi, któ­ry na ob­ra­zie ter­mo­wi­zyj­ne­go ce­low­ni­ka szu­kał kry­ją­cych się w mro­ku ko­le­gów po fa­chu.

Przy celu ta­kie­go ro­dza­ju i o ta­kim stop­niu waż­no­ści po­win­ni mieć do dys­po­zy­cji śmi­gło­wiec. Jed­nak Sztok­holm – i kto tam jesz­cze po­dej­mo­wał de­cy­zje oraz da­wał zie­lo­ne świa­tło w tym przy­pad­ku – chciał za­cho­wać po­zo­ry ru­ty­ny. „Ru­ty­no­wej” kon­tro­li. Póki byli na wo­dzie, dało się w to jako tako uwie­rzyć, ale za­raz po­win­no się to zmie­nić.

Nikt nie wy­sy­ła ot tak, na chy­bił tra­fił, Sär­skil­da ope­ra­tions­grup­pen – szwedz­kiej spe­cjal­nej gru­py ope­ra­cyj­nej, eli­ty kró­lew­skich sił zbroj­nych – do kon­tro­lo­wa­nia że­glu­gi na Bał­ty­ku. I do tego we­spół z po­ło­wą sek­cji roz­po­znaw­czej z pol­skiej For­mo­zy, o co usil­nie pro­sił sam Mon­si­gno­re, któ­ry wraz z nie­ma­łą gru­pą ko­le­gów wspie­rał w mię­dzy­na­ro­do­wym to­wa­rzy­stwie szwedz­ką „neu­tral­ność”. W tej chwi­li oczy­wi­ście jako utaj­nio­ny ele­ment gru­py go­spo­da­rzy, po­zo­ru­ją­cej ćwi­czeb­ne wej­ście, jak ogło­szo­no ka­pi­ta­no­wi i za­ło­dze.

Już wie­dzą – ta upo­rczy­wa myśl trzy­ma­ła się Ka­mi­la, jak za każ­dym ra­zem po­tę­gu­jąc lęk. Uczu­cie, któ­re­go nikt z nich ni­g­dy nie mógł się po­zbyć. Bez wzglę­du na do­świad­cze­nie i licz­bę od­by­tych mi­sji.

Sta­tek pły­nął ze sta­łą pręd­ko­ścią, nie przy­śpie­szał, nie ucie­kał, ale też nikt na po­kła­dzie nie chciał ni­ko­mu uła­twiać za­da­nia. Nie było wi­dać ru­chu przy re­lin­gach, kie­dy dwie ło­dzie pod­cho­dzi­ły pod rufę na wy­so­ko­ści most­ka.

Dron, któ­ry „pil­no­wał” ca­łe­go zda­rze­nia, od­gry­wał jesz­cze jed­ną rolę: za­głu­szał łącz­ność.

W ja­sno­sza­rym świe­tle ob­ra­zu w nok­to­wi­zo­rze Mon­si­gno­re wi­dział, jak z ło­dzi do­wód­cy zo­sta­je wy­strze­lo­na lina z dra­bin­ką. Wszyst­ko w ru­chu, kie­dy pon­ton pra­wie ude­rzał o sta­lo­wą bur­tę i tyl­ko kunszt ster­ni­ka po­zwa­lał być pew­nym, że nie doj­dzie do krak­sy.

Pierw­si ope­ra­to­rzy wspi­na­li się szyb­ko i spraw­nie. Ka­mil to znał. Ćwi­czył to ty­sią­ce razy i już szy­ko­wał się na swo­ją ko­lej.

Ciem­ne syl­wet­ki lu­dzi ostroż­nie ro­ze­szły się gru­pa­mi po po­kła­dzie. Ob­sta­wia­ły ko­lej­no wej­ścia, otwie­ra­ły je, osła­nia­jąc się wza­jem­nie. Gru­pa do­wo­dzo­na przez Blue One wzię­ła na cel nad­bu­dów­kę i mo­stek. W słu­chaw­kach trzesz­cza­ło od roz­ka­zów i ostrze­żeń, z któ­rych Ka­mil nie­wie­le ro­zu­miał. Co to za ję­zyk? – pra­wie mu się wy­msknę­ło.

Frach­to­wiec zwol­nił, aż wresz­cie za­czę­ło się wy­da­wać, że przy­sta­je. Za­mie­nia się w sta­lo­wą wy­spę po­środ­ku czar­nych wód.

Ster­nik do­stał ze­zwo­le­nie i łódź Ka­mi­la po­mknę­ła do stat­ku.

Mon­si­gno­re wcho­dził w środ­ku ze­spo­łu. Dra­bin­ka była nie­źle na­pię­ta, ale i tak wspi­nacz­ka nie jest ni­czym przy­jem­nym, kie­dy czło­wiek się huś­ta i obi­ja o bur­tę. Pla­ma świa­tła po­kła­do­wych la­tar­ni roz­le­wa­ła się tyl­ko bli­sko stat­ku, wy­ry­wa­jąc nie­co miej­sca nocy, któ­ra da­lej zda­wa­ła się być szu­mią­cą ot­chła­nią.

Ka­mil wgra­mo­lił się na re­ling. Spraw­dził ple­ca­czek ze swo­im „pan­cer­nym” kom­pu­te­rem i zgod­nie ze sztu­ką przy­tu­lił się do ścia­ny, osła­nia­jąc po­zo­sta­łych i po­tul­nie cze­ka­jąc, aż do­wo­dzą­cy po­wie, że może włą­czyć się do prze­szu­ka­nia. W koń­cu był tu te­raz po­dwój­nym go­ściem in­co­gni­to.

W słu­chaw­kach wy­brzmiał zna­jo­my głos do­wód­cy ze­spo­łu. Wzy­wał do­wód­cę ło­dzi, któ­rą pły­nę­ło czte­rech Po­la­ków. Dry­bla­sa, praw­dzi­we­go wi­kin­ga z gę­stą bro­dą, te­raz ukry­tą pod ba­la­kla­wą.

Wi­king klep­nął Ka­mi­la w ra­mię i wska­zał drzwi u pod­sta­wy nad­bu­dów­ki.

– Two­ja ko­lej.

Sig­ge Ny­berg znał Mon­si­gno­re dość do­brze i wie­dział, że ta ro­bo­ta to dla nie­go wiel­ka fraj­da. Na­wet mimo stre­sów i nie­bez­pie­czeństw Ka­mil tym żył. Wszyst­kie mi­nu­sy były re­kom­pen­so­wa­ne przez ra­dość z za­ła­twie­nia kil­ku praw­dzi­wych skur­wie­li i emo­cje zwią­za­ne z po­zna­wa­niem naj­głę­biej ukry­tych ta­jem­nic.

Szwed wie­dział, że Mon­si­gno­re bę­dzie za­do­wo­lo­ny.

*

Ken­net Boss kro­czył wol­no po be­to­no­wym par­kin­gu. Na ra­mio­na na­rzu­co­ny miał ple­cak, a w dło­ni trzy­mał spo­rą tor­bę z za­pa­sa­mi je­dze­nia i zmian bie­li­zny. Wszyst­kim, co było po­trzeb­ne kie­row­cy cię­ża­rów­ki.

Boss do­bie­gał sześć­dzie­siąt­ki. Był wy­so­ki, lek­ko przy­gar­bio­ny i bar­dzo chu­dy. Mó­wio­no, że wręcz za­su­szo­ny. Czła­pał na chu­dziut­kich nóż­kach, zna­ku roz­po­znaw­czym sie­dzą­cych ca­ły­mi dnia­mi za kie­row­ni­cą szo­fe­rów.

Jego po­jazd, sied­mio­let­nie vo­lvo FH-16 540, par­ko­wał po­mię­dzy kil­ko­ma in­ny­mi wo­za­mi w gra­na­to­wo-żół­tych bar­wach fir­my trans­por­to­wej Dan Spe­di­tion.

Baza była pra­wie pu­sta, więk­szość pra­cow­ni­ków znaj­do­wa­ła się w tra­sie. Gdzieś w kra­ju, ale i w Eu­ro­pie.

Ken­net otwo­rzył drzwi, sta­nął na schod­kach ka­bi­ny i wrzu­cił tam swo­je pa­kun­ki. Wy­cią­gnął z tor­by pla­sti­ko­wą tecz­kę z pa­pie­ra­mi i spraw­dził, czy wszyst­ko się zga­dza. Za­nim jed­nak za­czął ukła­dać swój do­by­tek, po­sta­no­wił obejść wóz. Ła­du­nek był na miej­scu, so­lid­nie przy­mo­co­wa­ny.

Na pace ze­spo­lo­nej z au­tem, czy­li ina­czej niż w peł­no­wy­mia­ro­wym ze­sta­wie cią­gni­ka z na­cze­pą, usta­wio­no dłu­gą, wą­ską kon­struk­cję. Nie naj­now­szą, ale za­dba­ną, prze­no­śną bia­łą bu­dow­lę. Coś jak kam­per bez kół. Po­dob­no z ła­zien­ką i małą kuch­nią. Ken­net nie poj­mo­wał, jak moż­na miesz­kać w ta­kiej klit­ce – we­dle jego wy­obra­że­nia była to pla­sti­ko­wa trum­na, w któ­rej nie da rady po­rząd­nie się wy­pro­sto­wać ani wy­cią­gnąć na łóż­ku.

Boss się­gnął po pa­pie­ro­sa. Za­pa­lił i po­now­nie spraw­dził wszyst­kie pasy mo­cu­ją­ce. Spoj­rzał na ho­ry­zont. Za­szłe nie­daw­no słoń­ce rzu­ca­ło jesz­cze po­ma­rań­czo­wy blask na bez­chmur­ne, sza­rze­ją­ce nie­bo. Tak, po­go­da za­po­wia­da­ła się wy­śmie­ni­cie, a Ken­net czuł się do­brze. Był wy­spa­ny, do­brze na­po­ił się kawą. Lu­bił tę ro­bo­tę. Od­kąd dzie­ci wy­szły z domu, nie prze­pa­dał za dnia­mi spę­dza­ny­mi w nim ra­zem z żoną i tym chęt­niej brał każ­dy kurs. Póki zdro­wie do­pi­sy­wa­ło. Zle­ce­nie przy­szło od sa­me­go pana Bral­di­ga, sze­fa Dan Spe­di­tion, gdzie Ken­net pra­co­wał pią­ty rok, od­kąd od­po­wie­dział na cie­ka­we ogło­sze­nie.

Tra­sa tego dnia mia­ła być krót­ka i pro­sta, w te­re­ny, gdzie rzad­ko zda­rza­ło mu się po­dró­żo­wać, co tym bar­dziej go in­te­re­so­wa­ło. A prze­cież za kół­kiem wi­dział już pra­wie wszyst­ko.

Rzu­cił nie­do­pa­łek i zgniótł go czub­kiem buta. Wszedł do ka­bi­ny. Włą­czył CB i ra­dio. Kie­dy se­gre­go­wał do­ku­men­ty i szy­ko­wał krą­żek ta­cho­gra­fu, za­czę­ły się wia­do­mo­ści. Po­da­ne w po­zor­nie lek­kim sty­lu pa­su­ją­cym do no­wo­cze­snej for­mu­ły, ta­kiej bar­dzo mło­dzie­żo­wej i prze­śmiew­czej, mimo wszyst­ko były nie­po­ko­ją­ce. Po­ziom prze­mo­cy gdzieś na Ukra­inie wy­raź­nie rósł. Do­cho­dzi­ło do starć ja­kichś zbun­to­wa­nych lu­dzi, nie­go­dzą­cych się na wy­co­fa­nie wojsk i od­da­nie ka­wał­ków kra­ju, któ­rych Ken­net nie po­tra­fił na­wet umiej­sco­wić. Mó­wio­no o uro­czy­sto­ściach w tych „nie­za­leż­nych” re­pu­bli­kach, or­ga­ni­zo­wa­nych z oka­zji przy­pa­da­ją­ce­go po­ju­trze Dnia Zwy­cię­stwa. Chwi­lę póź­niej nada­no krót­ki ko­men­tarz ja­kie­goś mą­dra­li, ana­li­ty­ka, któ­ry mó­wił o zwięk­sza­ją­cej się kon­cen­tra­cji wojsk ro­syj­skich na gra­ni­cach z Ukra­iną. I te lo­ka­li­za­cje duń­skie­mu kie­row­cy nic nie mó­wi­ły.

Bos­sem owład­nę­ło ja­kieś nie­mi­łe prze­czu­cie. Nie in­te­re­so­wał się po­li­ty­ką, ale te wal­ki na Wscho­dzie bar­dzo go za­nie­po­ko­iły. Prze­cież miał się udać w tym kie­run­ku. Bli­żej, da­lej – było mu bez róż­ni­cy, waż­ne, że w ogól­nym kie­run­ku na wschód. Chwi­lę my­ślał, czy nie do­brze by­ło­by do­py­tać zna­jo­mych sze­fa, któ­rzy cza­sem wpa­da­li do biu­ra, co tam się wła­ści­wie wy­pra­wia. Prze­cież byli z tam­tej czę­ści Eu­ro­py.

Kie­row­ca prze­łą­czył sta­cję, szu­ka­jąc we­so­łej mu­zy­ki. Za­mknął drzwi i za­nim za­pa­lił sil­nik, się­gnął po ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa.

*

Pre­zy­dent Rze­czy­po­spo­li­tej tyl­ko po­zor­nie nie in­te­re­so­wał się prze­mó­wie­nia­mi ko­lej­nych spe­cja­li­stów – ze­bra­nych kil­ku urzęd­ni­ków i do­rad­ców. Prze­ciw­nie. Spra­wy po­ru­sza­ne tego dnia w spe­cjal­nym za­bez­pie­czo­nym po­ko­ju w sie­dzi­bie Biu­ra Bez­pie­czeń­stwa Na­ro­do­we­go zaj­mo­wa­ły go bar­dzo. I z każ­dą chwi­lą nie­po­ko­iły co­raz bar­dziej.

Uważ­nie prze­glą­dał za­pi­sa­ne kart­ki z ana­li­za­mi i opi­nia­mi. Bał się, choć nie miał za­mia­ru tego po so­bie po­ka­zy­wać. On i cała jego kan­ce­la­ria, a tak­że rząd, sta­li w ob­li­czu kry­zy­su o wie­le po­waż­niej­sze­go niż po­rwa­nie cy­wil­nej ma­szy­ny do Afry­ki. Stre­su­ją­cy czas, któ­ry dał jed­nak gło­wie pań­stwa do­brą na­ucz­kę. I nie­co wię­cej si­wych wło­sów na skro­niach.

Wa­ha­nia nikt nie ak­cep­tu­je, na­wet naj­bliż­si przy­ja­cie­le i do­rad­cy. Brak zde­cy­do­wa­nia rów­nież w ich ser­ca wle­wa nie­pew­ność i może po­zba­wiać ener­gii.

Nie było ła­two wzbu­dzić w so­bie tyle sta­now­czo­ści, by od­go­nić wąt­pli­wo­ści i wy­uczo­ną skłon­ność do kon­cy­lia­cji. Tak lub nie, bia­łe lub czar­ne. Zwłasz­cza w tym mo­men­cie. Kie­dy sy­tu­acja u gra­nic Rze­czy­po­spo­li­tej zmie­nia­ła się pręd­ko i – choć prze­cięt­ni zja­da­cze chle­ba jesz­cze tego nie wie­dzie­li – ro­bi­ła się groź­na.

Pre­zy­dent otak­so­wał wzro­kiem zdję­cie sa­te­li­tar­ne peł­ne pro­sto­ką­tów, któ­re były sfo­to­gra­fo­wa­ny­mi z ko­smo­su ro­syj­ski­mi czoł­ga­mi, za­mknął je­den ze sko­ro­szy­tów i do­pie­ro po chwi­li zo­rien­to­wał się, że nikt już nic nie mówi. Ze­bra­ni cze­ka­li cier­pli­wie na jego re­ak­cję, ja­kiś gest.

Przez ob­li­cze czter­dzie­sto­pię­cio­lat­ka prze­mknął gry­mas, w któ­rym tyl­ko nie­któ­rzy roz­po­zna­li­by ob­jaw po­de­ner­wo­wa­nia. Pre­zy­dent do­sko­na­le opa­no­wał od­po­wied­nią mi­mi­kę. Przy­wo­łał na twarz wy­raz tro­ski i jed­no­cze­śnie in­ten­syw­ne­go na­my­słu, choć wca­le nie uśmie­cha­ło mu się po­dej­mo­wać de­cy­zji sa­me­mu.

– Do­praw­dy tra­gicz­ny ob­raz… – za­czął ci­cho, do­ty­ka­jąc kciu­kiem brze­gu okład­ki ze­szy­tu. Opi­nia nie była od­kryw­cza, każ­dy mógł­by się pod taką pod­pi­sać. Pre­zy­dent ob­rzu­cił ze­bra­nych spoj­rze­niem, ale próż­no było szu­kać w ich mi­nach ja­kie­goś wspar­cia, pod­po­wie­dzi. – Mimo tych wszyst­kich zajść – wska­zał na sko­ro­szy­ty – nie na­le­ży od­pusz­czać. Wła­ści­wie nie moż­na – oznaj­mił wo­jow­ni­czo, marsz­cząc czo­ło i czu­jąc, jak za­ci­ska mu się gar­dło.

Bał się, na­praw­dę się bał. Być może było to coś wię­cej. Prze­czu­cie, ostrze­gaw­czy pod­szept, by uwa­żał. Że sy­tu­acja ewi­dent­nie na­brzmie­wa do po­waż­ne­go star­cia, być może w ca­łym re­gio­nie.

Gło­wa pań­stwa ze zdu­mie­niem spo­strze­gła, że na ob­li­czu si­wo­wło­se­go, nie­mło­de­go mi­ni­stra spraw za­gra­nicz­nych po­ja­wia się gry­mas ulgi. Jak­by tuż przed chwi­lą wie­rzył, że mi­ster­na dy­plo­ma­tycz­na gra nie za­koń­czy się za­pla­no­wa­nym fi­na­łem.

Sie­dzą­cy po pra­wej pre­zy­denc­ki do­rad­ca, mi­ni­ster Ce­za­ry Wa­li­gó­ra, nie po­tra­fił ukryć zde­ner­wo­wa­nia. Już od pew­ne­go cza­su co­raz bar­dziej przej­mo­wał się sy­tu­acją za wschod­nią gra­ni­cą. Sta­wa­ło się to jego ob­se­sją, po­wo­dem bez­sen­no­ści, kło­po­tów w domu i co­raz częst­szych bó­lów w róż­nych czę­ściach prze­pra­co­wa­ne­go cia­ła.

Wa­li­gó­ra, si­wie­ją­cy blon­dyn w gru­bych oku­la­rach, się­gnął po szklan­kę i wziął głę­bo­ki haust, uda­jąc, że płu­cze gar­dło po dłu­gim od­czy­cie.

– Oba­wiam się… – po­wie­dział, pra­wie czka­jąc. – Oba­wiam się, że ta cała wy­ciecz­ka w ta­kich wa­run­kach wy­pa­da bla­do. Nie­wie­le z niej prze­bi­je się do… – Ski­nął na za­wie­szo­ny na ścia­nie duży, zga­szo­ny ekran. – Ko­lej­ne roz­ru­chy, ba, maj­dan w Ki­jo­wie i już pra­wie otwar­ta re­be­lia na za­cho­dzie kra­ju… – Z każ­dym wy­po­wie­dzia­nym sło­wem co­raz wy­raź­niej do­pa­da­ły go ma­razm i zo­bo­jęt­nie­nie. – Je­że­li w tym cza­sie i u na­szych gra­nic za­czną się dal­sze po­dej­rza­ne ru­chy, to…

Szef zmarsz­czył zdzi­wio­ny brwi, za­sta­na­wia­jąc się, czy jego po­moc­nik po pro­stu nie żar­tu­je w tym nie­zbyt od­po­wied­nim mo­men­cie. On wąt­pił?

– Do tego do­cho­dzi o wie­le więk­sze nie­bez­pie­czeń­stwo… – do­dał Wa­li­gó­ra, jak­by szef te­le­pa­tycz­nie prze­ka­zał mu swo­je wcze­śniej­sze oba­wy. Tyle lat współ­pra­cy mo­gło po­wo­do­wać po­dob­ne sta­ny i spo­so­by my­śle­nia.

Ge­ne­rał, do­wód­ca Służ­by Ochro­ny Pań­stwa, po­staw­ny, wy­so­ki bru­net do­bie­ga­ją­cy pięć­dzie­siąt­ki, ubra­ny w do­pa­so­wa­ny gar­ni­tur, chciał już coś do­rzu­cić, ale ubiegł go Woj­ciech Ni­kom­ski.

– Trze­ba wzmoc­nić prze­kaz. I już. – Wzru­szył ra­mio­na­mi były ko­or­dy­na­tor służb spe­cjal­nych.

Wszy­scy ze­bra­ni po­li­ty­cy i ofi­ce­ro­wie zwró­ci­li na nie­go spoj­rze­nia. Ni­kom­ski nie mó­wił nic od­kryw­cze­go. Jed­nak­że spo­sób, w jaki to ro­bił, szo­ko­wał. Na tych na­ra­dach za­zwy­czaj rzu­cał naj­lep­szy­mi po­my­sła­mi, tak jak­by mó­wił o wyj­ściu z psem na spa­cer, jak o rze­czy ba­nal­nej i oczy­wi­stej.

Pre­zy­dent roz­parł się na krze­śle z jed­ną dło­nią na opar­ciu, dru­gą da­jąc ła­ska­wie znak, by mi­ni­ster mó­wił da­lej. Usta bez­wied­nie wy­krzy­wił mu kpią­cy uśmiech.

Gło­wa pań­stwa do­my­śla­ła się, że Woj­ciech ma coś cie­ka­we­go i że to jak za­wsze wy­pa­li. Tak, pre­zy­dent był ab­so­lut­nie pe­wien, że zro­bił do­brze, przyj­mu­jąc na „prze­cho­wa­nie” by­łe­go mi­ni­stra po jego wy­mu­szo­nym odej­ściu ze sta­no­wi­ska. Spra­wa lotu do Hur­gha­dy albo ra­czej cały spi­sek, jaki wią­zał się z tam­tą nie­we­so­łą hi­sto­rią i jej mię­dzy­na­ro­do­wy­mi im­pli­ka­cja­mi, nie były winą Wojt­ka. Jego je­dy­nym grze­chem było zbyt póź­ne wy­kry­cie po­wią­zań, choć wte­dy wszyst­ko dzia­ło się szyb­ko. Obo­wiąz­kiem zaś, jako czło­wie­ka ho­no­ro­we­go, było wzię­cie na sie­bie od­po­wie­dzial­no­ści po­li­tycz­nej. Wie­lu ża­ło­wa­ło, ale za­sa­dy to za­sa­dy. Ko­le­dzy Ni­kom­skie­go, a na­wet bez­względ­na opi­nia pu­blicz­na ode­tchnę­li z ulgą, kie­dy „duży pa­łac” zna­lazł po­sa­dę dla po­czciw­ca. Co sta­ło­by się z Woj­cie­chem, gdy­by ak­cja się nie po­wio­dła?

– Przez wzmoc­nie­nie prze­ka­zu ro­zu­miem na­pom­po­wa­nie ran­gi wi­zy­ty pana pre­zy­den­ta – mó­wił da­lej Ni­kom­ski z na­leż­ną po­wa­gą i cią­gle bez emo­cji. – Za­pra­sza­my na­szych po­li­cjan­tów do chwa­le­nia się suk­ce­sa­mi we­spół z Ukra­iń­ca­mi, ale to bę­dzie za mało. Jest to mi­sja po­ko­jo­wa, a przy­naj­mniej pró­ba utrzy­ma­nia po­ko­ju. Je­że­li na Ki­jo­wie krzy­żyk po­sta­wi­ła Unia od Bruk­se­li po Ber­lin i tyl­ko Ame­ry­ka­nie jesz­cze coś mogą, i nas w to an­ga­żu­ją, to… Niech po­de­ślą ko­goś, do li­cha cięż­kie­go.

Pre­zy­dent prych­nął ci­cho i za­wsty­dzo­ny po­tarł twarz.

– Jak pan to so­bie wy­obra­ża? – Siwy szef MSZ wy­pro­sto­wał się lek­ko na­bz­dy­czo­ny, że w jego – fa­chow­ca – obec­no­ści pod­rzu­ca się tak nie­dba­łe, pro­stac­kie po­my­sły. – Ża­den ame­ry­kań­ski po­li­tyk, do tego zwią­za­ny z tą ad­mi­ni­stra­cją, nie wy­ściu­bi nosa poza Wa­szyng­ton, zwłasz­cza je­śli idzie o Ukra­inę. – Po­pra­wił ner­wo­wo oku­la­ry. – Kwe­stia im­pe­ach­men­tu po­wią­za­na z ukra­iń­ski­mi prze­krę­ta­mi wią­że im ręce. Niby spra­wa za­koń­czo­na, ale nie­smak po­zo­stał. Wie­lu się cze­pi. Nie ma mowy. – Mach­nął na znak, że to de­fi­ni­tyw­nie za­my­ka te­mat.

– Czy ja mó­wię, pa­nie mi­ni­strze, o po­li­ty­kach? – Ni­kom­ski nie bar­dzo się prze­jął. – Me­dia ich zje­dzą, kie­dy pad­nie choć­by cień po­dej­rze­nia, że pre­zy­dent wy­sy­ła umyśl­ne­go, by za­ła­go­dzić nie­roz­trop­ne po­su­nię­cia w kon­tak­tach z oli­gar­cha­mi. Uwa­żam, że ta spra­wa ro­zej­dzie się po ko­ściach, ale te­raz mu­szą uwa­żać. – Oczy­wi­sty i nie­po­trzeb­ny wtręt miał uzmy­sło­wić si­we­mu dy­plo­ma­cie, że i on, „zrzut” do pa­ła­cu albo bez­piecz­nik, jak o nim ma­wia­li co mniej przy­chyl­ni, ro­zu­mie, o co w tym cho­dzi. – Woj­sko. Ame­ry­kań­skie woj­sko i dużo pre­zen­tów. – Woj­ciech su­ge­styw­nie roz­ło­żył ręce, ni­czym pra­cow­nik agen­cji re­kla­mo­wej przed­sta­wia­ją­cy swo­ją wi­zję re­kla­my. – Je­że­li i im, i nam za­le­ży, a oni mają moce prze­ro­bo­we i są bo­gat­si, niech coś do­rzu­cą, sko­ro sami nie mogą wy­de­le­go­wać ni­ko­go z sa­mej góry. Ja­kiś ge­ne­rał? Do­wód­ca kor­pu­su w Eu­ro­pie mógł­by to­wa­rzy­szyć panu pre­zy­den­to­wi. – Zro­bił te­atral­ny ukłon. – Mamy jesz­cze kil­ka dni, da się to uzgod­nić, choć nie bę­dzie ła­two. Wy­so­ki po­ziom bez­pie­czeń­stwa i tak jest za­pew­nio­ny, więc po­win­ni się zgo­dzić. Do tego po­da­ro­wa­nie kil­ku „za­ba­wek”… Dla­cze­go po ci­chu, choć ofi­cjal­nie? Trze­ba gło­śno i do me­diów. Po­ci­ski prze­ciw­pan­cer­ne, sa­mo­cho­dy, moź­dzie­rze czy ra­da­ry? A może wszyst­ko na­raz? Niech prze­kaz bę­dzie moc­ny. Osob­no roz­mo­wy z gło­wą pań­stwa, osob­no wspar­cie woj­sko­wych. Uwa­żam, że na ta­kie ob­raz­ki ta roz­krzy­cza­na tłusz­cza nie­co przy­sto­pu­je. Do tego wi­dok jan­ke­sa, któ­ry daje rę­koj­mię, że Ukra­iń­cy mogą li­czyć na wspar­cie w obro­nie przed wro­giem, ale tyl­ko je­że­li będą trzy­ma­li się ra­zem… A i w na­szej sy­tu­acji, kie­dy mamy co­raz wię­cej „tu­ry­stów” oraz ci­chy stan go­to­wo­ści, to może dać do my­śle­nia.

– Jest dru­ga opcja. Że nie­za­do­wo­le­ni będą jesz­cze gło­śniej krzy­czeć. – Wa­li­gó­ra wy­da­wał się nie­prze­ko­na­ny po­dob­nie jak szef MSZ. – Do­pie­ro cała za­chod­nia Ukra­ina pod­nie­sie la­rum, że Ame­ry­ka­nie też ich zdra­dzi­li i wspie­ra­ją… jak oni to zwą… pry­wat­ną ar­mię oli­gar­chów.

– Dla­te­go za­zna­czy­łem, by po­dzie­lić spo­tka­nia i po­pi­sy. – Ni­kom­ski nie dał się zbić z pan­ta­ły­ku. – Mamy jesz­cze tro­chę cza­su. Nie wiem, gdzie było pla­no­wa­ne spo­tka­nie z na­szy­mi, ale może znaj­dzie się ja­kaś jed­nost­ka szko­lo­na przez na­tow­skich do­rad­ców, nie­co da­lej od Ki­jo­wa? – rzu­cił drwią­co. – Niech tam­tej­si we­te­ra­ni wi­dzą, że wspie­ra­my wszyst­kie opcje.

Te­raz uwa­ga sku­pi­ła się na Ma­te­uszu Łu­kasz­czy­ku, pod­se­kre­ta­rzu sta­nu MON – naj­młod­szym z obec­nych, ale już ły­sie­ją­cym, ko­ści­stym męż­czyź­nie o za­pad­nię­tych po­licz­kach.

– Z tym nie by­ło­by pro­ble­mu. – Przy­gryzł war­gę, wy­raź­nie nie­wy­ro­bio­ny w ra­dze­niu so­bie z aten­cją moż­nych.

– Prze­pra­szam, że wej­dę w tę uro­czą wi­zję… – Dy­plo­ma­ta nie krył swo­jej nie­chę­ci. Czuł, że kil­ku­ty­go­dnio­wy, skom­pli­ko­wa­ny pro­ces roz­mów i uma­wia­nia wszyst­kich ze wszyst­ki­mi może za­cząć się sy­pać. Jemu zaś gro­zi­ło po­pad­nię­cie w naj­gor­szą z ról, a mia­no­wi­cie nie­wia­ry­god­ne­go gra­cza, któ­ry tra­cąc kon­tro­lę, w ostat­niej chwi­li wy­wra­ca plan umó­wio­ny w kil­ku świa­to­wych sto­li­cach. – …jak u li­cha ma to wpły­nąć na sy­tu­ację? Przy­po­mi­nam: roz­ru­chy, bunt i groź­ba po­dzia­łu kra­ju! – uniósł się. – A chy­ba do­sko­na­le wie­my, kto zy­sku­je przy ta­kim ob­ro­cie spraw. Kon­cen­tra­cja ro­syj­skich wojsk na gra­ni­cy nie usta­je…

– I kto mie­sza, bez wąt­pie­nia, w tym ko­tle i pod­sy­ca pod nim ogień – te­raz pre­zy­dent prze­rwał nie­co nie­ele­ganc­ko. – To oczy­wi­ste… Kreml nie jest bier­nym ob­ser­wa­to­rem. Jak pa­nom wia­do­mo choć­by z ana­liz, gdzieś na pew­no doj­dzie do po­su­nięć dy­wer­syj­nych, by roz­myć ob­raz, i mó­dl­my się, żeby to nie było u nas. Ale do li­cha, tam pach­nie naj­praw­dziw­szą woj­ną, przy któ­rej rok dwa ty­sią­ce czter­na­sty to pest­ka! – Uczy­nił nie­znacz­ny gest w stro­nę Ni­kom­skie­go, któ­ry na dzia­ła­niach służb znał się jak mało kto. – Na­szym za­da­niem jest ro­bić, co na­le­ży, by za­trzy­mać ten pro­ces. – Gło­wa pań­stwa sama sie­bie nie po­dej­rze­wa­ła o taką har­dość w tej chwi­li. – Po­dzia­ły na Wscho­dzie to woj­na i po­tok uchodź­ców albo i in­ter­wen­cje, co w per­spek­ty­wie znów zmie­ni układ gra­nic w Eu­ro­pie. – Pre­zy­dent na­brał po­wie­trza, czu­jąc, że sto­ją tu wszy­scy, a on szcze­gól­nie, w ob­li­czu kry­zy­su o naj­więk­szym za­się­gu w ka­rie­rze. – Pan Ni­kom­ski ma ra­cję. Je­że­li sy­tu­acja się kom­pli­ku­je – bez zna­cze­nia, kto do­kła­da do pie­ca – to trze­ba re­ago­wać. Zy­skać na cza­sie i stu­dzić emo­cje… Spo­koj­nie, pa­nie mi­ni­strze – zwró­cił się do si­wo­wło­se­go dy­plo­ma­ty. – Moja w tym rzecz, by być sły­szal­nym i da­wać do my­śle­nia. Roz­sąd­ni mają słu­chać i dzia­łać, nie oglą­da­jąc się na pro­wo­ka­to­rów. Choć moc ich prze­ka­zu jest ogrom­na i trud­no bę­dzie ją prze­bić.

Za­wie­sił głos i chwi­lę mil­czał, prze­ni­ka­jąc Ni­kom­skie­go spoj­rze­niem. Za­czy­nał poj­mo­wać, co pla­nu­je jego mi­ni­ster. Dzia­ła­ła ja­kaś for­ma te­le­pa­tii, a może tyl­ko tak się pre­zy­den­to­wi zda­wa­ło. W spe­cjal­nie za­bez­pie­czo­nym po­miesz­cze­niu sły­chać było je­dy­nie szum kli­ma­ty­za­to­ra.

– To fakt… – Ock­nął się na­raz pre­zy­dent. Oczy mu za­błysz­cza­ły. – …na­wet naj­lep­sze te­atrzy­ki nie uspo­ko­ją ty­się­cy mło­dych, a już sfru­stro­wa­nych lu­dzi, któ­rzy od­da­li naj­lep­sze lata ży­cia, nie­raz i zdro­wie, by bro­nić kra­ju, któ­ry jest te­raz dzie­lo­ny. I to za zgo­dą wła­dzy. Po­mi­jam, czy in­spi­ro­wa­nej przez po­gro­bow­ców sta­rej pro­ro­syj­skiej eki­py, czy nie. To nie te­mat na dziś. Mło­dzian prze­szar­żo­wał albo dał się zwieść i ża­łu­je. Tak… – otwo­rzył usta i za­stygł w bez­ru­chu, wspo­mi­na­jąc ostat­nią roz­mo­wę z ukra­iń­skim pre­zy­den­tem – …on po­padł w ta­ra­pa­ty. Nie ma ru­chu. Tra­ci po­par­cie i przy­ja­ciół. Oczy­wi­ście prócz moż­nych, tej gru­py oli­gar­chów. Zo­sta­ło mu ich nie­wie­lu. Po­dob­nie jak cza­su. Im, nam i Eu­ro­pie. Je­że­li weź­mie­my pod uwa­gę do­nie­sie­nia ze Szwe­cji, te wszyst­kie ka­ra­bi­ny, ła­dun­ki wy­bu­cho­we, to robi się do­praw­dy nie­cie­ka­wie…

Wszy­scy ze­bra­ni w mil­cze­niu po­ki­wa­li gło­wa­mi. Byli po­krót­ce za­zna­jo­mie­ni z do­nie­sie­nia­mi służb o prze­my­cie bro­ni i ko­lej­nych „in­cy­den­tach” u brze­gów skan­dy­naw­skie­go pań­stwa.

– Po­trze­ba nam cza­su i spo­ko­ju. Wy­mie­rze­nie ostrza nie­za­do­wo­le­nia na ze­wnątrz Ukra­iny, nie do środ­ka, to cel nad­rzęd­ny. Krót­ko i pro­sto: po­trze­ba im jed­no­ści. Zga­dza­my się. Wiem, wiem, że w przy­pad­ku tego pań­stwa to trud­ne, ale… Sko­ro mamy oka­zję wes­przeć kon­kret­ną jed­nost­kę – mó­wił już spo­koj­niej, niby to zmie­nia­jąc te­mat – naj­le­piej po­sia­da­ją­cą w swo­im skła­dzie we­te­ra­nów woj­ny na wscho­dzie, to może rze­czy­wi­ście pod­bi­je­my staw­kę?

– Co ma pan pre­zy­dent na my­śli? – Wa­li­gó­ra prze­łknął gło­śno śli­nę i za­marł wpa­trzo­ny w sze­fa.

– O ile wiem, mamy w Pol­sce kil­ku we­te­ra­nów tam­te­go kon­flik­tu. – Wzrok przy­wód­cy błysz­czał za­do­wo­le­niem z wła­sne­go kon­cep­tu. – Był już taki po­mysł, ale go za­rzu­co­no, by nie opo­wia­dać się za żad­ną ze stron, gdy­by jed­nak do nie­go po­wró­cić…

– Ma­jor, te­raz pod­puł­kow­nik Olek­sandr Zda­ni­łow. – Pod­se­kre­tarz MON uznał, że wy­wo­łu­ją go do od­po­wie­dzi. – Le­czył się z ran po obro­nie lot­ni­ska w Do­niec­ku. Bar­dzo po­wa­ża­ny. Bo­ha­ter…

– Bo­ha­ter – syk­nął pre­zy­dent i po­krę­cił gło­wą. Sama myśl, że je­den z dziel­niej­szych obroń­ców do­niec­kie­go lot­ni­ska mu­siał pa­rać się no­sze­niem ce­gieł na bu­do­wie w War­sza­wie, gdyż nie było dla nie­go miej­sca w jego wła­snym kra­ju, przy­pra­wia­ła o ból gło­wy.

– Obec­nie do­ra­dza nam w kwe­stiach prze­ka­zy­wa­nej po­mo­cy. Wiem, że go… nosi, choć cią­gle nie miał ofer­ty z kra­ju. Otrzy­ma­łem in­for­ma­cję, że we­te­ra­ni lub, jak to się ma­wia w Ki­jo­wie, bun­tow­ni­cy skła­da­li mu pro­po­zy­cje, ale się nie zgo­dził. Nie ma su­mie­nia ani chę­ci wi­kłać się w kon­flikt do­mo­wy. Może to spra­wa zdro­wia i psy­chi­ki…

– A gdy­by spró­bo­wać go prze­ko­nać, by wsparł na­szą ini­cja­ty­wę? – za­py­tał wprost pre­zy­dent, ale nikt nie od­po­wie­dział. – Zwy­czaj­nie: czy do­łą­czy do de­le­ga­cji? – nie­zra­żo­ny mó­wił da­lej. – Stro­na pol­ska, ame­ry­kań­ski kom­po­nent i on. Iko­na opo­ru przed Ro­sja­na­mi wspie­ra ar­mię Ukra­iny, a po­tem…

– Co po­tem? Zresz­tą Ki­jów musi od­dać te­re­ny, któ­rych ten Zda­ni­łow bro­nił. – Siwy dy­plo­ma­ta pra­wie po­bladł.

– Spo­tka­my się z dru­gą stro­ną. Z kimś od we­te­ra­nów. – Pre­zy­dent opadł na opar­cie krze­sła bar­dzo z sie­bie za­do­wo­lo­ny. – Je­że­li nie po­tra­fią się do­ga­dać sami, na­le­ży przed­się­wziąć wsze­la­kie środ­ki. – Pstryk­nął pal­ca­mi.

– Ki­jów się nie zgo­dzi. Pró­bo­wa­li już… – po­wie­dział dy­plo­ma­ta ogar­nię­ty ja­kąś strasz­ną wi­zją.

– Zgo­dzi, zgo­dzi. – Pol­ski pre­zy­dent uśmie­chał się z sa­tys­fak­cją, pew­ny swe­go. – Mło­dy pre­zy­dent, jak mó­wi­łem, szu­ka po omac­ku. Przyj­mie każ­dą po­moc. Pró­bo­wał po­dob­nych ma­new­rów, to fakt, ale jego oli­gar­chicz­ne ko­no­ta­cje nie do­da­ją mu wia­ry­god­no­ści. Każ­dy od nie­go wi­dzia­ny jest jako „ku­pio­ny” za lewe pie­nią­dze. Oj, pa­no­wie, to mu­si­cie wie­dzieć. Zresz­tą – klep­nął blat sto­łu, te­raz ja­koś po­zy­tyw­niej po­bu­dzo­ny – je­że­li za­cho­dzi taka po­trze­ba, będę roz­ma­wiał. Pa­nów pro­szę tyl­ko o po­moc w tech­ni­ka­liach. Pana pre­mie­ra bio­rę na sie­bie, my­ślę, że go prze­ko­nam. Po­dob­nie Ki­jów. A i Wa­szyng­ton nie bę­dzie bar­dzo opo­no­wał. Od­wa­la­my za nich brud­ną ro­bo­tę. Aha – przy­po­mniał so­bie na­raz – po­pro­szę o zna­le­zie­nie nu­me­ru do tego ukra­iń­skie­go pod­puł­kow­ni­ka. Z nim też mu­szę się roz­mó­wić. Niech wie, że jest do­ce­nia­ny i po­trzeb­ny.

*

Miesz­ka­nie na war­szaw­skim Ur­sy­no­wie było prze­cięt­ne. Lo­kum w blo­ku z wiel­kiej, choć ocie­plo­nej, sza­rej pły­ty. Nic osza­ła­mia­ją­ce­go, jed­nak dla ukra­iń­skiej ro­dzi­ny wy­da­wa­ło się luk­su­sem. Ume­blo­wa­ne może bez prze­py­chu, ale z gu­stem. Ja­sne. Pra­wie świe­żo po re­mon­cie. Z do­brym sprzę­tem TV. Było oazą spo­ko­ju i przy­czół­kiem do dal­sze­go roz­wo­ju po la­tach or­dy­nar­nej nę­dzy i upo­ko­rze­nia.

Olek­sandr Zda­ni­łow był po­staw­nym męż­czy­zną. Wie­lu przy­po­mi­nał drwa­la lub mo­car­ne­go za­pa­śni­ka. Słusz­ną syl­wet­kę ten pięć­dzie­się­cio­let­ni Ukra­iniec za­wdzię­czał dźwi­ga­niu cię­ża­rów i pra­cy fi­zycz­nej w mło­do­ści. Gło­wę miał dużą, nie­mal kwa­dra­to­wą, wło­sy cią­gle bar­dzo gę­ste, za­cze­sa­ne do przo­du na wschod­nią mo­dłę. Tyl­ko na skro­niach znać było si­wi­znę. Kil­ka blizn szpe­ci­ło – w jego mnie­ma­niu – pod­bró­dek. Wsty­dził się ich, choć wie­le pań przy­zna­ło­by, że to przy­da­je jesz­cze sek­sa­pi­lu temu „niedź­wie­dzio­wi”. Po przy­by­ciu do Pol­ski Olek­sandr był zwy­kłym bu­dow­lań­cem, „ope­ra­to­rem ło­pa­ty”, choć nikt ni­g­dy nie dał mu od­czuć, że nie­wie­le zna­czą­cym. Nie cho­dzi­ło o jego wiel­kie fron­to­we za­słu­gi, któ­ry­mi się zresz­tą nie chwa­lił. Jego po­stu­ra, wą­skie, by­stre oczy oraz mil­czą­cy, acz uważ­ny spo­sób by­cia wzbu­dza­ły re­spekt i cie­ka­wość.

Zda­ni­łow dużo czy­tał, miał ogrom­ną wie­dzę i – co nie­ty­po­we przy ta­kiej mu­sku­la­tu­rze, któ­ra po­zwo­li­ła­by mu rzą­dzić w każ­dej gru­pie – był opa­no­wa­ny i skrom­ny. Mimo to wie­dział, że w pew­nych sy­tu­acjach po­tra­fi wy­krze­sać z sie­bie ogrom­ne po­kła­dy ener­gii i roz­sta­wiać lu­dzi po ką­tach.

Puł­kow­nik koń­czył wią­zać kra­wat przed lu­strem na sza­fie w sy­pial­ni. Nie był za­do­wo­lo­ny ze swo­je­go wy­glą­du. Ofi­cjal­ny strój, jaki przy­wdział, był nie­co za duży, a do tego Ukra­iń­co­wi wy­da­wał się nie­świe­ży.

Jego żona We­ro­ni­ka – wy­so­ka bru­net­ka o buj­nych kształ­tach i z krót­ki­mi wło­sa­mi – co chwi­la zer­ka­ła przez uchy­lo­ne drzwi.

– Po­śpiesz się – rzu­ca­ła, iry­tu­jąc męża, ale ten nie od­zy­wał się ani sło­wem. Wie­dział, że ko­bie­ta jest rów­nie po­de­ner­wo­wa­na, co on. Wie­dział też, że jest dum­na, by nie po­wie­dzieć – wzru­szo­na.

Sam Zda­ni­łow nie czuł się kom­for­to­wo i pierw­szy szok, póź­niej wąt­pli­wo­ści, a wresz­cie uczu­cie za­szczy­tu po­grze­ba­ła tre­ma. Strasz­na rzecz, któ­rej w ta­kim na­tę­że­niu nie do­świad­czył ni­g­dy do­tąd.

Za­wią­zał kra­wat, co pró­bo­wał zro­bić już trze­ci raz. Wy­glą­da­ło zno­śnie. Męż­czy­zna za­rzu­cił ma­ry­nar­kę, za­piął gu­zik i wy­gła­dził ma­te­riał.

Stał tak, w mil­cze­niu pa­trząc na swo­je od­bi­cie, i pró­bo­wał po­jąć, co się wła­ści­wie wy­da­rzy­ło. Skąd te za­szczy­ty? Był sza­ra­kiem. Nie­któ­rzy mó­wi­li, że był bo­ha­te­rem, ale kil­ka lat ty­ra­nia i bie­dy, na ja­kie ska­zał ro­dzi­nę, nie współ­gra­ło z tymi pe­ana­mi na jego cześć.

Go­tów był uznać to za dar od Boga, na­gro­dę za wszyst­ko, co uczy­nił, choć­by kie­dy bro­nił tego upior­ne­go lot­ni­ska w za­po­mnia­nej, dłu­giej bi­twie. Ale jed­no nie da­wa­ło mu spo­ko­ju. Dla­cze­go los od­mie­niał się te­raz, kie­dy wszyst­ko, co zro­bił, i po­świę­ce­nie se­tek jego kum­pli, któ­rzy zgi­nę­li albo zo­sta­li po­ra­nie­ni, szło na mar­ne?

Przez to uciekł. Obie­cał so­bie, że nie wró­ci, nie po­mo­że, póki tam­ten sys­tem się nie za­wa­li i nie od­bu­du­je na nowo. Bra­ko­wa­ło mu sił, by zma­gać się z post­so­wiec­kim po­rząd­kiem, wspo­mnie­nia­mi i zwy­czaj­ną zdra­dą.

Coś jed­nak zmie­nia­ło się w jego ży­ciu po raz ko­lej­ny w krót­kim okre­sie. Ktoś go po­trze­bo­wał, ale w kra­ju, któ­re­go przy­się­gał bro­nić, czas był nie­pew­ny i cięż­ki.

– Dla­cze­go? – po­wie­dział na głos, wpa­tru­jąc się we wła­sne oczy. – Znak od Boga? Wy­tycz­ne? – O tym bał się na­wet my­śleć.

Mu­zycz­ka di­sco usta­wio­na jako dzwo­nek te­le­fo­nu wy­rwa­ła Olek­san­dra z fi­lo­zo­ficz­no-etycz­nych do­cie­kań. Ulży­ło mu, bo oba­wiał się, do­kąd doj­dzie w swo­ich teo­riach.

Uniósł smart­fon z noc­ne­go sto­li­ka przy mał­żeń­skim łóż­ku. Na­brał po­wie­trza.

– Słu­cham? – po­wie­dział po pol­sku z lek­kim ak­cen­tem. – Tak jest… Je­stem go­to­wy. Już scho­dzę – mó­wił we­so­ło i uprzej­mie.

Scho­wał te­le­fon do kie­sze­ni. Rzu­cił ostat­nie spoj­rze­nie na swo­je od­bi­cie w lu­strze i wy­szedł na ko­ry­tarz.

We­ro­ni­ka rzu­ci­ła mu się na szy­ję, aż mu­siał się po­chy­lić. Wy­ca­ło­wa­ła męża, pa­trząc na nie­go peł­ny­mi dumy, ale i na­dziei ocza­mi.

– Po­wo­dze­nia. Wie­rzę w cie­bie. – Głos jej drżał.

Olek­sandr miał na­wet ocho­tę za­py­tać, o co jej cho­dzi, na co li­czy, bo on sam – na nie­wie­le. Po­czuł za­raz, jak syn cią­gnie go za no­gaw­kę. Pod­niósł mal­ca, uca­ło­wał go w czo­ło.

– Bądź grzecz­ny. Tata nie­dłu­go wró­ci. – Ob­jął moc­niej We­ro­ni­kę i wtu­lił twarz w jej wło­sy. – Dzię­ku­ję, We­rka.

Od­sta­wił dziec­ko, zła­pał za klam­kę i spo­strzegł, jak bar­dzo drżą mu nogi.

*

Dzień na­stał pięk­ny i cie­pły. Nie­daw­ne desz­cze były tyl­ko wspo­mnie­niem, cien­kim pa­skiem sza­ro­ści na da­le­kim ho­ry­zon­cie. Roz­le­głe prze­strze­nie dzie­li­ły się na pra­wie na­gie, pła­skie pola oraz pa­smo nie­wiel­kich wzgórz. W tym ste­po­wym kra­jo­bra­zie wznie­sie­nia zda­wa­ły się ist­ny­mi Hi­ma­la­ja­mi. Je­dy­ną prze­szko­dą, ide­al­nym miej­scem na li­nię obro­ny i punkt stra­te­gicz­ny.

Cała oko­li­ca przy­bra­ła bru­nat­ną bar­wę prze­ty­ka­ną po­ła­cia­mi buj­nej zie­le­ni, któ­ra wy­bu­cha­ła ma­jo­wą so­czy­sto­ścią. Tego roz­kwi­tu ani błę­ki­tu nie­ba nie mo­gły zmą­cić opa­ry dy­mów pło­żą­ce się ni­sko i le­ni­wie przy zie­mi ani na­wet draż­nią­ce, ostre huki rwą­cych się ła­dun­ków.

Słu­py zie­mi i dymu wy­la­ty­wa­ły raz po raz w górę, zo­sta­wia­jąc po so­bie owal­ne ob­ło­ki, któ­re mo­ści­ły się to na wzgó­rzach, to na mo­krym po noc­nych desz­czach grun­cie po­prze­ci­na­nym śla­da­mi kół i gą­sie­nic.

Zza ścia­ny mło­dych brzó­zek i ja­kichś krza­ków po jed­nej stro­nie wiel­kiej po­ła­ci wy­ry­wa­ły się w przód ko­lej­ne trans­por­te­ry. Plu­to­ny i kom­pa­nie osła­nia­ły się wza­jem­nie, wy­cho­dząc z tej li­chej i bar­dzo umow­nej osło­ny.

Za­ło­gi ob­słu­gu­ją­ce no­wo­cze­sne jak na tę ar­mię sys­te­my wy­szu­ki­wa­ły nie­przy­ja­cie­la, mie­rząc lu­fa­mi ar­mat trans­por­te­rów BTR-4 – wo­zów ko­ło­wych róż­nią­cych się od so­wiec­kich pro­to­pla­stów, z bez­za­ło­go­wy­mi wie­życz­ka­mi, zbroj­nych w dział­ko i po­ci­ski prze­ciw­pan­cer­ne, a wszyst­ko osło­nię­te nie­co fu­tu­ry­stycz­nym ażu­ro­wym pan­ce­rzem. Po­kry­te pik­se­lo­wym, zie­lo­no-brą­zo­wym ka­mu­fla­żem pra­wie nowe po­jaz­dy ru­sza­ły pew­nie w cały ten dym, ota­cza­ne wy­bu­cha­mi. Bło­to ob­le­pia­ło wiel­kie koła wy­ry­wa­ją­ce bruz­dy w polu. Trans­por­te­ry z wy­ciem sil­ni­ków brnę­ły przed sie­bie, roz­wi­ja­jąc się wa­chla­rzem. Nie­któ­re sta­wa­ły na we­zwa­nie do­wód­cy, osła­nia­jąc po­stę­py in­nych pod­od­dzia­łów. Wy­ma­ga­no, by bez­ruch był krót­ki, a przez to oce­na sy­tu­acji – szyb­ka i do­kład­na.

Pod­od­dzia­ły nie mo­gły wy­sta­wiać się na ła­twy cel dla ar­ty­le­rii oraz dro­nów i da­wać spo­sob­no­ści do na­mie­rze­nia ich po­zy­cji. Wszyst­kie dzia­ła­nia za­czep­ne w tej wschod­niej woj­nie mia­ły być szyb­kie. Taka na­uka pły­nę­ła z każ­dej więk­szej czy mniej­szej bi­twy i po­tycz­ki. Wszę­dzie tam, wsku­tek pra­wie cał­ko­wi­te­go wy­co­fa­nia sił lot­ni­czych, kró­lo­wa­ła ar­ty­le­ria, bez­li­to­śnie ka­rzą­ca za każ­dy błąd prze­sto­ju. Jak kie­dyś, jak przed laty w cza­sie wiel­kiej woj­ny.

Za kom­pa­nia­mi zme­cha­ni­zo­wa­ny­mi par­ła resz­ta woj­ska. Wozy z amu­ni­cją, któ­rą na­le­ża­ło uzu­peł­nić za­raz po za­ję­ciu celu, w ocze­ki­wa­niu na nie­cny kontr­atak. Sa­pe­rzy, broń wspar­cia, moź­dzie­rze i ob­ser­wa­to­rzy ar­ty­le­rii. Gdzieś w sa­mym środ­ku pocz­ty do­wód­ców i… ob­ser­wa­to­rów.

Wła­ści­wie na­uczy­cie­li. Lu­dzi, któ­rzy wie­le umie­li, za­słu­ży­li się i choć ofi­cjal­nie byli obcy, zży­wa­li się z tym wszyst­kim. Miej­sco­wi, przy­naj­mniej wy­bra­ni z nich, wie­dzie­li spo­ro. Na­wą­cha­li się pro­chu i nie­raz da­wa­li krwi za te lek­cje, ale po­trze­ba im było pod­szep­tu z ze­wnątrz. A na­wet i no­wo­cze­śniej­sze­go po­dej­ścia. Słu­cha­li więc uważ­nie i z wdzięcz­no­ścią swo­ich na­uczy­cie­li.

Tak jak jed­ne­go z nich, lu­bia­ne­go i po­wa­ża­ne­go – o co wca­le ła­two nie było – Ro­ber­ta „Mu­chy” Kraw­ca. Pod­po­rucz­ni­ka pol­skiej ma­ry­nar­ki wo­jen­nej, jak gło­si­ła wieść ofi­cjal­na. Tyl­ko nie­licz­ni wie­dzie­li, że ten czło­wiek jest ope­ra­to­rem eli­tar­nej jed­nost­ki spe­cjal­nej – słyn­nej For­mo­zy. Urlo­po­wa­ny jako je­den z bar­dziej do­świad­czo­nych w fir­mie żoł­nierz, któ­ry pew­ne­go razu je­den ze swo­ich po­przed­nich „wy­po­czyn­ków” spo­żyt­ko­wał na wspar­cie lu­dzi na Wscho­dzie, za co wie­lu po­zo­sta­wa­ło mu do­zgon­nie wdzięcz­nych.

Jego uma­za­ny bło­tem zie­lo­ny Hu­mvee pę­dził za si­ła­mi głów­ny­mi ba­ta­lio­nów strze­lec­kich. Szo­fer, mło­dy żoł­nierz, któ­ry – gdy­by nie tę­pio­na przez do­rad­ców fala – mógł­by już ty­tu­ło­wać się dziad­kiem, za­ja­dle ma­new­ro­wał po bez­dro­żach, słu­cha­jąc po­le­ceń pol­skie­go we­te­ra­na.

Ro­bert w mun­du­rze bez ozna­czeń, w go­re­te­xo­wej kurt­ce w Mul­ti­Cam, obi­ja­jąc się o boki i su­fit wozu, uważ­nie ob­ser­wo­wał, co wy­ra­bia się na li­nii fron­tu. Nie pusz­czał słu­chaw­ki ra­dio­te­le­fo­nu umiej­sco­wio­ne­go mię­dzy nim a szo­fe­rem, a u stóp ich strzel­ca na wie­życz­ce.

– Duży, Duży, tu Ha­dziaj, pierw­sza kom­pa­nia za wol­no, za wol­no, niech ob­cho­dzą… – rzu­cał w eter raz po raz swo­je ob­ser­wa­cje. Płyn­nie po ukra­iń­sku i bar­dzo sta­now­czo.

Był pro­fe­sjo­na­li­stą i per­fek­cjo­ni­stą. Je­że­li po­wie­rzo­no mu nie­wiel­ki wy­ci­nek, tyl­ko do po­ka­za­nia swo­ich umie­jęt­no­ści, to ro­bił, co mógł, by wy­szło jak naj­le­piej. Wo­lał mniej­sze spra­wy, jak ope­ro­wa­nie w pod­od­dzia­łach spie­szo­nych, tak­ty­ki zdo­by­wa­nia bu­dyn­ków i mia­ste­czek, ale tu­tej­sza ar­mia po­trze­bo­wa­ła każ­dej pary rąk. W każ­dej dzie­dzi­nie tego fa­chu.

Wszy­scy, z Ro­ber­tem na cze­le, ro­zu­mie­li, że ze­gar gdzieś tyka i nie ma za wie­le cza­su. Że to za­le­d­wie an­trakt w woj­nie, któ­ra uci­chła w pierw­szej po­ło­wie dwa ty­sią­ce pięt­na­ste­go roku, ale wciąż się tli i nie­dłu­go wy­buch­nie na nowo.

Każ­dy bar­dziej za­in­te­re­so­wa­ny i go­tów do pra­cy chciał, by ma­ją­ce na­stą­pić star­cie tym ra­zem wy­szło le­piej. Bez ca­łej tej se­rii bla­ma­ży i po­twor­nych kom­pro­mi­ta­cji, ja­kie sta­ły się udzia­łem Ukra­iny, kie­dy zo­sta­ła na­pad­nię­ta w czar­nym cza­sie re­wol­ty. Wte­dy tyl­ko za­pał mło­dych ochot­ni­ków, młod­szych ofi­ce­rów, ich po­świę­ce­nie, a tak­że błę­dy i sła­bość Ro­sjan uchro­ni­ły Ukra­inę przed zu­peł­nym roz­pa­dem.

Ar­mię na­le­ża­ło stwo­rzyć od nowa. Dać jej so­lid­ne pod­sta­wy i ćwi­czyć, ćwi­czyć do zmę­cze­nia. Spró­bo­wać za­bić po­wszech­ną cią­gle ko­rup­cję i po­spo­li­te zło­dziej­stwo. Go­nić lu­dzi i ka­zać im po­cić się w ko­lej­nych ma­new­rach choć­by po to, by w tych cięż­kich cza­sach nie­po­ko­jów we­wnętrz­nych żoł­nierz nie my­ślał o głup­stwach.

Ra­dio­sta­cja wy­plu­wa­ła po­tok mel­dun­ków i roz­ka­zów. Mie­sza­ło się to z po­mru­kiem nie­od­le­głe­go boju i war­cze­niem sil­ni­ka. Ty­po­wy kon­cert, któ­ry do­da­wał mło­dym, ale i Ro­ber­to­wi ani­mu­szu.

Sło­wa do­la­tu­ją­ce z ra­dia były wy­po­wia­da­ne w po­de­ner­wo­wa­niu, acz bez wiel­kie­go cha­osu. Mu­cha roz­po­zna­wał, któ­ry do­wód­ca już wal­czył i jest po­wścią­gliw­szy w prze­ka­zie, a któ­ry stre­su­je się spraw­dzia­nem.

– Ha­dziaj, Ha­dziaj do wszyst­kich. Spo­koj­niej, spo­koj­niej – Kra­wiec po­zwa­lał so­bie na wtrę­ty mię­dzy ko­re­spon­den­cję do­wód­ców i sa­me­go Du­cha, wiel­kie­go wo­dza, kie­dy wy­mie­nia­ne po­le­ce­nia sta­wa­ły się zbyt ner­wo­we.

Duch sta­rał się bar­dzo, żeby ko­lej­ny po­kaz spraw­no­ści wy­szedł jak naj­le­piej. Tak jak pla­no­wał przed­sta­wić jed­nost­kę, cią­gle jesz­cze zgry­wa­ną i or­ga­ni­zo­wa­ną.

– Czer­wo­ny na po­zy­cji Pies… Po­wta­rzam… – gło­śny mel­du­nek prze­bił się przez inne.

– Nie­bie­ski, tu Duch. Przy­śpiesz i za­czy­naj – na­ka­zy­wał ostrzej pod­nie­co­ny do­wód­ca, co Ro­bert przy­jął z nie­ja­ką ulgą.

– Do­goń ba­ta­lion – roz­ka­zał krót­ko szo­fe­ro­wi.

Ten do­ci­snął gaz i za­czął mi­jać cię­ża­rów­ki cią­gną­ce moź­dzie­rze oraz wozy z za­opa­trze­niem. Prze­bi­li się przez ob­łok za­słon dym­nych i spa­lin w chwi­li, kie­dy trans­por­te­ry, nie­prze­rwa­nie plu­jąc ogniem, za­czę­ły zaj­mo­wać po­zy­cje i wy­pusz­czać de­sant.

Jak na dia­gra­mie, w trzech miej­scach kom­pa­nie pie­cho­ty za­czę­ły wy­ska­ki­wać w bło­to, re­gu­la­mi­no­wo kry­jąc sek­to­ry. W ete­rze za­szu­mia­ło od no­wych po­le­ceń i ba­ta­lion nie­bie­ski z osło­nię­ty­mi skrzy­dła­mi roz­po­czął skok na po­zy­cje nie­przy­ja­cie­la.

Po­jaz­dy ob­ra­ły kurs na wznie­sie­nia, wio­dąc pod ich osło­ną roz­cią­gnię­tą pie­cho­tę. Ob­słu­gi moź­dzie­rzy po­śpiesz­nie roz­sta­wi­ły swo­je za­baw­ki i za­czę­ły ostrzał. Tu­mult tyl­ko się wzmógł. Ob­ło­ki dy­mów po­mie­sza­ły się, za­wi­sa­jąc ni­sko po­nad ste­pem wiel­kim opa­rem.

Wszyst­ko jak na­le­ży, jak było prze­ćwi­czo­ne chy­ba z dwie­ście razy.

Hu­mvee sta­nął. Ro­bert otwo­rzył drzwi i…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Scenariusz chaosu

Подняться наверх