Читать книгу Dopóki nie zgasną gwiazdy - Piotr Patykiewicz - Страница 3

1

Оглавление

Gdyby nie kpiny Stacha, Kacper nigdy nie odważyłby się odejść tak daleko w dół zbocza. Wiedział dobrze, czym to grozi. Nawet ojciec rzadko zapuszczał się w pojedynkę tam, skąd nie widać już dymów nad chatami. Zbyt wielu lekkoduchów przepadło w ten sposób bez śladu, nawet w pełni lata. Śmierć każdego roku odbierała, co swoje – głównie spośród łowców, drwali i złomiarzy, którzy musieli schodzić do kotliny. Zaglądała do osady pod różnymi postaciami: nagłego załamania pogody, przysypanej śniegiem lodowej szczeliny, fałszywego kroku nad urwiskiem, napaści wygłodniałego niedźwiedzia; przyjmowano ją zwykle spokojnie, w milczeniu jako naturalną kolej rzeczy. Niebezpieczeństwo stanowiło część tego surowego świata, ludzie od dziecka uczyli się z nim obcować.

Kacper zdawał sobie sprawę z ryzyka, ale tej wiosny, szesnastej w życiu, nie mógł postąpić inaczej. Nie chodziło nawet o to, że po gnuśnej zimie, gdy wreszcie wydłużyły się dni, a w południe błękit nieba i biel śniegu aż kłuły w oczy, zwyczajnie ciągnęło go w nieznane, gdziekolwiek, byle dalej od obmierzłych kątów rodzinnej chaty, która na kilka miesięcy stała się więzieniem. Obyczaj kazał mu opuścić osadę i zdać się na przychylność gór, a zdobycz, z jaką powróci do domu, miała stanowić dobrą lub złą wróżbę na całe dorosłe życie. Wprawdzie matka, jak wszystkie matki, sarkała na te wilcze prawa, ale nie mogła zabronić mu tej próby. Gdyby stchórzył, stałby się popychadłem rówieśników i pośmiewiskiem wśród starszych, a ojciec, zwłaszcza po tym, jak się okazało, że pierworodny Stach woli nauki u księdza od strzelania z łuku, pewnie sposępniałby na starość do reszty.

Józwa należał do najbardziej cenionych łowców. Jego zdanie wśród starszyzny często ważyło nawet więcej niż opinia księdza, zwłaszcza w tych przedsięwzięciach, które wymagały dłuższych wypraw poza osadę. Był poważny, nawet surowy, oszczędny w słowach, ale nie mrukliwy. Znał świetnie całą kotlinę – jeziora, martwy las, Ruiny – i wiodło mu się na łowach, więc w jego chacie, przy gospodarnej żonie, nigdy nie bywało głodno. Przy wszystkich swoich zaletach, wzbudzających powszechny szacunek, miał tylko jedno dziwactwo, z którego podśmiewano się z cicha: oprócz zwyczajnych psów do zaprzęgu, trudnych do okiełznania, niestrudzonych i odpornych na mrozy, trzymał także w osobnej psiarni inne jeszcze, wielkie jak kozy, spokojne, powolne, przyjazne i mądre. Poświęcał im wiele czasu, ale nie przyuczał do żadnej pożytecznej pracy. Gdy przechadzał się z którymś z nich po głównej uliczce osady, pies, choć bez smyczy, trzymał się zawsze nogi pana, przysiadał, gdy ten się zatrzymywał, chętnie słuchał poleceń, nie zbaczał pod cudze psiarnie, nigdy nie pobiegł za suką, nie zważał na zaczepki obcych, bez pozwolenia Józwy nie przyjmował nawet poczęstunku. Ludzie dziwili się temu, kręcili głowami, ale ostatecznie uznali, że skoro myśliwego stać było na utrzymywanie takiej sfory, która na siebie nie zarabia, nikomu nic do tego.

Tak więc zanim gwiaździsta, bezwietrzna noc przeszła w świt, chłopak wstał i połknął w pośpiechu parę kęsów suszonego mięsa. Próbował wymknąć się z chaty cichaczem, ale gdy poruszył zasuwę drzwi, Stach przeciągnął się na łóżku i parsknął drwiąco w ciemnościach:

– Lepiej wracaj pod koc. To nie dla ciebie.

– Nie bądź taki przemądrzały! – odburknął.

– Wrócisz z pustymi rękami, przybiegniesz, kiedy ci porządnie tyłek przemrozi.

– Jeszcze zobaczymy. Może będę lepszy od ciebie.

Choć Kacper miał zaledwie sześć lat, gdy starszy brat wyruszał na swoją wyprawę w dorosłość, bardzo dobrze zapamiętał tłustego szczura, którego ten po powrocie cisnął z dumą koło paleniska. Sąsiedzi zachodzili wtedy do matki przez cały dzień, poważnie kiwali głowami i winszowali jej pierworodnego; gospodyni ukradkiem ocierała łzy grzbietem dłoni. Bardzo trudno było wytropić tak okazałe zwierzę, a co dopiero osaczyć i zatłuc. Wyprawiona, popielata skórka do dziś wisiała na ścianie z rozcapierzonymi łapkami i błyszczącymi kamyczkami wstawionymi zamiast oczu.

Chłopiec czuł, że tylko wówczas będzie mógł stanąć przed bratem z podniesioną głową, gdy mu dorówna. Od tego nie dało się uciec.

Gdy otworzył drzwi, do sieni posypał się suchy, świeżo spadły śnieg. Twarz sparzył mu lodowaty podmuch. Naciągnął kaptur. Po raz pierwszy miał na sobie prawdziwą, myśliwską kurtę zszytą z białych lisich futer – dar od ojca; prócz tego wysokie buty wiązane rzemieniami aż pod kolana, spodnie z foczej skóry i rękawice. Taki ubiór świetnie chronił przed mrozem i wichrem, a jednocześnie zapobiegał poceniu się. Dobrze skrojone ubranie w razie kłopotów z dala od domu mogło stanowić o życiu lub śmierci. Za pas wsunął krótką, drewnianą pałkę.

Wyprostował się powoli, chłonąc wszystkimi zmysłami cichy świt, zachwycająco świeży w porównaniu z zaduchem panującym w izbie. Kilkaset śnieżnych kurhanów oznaczało miejsca, gdzie gnieździli się ludzie. Chaty wgryzały się głęboko w skalisty stok; ciemne, ciasne nory o stropach podpartych drewnianymi stemplami, wymoszczone skórami, pełne dymu i woni zestarzałego tłuszczu, stanowiły jedyne schronienie ludzi przed mroźnym oddechem gór. Tylko kamienna wieża dzwonnicy sterczała przy kościele, kładąc pomiędzy domostwa swój wydłużony cień. Było urzekająco spokojnie, jak na odludziu. Wielu mężczyzn, w tym ojciec, nie powróciło jeszcze z pierwszej w tym roku myśliwskiej wyprawy, a inni dopiero wygrzebywali się z nagrzanych legowisk.

Dalej zaśnieżony stok opadał łagodnie, lekko pofałdowany, uczerniony gdzieniegdzie zrębami sterczących ponad zaspy skał, ginąc w błękitnawej mgiełce. Długi, rozszerzający się ku dołowi pas zbocza zamykały z obu stron szkliste zwały lodowców; na ich obłych grzbietach coraz płomienniej rozlewało się zarzewie dnia, przywodząc na myśl krótkotrwały, letni wykwit czerwonych glonów na lodzie.

Przypiął do butów rakiety i ruszył prosto przed siebie. Nie chciał czekać, aż zakopcą kominy, rozejdą się zapachy gotowanej strawy, a w psiarniach zadudni ujadanie. Wyobrażał sobie, że Stach siedzi już przy palenisku, drapie leniwie zarośnięty policzek i czeka na jego porażkę. Zacisnął zęby; był gotów na wyzwanie.

Poprzedniego dnia rozstawił wśród pobliskich skałek trzy pułapki z przynętą. Nie miał wielkiej nadziei, że ten prosty sposób przyniesie powodzenie – jedynie całkiem młode gryzonie dawały się tak łatwo oszukać. Myśliwi wieczorami chętnie opowiadali legendy o starych, mądrych szczurach, które potrafiły przechytrzyć każdą obławę. Od tak dawna żyły w pobliżu ludzi, że trudno było je czymkolwiek zaskoczyć. Omijały trutki i potrzaski, biegnąc po śniegu, zacierały trop ogonem, starannie maskowały wejścia do swoich podziemnych przesmyków. Potrafiły się przegryźć do każdej, nawet najlepiej zabezpieczonej spiżarni i ogołocić ją ze wszystkiego w ciągu jednej nocy; nie bały się psów ani ognia; osaczone broniły się, skacząc przeciwnikowi do twarzy i gardła. W czasie szczególnie głodnych lat bywało, że zbierały się w stada i atakowały dzieci albo starców. Jeśli w porę nie nadeszła pomoc, znajdowano potem w śniegu tylko gołe kości. To była wojna, nieustanne zmagania o przetrwanie. Szczury zależały od ludzi, a ludzie od szczurów. Jedni drugich starali się wykorzystać, ale nie unicestwić. Upolowanie gryzonia było dla dorastającego chłopca czymś więcej niż tylko popisem siły i zaradności. Na wysokogórskim, jałowym zboczu prawo do życia należało okupić szczurzą krwią.

Pierwsza z pułapek, na wpół przysypana, była nienaruszona. Z drugiej zniknęła przynęta – pasek foczej skóry z resztkami tłuszczu – jednak żelazne szczęki potrzasku pozostały rozwarte. Kacper ze złością uderzył pałką, ostre zębiska natychmiast wbiły się w drewno. Rozejrzał się zaniepokojony, czy nikt go nie obserwuje. Tego rodzaju niepowodzenie było szczególnie dotkliwe; gdyby ktoś się o tym dowiedział, całymi tygodniami musiałby wysłuchiwać docinków.

Głębiej naciągnął kaptur i chyłkiem pobiegł ku ostatniej, najodleglejszej pułapce. Śnieg skrzypiał pod rakietami, słońce dźwigało się z wolna, obsypując całe zbocze miliardami iskier; jedynie w podłużnych cieniach skał wzrok mógł na chwilę odpocząć od blasku. Mróz nie pofolgował, ale ruch i emocje sprawiły, że Kacper nie czuł zimna. Para przyśpieszonego oddechu osiadała na brzegach kaptura białym nalotem.

Serce zabiło mu żywiej, gdy dostrzegł w oddali udeptany śnieg i smugi krwi pod samotnym, pochyłym głazem. Zwolnił kroku, pewniej ujął pałkę. Znał dziesiątki historii o szczurach wyglądających na martwe, które raptem ożywały, by odgryźć nieostrożnemu myśliwemu palec. Ustawił się tak, aby mieć słońce za plecami. Wstrzymał oddech, jeszcze tylko kilka kroków…

Przystanął, opuścił pałkę.

Szczura nie było, przynęty także. Do zatrzaśniętej pułapki niczym rdza przymarzły plamy juchy. Ślady zdradzały, że zwierzę nie padło od razu, próbowało się uwolnić. Co się wydarzyło potem? Jakieś półdzikie psisko zwęszyło łatwą zdobycz, a może to złośliwa psota kogoś z osady – choćby Stacha?

Zmrużył oczy, opadł na kolana. W cieniu, pośród nasiąkniętych krwią grudek śniegu, leżało coś jeszcze: różowa, pomarszczona łapka.

Nie mogło być wątpliwości – potrzask chwycił tylną nogę szczura, który tak długo szarpał się i miotał, aż kończyna odpadła, a może nawet sam ją odgryzł. Okaleczony, osłabiony utratą krwi i bólem, nie mógł ujść daleko; możliwie, że zagrzebał się gdzieś i zdechł.

Chłopiec położył się na brzuchu, zrzucił rękawice i zaczął ostrożnie badać opuszkami palców najbliższe otoczenie pułapki. Nie śpieszył się, żeby nie przeoczyć żadnego śladu; takiej okazji nie wolno mu było zmarnować. Wreszcie znalazł to, czego szukał – mały, ciemny skrzep, przysypany śniegiem. Kawałek dalej natknął się na zlepiony krwią kłaczek jasnej sierści.

Teraz, gdy znał już kierunek ucieczki, podniósł się na nogi i przygarbiony ruszył w pościg. Tak jak przypuszczał, po kilkudziesięciu metrach ranny szczur nie był już w stanie skutecznie zacierać tropu. Coraz częściej napotykał maleńkie czerwone dziurki w śniegu, wyżłobione ciepłymi kroplami juchy, a potem nawet ślady łap. Gryzoń umykał prosto w dół stoku, nie klucząc wśród porozrzucanych skał, byle dalej od ludzkich siedzib. W miarę pokonywanej odległości Kacper nabierał szacunku dla zawziętości przeciwnika. Wiedział już, że przypadnie mu bardzo okazała zdobycz; wypatrzył delikatny odcisk ogona, gruby u nasady na dwa palce, długi na łokieć. Gdyby przyszło mu walczyć z takim olbrzymem na równych prawach, wynik starcia wcale nie byłby przesądzony.

Wdrapał się z trudem na wielką zaspę, raz po raz tracąc równowagę i padając twarzą w zimny puch. Właściwie zrobiłby rozsądniej, omijając to miejsce, ale bał się, że coraz wyraźniejszy trop zniknie gdzieś pomiędzy śnieżnymi usypiskami i już nie uda się go odnaleźć. Mozolił się długo, jego oddech stał się świszczący, aż wreszcie zjechał na plecach po drugiej stronie, gubiąc jedną z rakiet. Przed sobą miał teraz skupisko wysokich skałek pełnych pęknięć, szczelin i załomów. Wpełzał między nie krwawy ślad, tak świeży, że czerwień nie zdążyła jeszcze ściemnieć.

W okolicy nie było lepszego miejsca na kryjówkę, ale dla pewności Kacper obszedł kamienny szaniec, wypatrując najmniejszej skazy na śniegu. Nie znalazł nic; szczur musiał gdzieś tu być, przyczajony w ciemnej głębi jednej z rozpadlin, nasłuchując skrzypiących kroków prześladowcy.

Chłopiec odetchnął pełną piersią, starał się odzyskać spokój. Za wcześnie było na triumfowanie. Gdyby musiał przetrząsać kolejno wszystkie zakamarki, nie uporałby się z tym przed zmierzchem. Widział nieraz, jak starsi chłopcy otaczali szczurze siedliska i tak długo bili kamieniami w skały, aż udręczone hałasem gryzonie wymykały się na otwartą przestrzeń, gdzie łatwo było je zatłuc. Bez przekonania uderzył pałką tu i tam. Należało sądzić, że wyczerpane zwierzę prędzej zdechnie, niż pokaże się w świetle dnia. Przyszło mu do głowy, żeby spróbować wypłoszyć szczura dymem, wrzucając do szczelin płonące kępki wysuszonego mchu, ale ten sposób też nie zapewniał powodzenia. Gdyby przypaliła się sierść, nie mógłby nawet powiesić zdobycznej skórki w chacie obok trofeum Stacha.

Przystanął w zakłopotaniu, cofnął się o krok. Pomyślał, że dobrze byłoby się wspiąć na górę: może stamtąd uda się zajrzeć w głąb którejś ze szczelin.

Podniósł głowę i zamarł.

Czerwone, wypukłe, nieruchome ślepia wpatrywały się w niego z bliska. Od razu, w ułamku sekundy zrozumiał, że nie jest dobrze. Osaczony szczur zrobił wszystko, co mógł, żeby zająć najkorzystniejszą pozycję do walki o życie.

Kacpra ocaliło to jedno przypadkowe spojrzenie w górę. Choć atak nastąpił błyskawicznie, zdążył instynktownie uchylić się na tyle, że pazury nie sięgnęły oczu, a jedynie rozorały policzek. Szczur spadł u jego stóp. Choć mógł się odbić tylko z jednej łapy, natychmiast skoczył znowu, uderzając potężnym ogonem w śnieg. Nie zdołał sięgnąć zębami gardła chłopca, wczepił się tylko pazurami w kurtę na jego piersi. Próbował się wspiąć wyżej, lecz Kacper już oprzytomniał. Złapał za koniec ogona, mocnym szarpnięciem oderwał zwierzę, okręcił się i z całych sił uderzył broczącym krwią cielskiem o skałę.

Szczur podrygiwał jeszcze przez chwilę, potem wyprężył się i znieruchomiał.

Młodemu myśliwemu pociemniało w oczach; usiadł w śniegu, odrzucił kaptur na plecy. Wiedział, że już jest po wszystkim, ale jakoś nie potrafił wykrzesać z siebie radości. Nie dawała mu spokoju myśl, że pozwolił się przechytrzyć okaleczonemu zwierzęciu. Mógł to zataić przed ojcem, przed Stachem, przed wszystkimi, ale nie przed samym sobą.

Potrząsnął głową, przyjrzał się z ciekawością stygnącemu gryzoniowi. Na brzuchu, porośniętym białym, miejscami pożółkłym włosiem, ciągnęły się w dwóch rzędach sterczące, nabrzmiałe pokarmem sutki. Nagle wszystko stało się jasne – odgryziona łapa, niezmordowana ucieczka, zajadła walka. To była samica, która usiłowała chronić coś więcej niż tylko własne życie.

Przysunął się do szczeliny w skale, gdzie ginął wygnieciony w śniegu ślad. Zamknął oczy, uciszył oddech. Po długiej chwili napiętego oczekiwania usłyszał nareszcie pojedynczy, bardzo cichy pisk.

Musiał ściągnąć kurtę, żeby wsunąć ramię do rozpadliny.

Wśród pokruszonych odłamków skalnych zalegających dno namacał zagłębienie wypełnione miękką ściółką z włosia i śmieci. Wsunął palce pod wierzchnią warstwę, między ciepłe ciałka kilkudniowych szczurzych noworodków. Wyciągnął jednego ostrożnie i obejrzał na otwartej dłoni, gryząc z przejęcia wargę.

Był niewiększy od połowy kciuka, bezwłosy, różowiutki, ślepy. Miał nienaturalnie wielką głowę, którą potrafił dźwignąć tylko na chwilę, króciutki ogonek, cienkie łapki. Popiskiwał ufnie, lgnąc do ciepłej ręki.

Kacper wrzucił go do wewnętrznej kieszeni kurty, wymościwszy ją przedtem garścią suszonego mchu. Sprawnie wybrał resztę miotu – szesnaście zdrowych, ruchliwych osesków. Przepełniała go radość i duma. Od małego uczono go, że gdy samica broni potomstwa, należy schodzić jej z drogi; ceną za lekkomyślność bywały blizny, a często i coś więcej. Uśmiechnął się, dotykając szramy na policzku. Wyobraził sobie moment, gdy Stach zważy w ręku ciężar ubitego zwierzęcia, a potem uznanie w oczach najbliższych sąsiadów, których matka zaprosi na poczęstunek. Zapach skwierczących na rozgrzanym tłuszczu noworodków, i to właśnie teraz, gdy po zimie w prawie każdym domu panował niedostatek, na pewno przyciągnie wielu ciekawskich, ale ten wyszukany, rzadki przysmak dostanie się tylko wybranym. Niech się wszyscy dowiedzą, że młodszy syn Józwy zasługuje na taki sam szacunek jak pierworodny.


Wstał, gotów do drogi powrotnej, uważniej rozejrzał się po okolicy. Zaszedł dalej, niż mu się początkowo zdawało – lodowce rozstępowały się tak szeroko, że ledwie dostrzegał ich spłaszczone zarysy. Osłonił dłonią oczy i spojrzał w dół. Był ciekaw, czy zobaczy krawędź urwiska z kieratem, ale w południowym słońcu zatarła się granica pomiędzy śniegiem a wyblakłym niebem. Spróbował odszukać zagubioną rakietę, ale zniechęcił się szybko, ponieważ zadanie było niewykonalne. Dotknął kieszeni kurty, gdzie kłębił się osierocony miot. Nagim noworodkom dobrze było w ludzkim cieple. Wiedział, że mogą wytrzymać bez jedzenia nawet trzy doby, lecz przez nieuwagę łatwo mógłby je przygnieść albo zadusić. Bardzo pragnął, żeby były jeszcze żywe, gdy zsypie je do złączonych dłoni matki; nigdy wcześniej nie dostała takiego podarunku, nawet od męża.

Ruszył, trzymając się własnych śladów. Nie mógł zabłądzić. Żeby trafić do osady, trzeba było iść cały czas w stronę majaczącego w oddali ostrego zarysu szczytu Góry. Bez rakiety prawa noga zapadała się w śnieg powyżej kolana, ale i to nie budziło w nim obaw. Był dobrym piechurem, rozemocjonowany udanym polowaniem nie odczuwał zmęczenia, a do zmroku pozostało jeszcze dużo czasu. Wetknął pałkę z tyłu za pas, pogwizdywał z cicha. Często przykładał dłoń do kieszeni na piersi; miał wrażenie, że pulsuje tam drugie serce.

Po pewnym czasie zdał sobie sprawę, że sunący z boku jego własny cień wtopił się w poszarzały nagle śnieg. Zadarł głowę; blady błękit nieba zasnuły strzępiaste chmury, gasząc słońce. Tak nagła zmiana pogody nie zapowiadała nic dobrego, tym bardziej, że do pokonania pozostał jeszcze spory szmat zbocza. Lodowce zbliżyły się nieco, choć nie na tyle, żeby można było rozpoznać jakieś znajome szczegóły. Tak daleko od osady Kacper bywał wcześniej tylko kilka razy, zawsze pod opieką ojca albo starszego brata. Usiłował przyśpieszyć kroku, ale to nie było łatwe. Gubił właściwy rytm marszu, źle rozkładał ciężar ciała, a wtedy noga grzęzła po pachwinę. Tracił sporo sił i cennego czasu, nim na niepewnym podłożu odnajdywał równowagę. Na domiar złego zaczął padać śnieg, zasypując ślady i ograniczając widoczność. Duże, mokre płatki zdawały się szemrać cichutko na stoku, pomimo naciągniętego kaptura osiadały na rzęsach i na wargach.

Wiedział, że zanosi się na coś niedobrego. Góry, podobnie jak ludzie, miewały zmienne nastroje, zwłaszcza wczesną wiosną; potrafił wyczuć ich usposobienie z samej tylko barwy nieba, zapachu powietrza, smaku śniegu. Potężny, bezosobowy gniew wzbierał gdzieś w bezludnej kotlinie, przebiegał dreszczem skały i lodowce, żeby sięgnąć wreszcie szczytu oplecionego czarnym wieńcem chmur. Trudno było przetrwać wybuch takiej nieokiełznanej wściekłości nawet w gromadzie, w ukryciu, a co dopiero samotnie, na gołym stoku.

Niewielu było takich, którym udało się przeżyć, żeby mogli o tym opowiedzieć.

Pierwszy poryw wichru uderzył chłopca w plecy, od razu tak mocno, że obalił go na kolana. Całe zbocze zadymiło białą kurzawą, przeciągły świst odbił się echem od niewidzialnych teraz lodowych ścian. Potem na moment zapadła cisza. Kacper wykorzystał ostatnie chwile spokoju, żeby poszukać najlichszej choćby osłony; niestety, wokół nie było żadnych skał ani większych usypisk kamieni. Na czworakach dopadł pobliskiej zaspy i zaczął kopać obiema rękami. Zdążył wygrzebać płytką jamę, gdy spadło drugie uderzenie wichury, jeszcze potężniejsze, niemal zdzierając z niego kurtę przez głowę. Pracował dalej, rozpaczliwie łapiąc dech otwartymi ustami. Gdziekolwiek odwracał twarz, drobinki lodu wgryzały się w skórę. Wyjąca zamieć wciąż zasypywała jamę – ale nie rezygnował: zbyt wiele zyskał tego dnia, żeby teraz poddać się bez walki.

Naraz przebił się ramieniem do jakiejś głębszej niecki pod nawisem twardego, zmrożonego śniegu. Wpadł do środka, zwinął się jak embrion i ukrył twarz w oszronionych rękawicach. Jeszcze przez minutę czy dwie o jego plecy bębniły lodowe ziarenka, wichura szarpała za kaptur, dusiła zamieć, lecz w miarę jak ponad nim wyrastał śnieżny kopiec, robiło się ciszej, cieplej i mroczniej.

Mógł się nieco rozluźnić, otrzeć powieki i usta. Pod wpływem jego przyśpieszonego oddechu w jamie zrobiło się wilgotno i duszno. Za pomocą pałki przewiercił otwór na drugą stronę, jednak niebawem warstwa śniegu stała się zbyt gruba i prześwit zgasł. Ułożył się wygodniej, zamknął oczy. Zdawało mu się, że wyczuwa drżenie smaganego burzą zbocza; wiatr chichotał, rzęził i charczał. Nie ruszał się, żeby ograniczyć zużycie tlenu.

Choć nikt nigdy nie powiedział mu tego wprost, był świadom, że lodowaty wicher, który przetaczał się z rykiem ponad skalistymi graniami, może przynieść ze sobą jeszcze inne, o wiele straszliwsze zagrożenie, o którym starsi rozmawiali rzadko i niechętnie. Udawał sam przed sobą, że wcale o tym nie myśli, lecz to nie była prawda. Ukrył się w jamie właśnie przed tym, co niepojęte.

Jeśli tego dnia naprawdę miał się przekonać, czy góry są mu przychylne, trudno było o bardziej wiarygodną próbę. Nic już nie zależało od niego. Z wolna zapadał w zdradliwe odrętwienie, złą senność, z której można się już nigdy nie otrząsnąć. Wciąż jeszcze docierały do niego odgłosy starcia żywiołów, ale nie robiły już na nim takiego wrażenia. Stopniowo obojętniał na to, co się z nim stanie. Miał tylko nadzieję, że kiedyś ludzie z osady znajdą go, wykopią, wypróżnią kieszenie kurty, a wtedy zadziwią się wielkością samicy i liczebnością zamarzniętego miotu. Niech wiedzą, czego dokonał. Niech wiedzą…


Śnił o czarnej zmorze, pozbawionej twarzy, która usiadła mu na piersi i zacisnęła na gardle długie, zimne paluchy. Chciał się bronić, zrzucić ją z siebie, ale nie mógł poruszyć ręką ani nogą. Próbował wzywać pomocy – nie słyszał własnego głosu. Pomyślał, że jeśli uda mu się zajrzeć w ślepia demona, spłoszy go, lecz ponad sobą widział tylko nieprzeniknioną czerń.

Instynktownie, jeszcze nie całkiem obudzony, poderwał się na nogi, rozrzucając zwały śniegu. Senna zmora uciekła, mógł nabrać wreszcie tchu, ale po chwili poczuł w płucach palący ból; potężny mróz zamknął go w niewidzialnym uścisku.

Oprzytomniał do reszty, jakoś wybrnął z jamy, chwiejąc się na pozbawionych czucia nogach. Z początku sądził, że minęło niewiele czasu, ale gdy podniósł głowę, przed oczami zawirował mu niezliczony rój gwiazd.

Była pogodna, cicha, księżycowa noc. Zdawało się, że echa zamieci jeszcze dobrzmiewają gdzieś na dalekich przełęczach, lecz wokół wszystko zastygło w śmiertelnym bezruchu. Śnieg nasiąkał księżycowym lśnieniem, skały i zaspy rzucały niebieskawy cień, na ścianach lodowców rozwijały się i gasły wstęgi subtelnego blasku.

Panował spokój, który nie przynosił ukojenia rozedrganym zmysłom. Pierwsza noc po zamieci zawsze była niebezpiecznym czasem, kiedy mogło się wydarzyć wszystko co najgorsze. Taka mroźna, gwiezdna cisza sprzyjała zagubionym Świetlikom, które wiatr porywał z ciemnych dolin i porzucał wysoko na zboczach. Zanim sczezły w słońcu, nikt nie mógł być pewien swego losu.

Zacisnął zęby i podjął żmudną wspinaczkę. Nie liczył na to, że ktoś z osady wyjdzie mu naprzeciw. Nie tej nocy. Musiał wierzyć, że szczęście nie zawiedzie go i tym razem. Starał się nie robić hałasu, ale na zmrożonym śniegu każdy krok skrzypiał donośnie, w gardle chrypiał oddech. Wypatrywał przed sobą jakichkolwiek oznak bliskości osady, lecz po śnieżycy zbocze wszędzie wyglądało tak samo. Było wysrebrzone księżycem, pofałdowane, martwe. Położył dłoń na kieszeni, ale nic się tam nie poruszyło. Pozostała nadzieja, że przetrwa chociaż parę młodych szczurów.

Przystanął, żeby obetrzeć zasmarkany nos. Mimochodem rzucił okiem za siebie i tak już pozostał. Skamieniał z przerażenia.

Było tak, jakby na zaśnieżonym stoku, nieco poniżej, rozlał się płynny ogień, zagarniając czerwonym odblaskiem coraz większą przestrzeń. Ponad nim kołysał się szereg osobnych płomieni, porozdzielanych mrokiem; unosiły się w powietrzu, roztaczając na stoku zlewające się kręgi jasności. Ogień i mróz, światło i ciemność. Cisza.

Świetliki!

Chłopiec stracił poczucie czasu, ale chyba nie tkwił w miejscu dłużej niż kilka sekund. Rzucił się do desperackiej ucieczki, choć jednocześnie rozumiał, że to bezcelowe. Nie mógłby się przed nimi ukryć, nawet gdyby zacisnął powieki albo zawiązał oczy. Świetlik zawsze znajdzie szczelinkę, choćby najmniejszą, przez którą przeciśnie się do źrenic, a poprzez źrenice prosto do duszy, żeby ją posiąść i przeobrazić. Tylko woda była zdolna uwięzić taką światłość – krążyły opowieści o myśliwych, którym udało się przeczekać ze wstrzymanym oddechem w foczej przerębli, aż Świetlik odleci w poszukiwaniu innej ofiary – ale tutaj, na suchym stoku, nie mógł na to liczyć. Jedynym rozsądnym wyjściem pozostawała śmierć, która pozwalała ocalić choć to, co w człowieku nieśmiertelne, ale gdyby nawet wystarczyło mu odwagi i zdecydowania, to i tak nie miał noża.

Usłyszał za plecami niespodziewany odgłos, jakby zziajany oddech. Wiedział, że Świetliki poruszają się bezszelestnie, i zdumienie skuteczniej spętało mu nogi niż strach. Kaptur nie pozwalał spojrzeć przez ramię, musiał się odwrócić. Zanim to zrobił, jakiś ciężar spadł mu na barki i obalił twarzą w śnieg. Wywinął się jeszcze na plecy, wyrywając zza pasa pałkę, uniósł ramię do ciosu, gdy coś ciepłego i mokrego omiotło mu twarz.

– Kudłacz! – wykrztusił.

Jeden z wielkich ojcowskich psów liznął go jeszcze raz po oczach i dopiero teraz rozszczekał się szaleńczo na wysokiej, radosnej nucie. Obskakiwał chłopca, tłukł puszystym ogonem w śnieg, ział z bliska śmierdzącym oddechem. Żeby usiąść, Kacper musiał szturchnąć go pałką w żebra. Od nadmiaru silnych wzruszeń kręciło mu się w głowie; miał wrażenie, że gwiazdy sypią się z nieba jak iskry.

– Tutaj! – Mocny, męski głos zabrzmiał z bliska, płomień błysnął prosto w oczy. – Mamy go.

Rozproszeni szeroko na stoku mężczyźni schodzili się powoli, przyświecając pochodniami. Cienie błądziły po śniegu, para oddechów mieszała się z kopcącym dymem. Spod kapturów nie było widać ich twarzy, ale chłopiec potrafił rozpoznać każdego z nich po barwie głosu i sposobie poruszania się.

Wzruszenie łaskotało go w gardle, ale jednocześnie było mu wstyd. Nigdy wcześniej nie odczuł tak całkowitego przerażenia, które ogarnia duszę i ciało – a wszystko to z powodu głupiej pomyłki. Żeby pokryć zmieszanie, szorstko odtrącił Kudłacza i wstał, opierając się na pałce. Poszukał wzrokiem lekko zgarbionej postaci ojca. Nadszedł jako jeden z ostatnich, zapewne zamykał skrzydło pochodu.

W migotliwym oświetleniu Józwa z bliska zajrzał synowi w oczy – byli już niemal tego samego wzrostu.

– Cały jesteś? – spytał zamiast powitania. Zabrzmiało to dość oschle, ale Kacper umiał rozpoznać w zawieszeniu głosu niepokój.

– Cały.

– Żadnych ran ani odmrożeń?

– Wszystko dobrze, tato. – Spojrzał spod oka na innych, ale myśliwi już nie słuchali, zajęci przygotowaniami do dalszej drogi. – Myślałem, że to…

– Wiem – ojciec uciął ostro, jakby nie życzył sobie słyszeć więcej. Zgasił pochodnię, wetknąwszy ją w śnieg, i po chwili dokończył łagodniej: – Gdyby było tak, jak myślałeś, nie zdążyłbyś się nawet porządnie przestraszyć.

Pogasły płomienie, śnieg znowu lśnił tylko w księżycowej poświacie. Mężczyźni rozchodzili się w milczeniu, pochyleni, starannie odmierzając każdy krok. Dopiero w tej chwili Kacper zdał sobie sprawę, jak bardzo wszyscy byli zmęczeni; nie mieli sił nawet na radość ani gniew.

– Jak mnie znaleźliście? – zapytał skruszony.

– Znam cię dobrze. Wiedziałem, że w dzień szesnastych urodzin nie wrócisz bez szczura, choćby miały się zwalić na ciebie wszystkie plagi tego świata. Jesteś uparty po matce. – Myśliwy uśmiechnął się zza drobnych sopelków, w które obrosły wąsy i broda. – Mieliśmy ciężką drogę. U stóp urwiska dopadła nas śnieżyca, dlatego nie zdążyliśmy na czas. Widziałem, co tu się dzieje. Całe zbocze zniknęło w zamieci. Miałem nadzieję, że nie odszedłeś za daleko i zdążysz schronić się przed burzą w osadzie, ale musiałem to sprawdzić. Zostawiliśmy zaprzęgi, zwierzynę i połowę ludzi na dole, a reszta ruszyła przodem, kiedy tylko trochę ucichło. Szliśmy ławą, z ogniami, rozgrzebywaliśmy każdy podejrzany wzgórek na śniegu. Szczęście, że ktoś wypatrzył twoją rakietę, a potem znaleźliśmy jamę, gdzie przeczekałeś zamieć. Resztę załatwił Kudłacz.

Ojciec opowiadał spokojnie, bez cienia wyrzutu, ale chłopiec i tak zwiesił głowę. Kroki myśliwych cichły w szarzyźnie nadchodzącego poranka. Mieli za sobą uciążliwy, nocny marsz, chcieli jak najszybciej ogrzać się przy piecu, zzuć buty i wyciągnąć obolałe nogi.

– Nie musieliście tego robić – wymamrotał. – Sam bym sobie poradził.

Ojciec zmrużył oczy i milczał przez chwilę, obracając w dłoni wygasłą pochodnię. Potem rzucił na śnieg zapasową parę rakiet, otrzepał rękawicę i odwrócił się plecami.

– O tym, czy jesteś mężczyzną, nie decyduje wiek ani nawet najtłustszy szczur – powiedział na odchodnym. – Kiedy następnym razem zechcesz powiedzieć coś równie głupiego, pomyśl, jak się czułeś, kiedy zobaczyłeś światła na pustkowiu. Może to cię nauczy nieco pokory.


Wszystko odbyło się całkiem inaczej, niż to sobie Kacper wymarzył. Wprawdzie na przekór obawom przetrwały wszystkie oseski – chudziutkie, sine i pomarszczone – ale matka ledwie rzuciła na nie okiem. Złapała głowę chłopca w kościste dłonie, przyciągnęła do siebie i nie wypuszczała bardzo długo, zwilżając jego włosy łzami.

– Biegłam po ciebie, dziecko, ale ludzie zatrzymali mnie siłą. – Końcami palców dotykała jego policzków, czoła, ust, jakby musiała się upewnić, że to naprawdę on. – Taki wiatr, taki straszny wiatr…

Uwolniła go wreszcie z objęć, poprawiła kosmyk siwiejących włosów, który wymknął się spod czepka. Na twarz powrócił łagodny, nieco zatroskany uśmiech. Przywitała męża z powściągliwą czułością, usadziła go na ławie, pomogła rozwiązać rzemienie butów i dopiero wtedy odeszła do kuchni, żeby podsycić ogień pod blachą.

Stacha nie było w domu, wypadła mu tego dnia służba w sygnalizatorni, więc chłopak nie miał nawet komu zaimponować zesztywniałą na mrozie szczurzycą. Najbliżsi sąsiedzi zaglądali z gratulacjami, ale żaden nawet nie usiadł. Powrót myśliwych był o wiele donioślejszym wydarzeniem. Ludzie biegali od chaty do chaty, żeby nie uronić nic z tego, o czym opowiadano.

Zresztą Kacper czuł, że wielu uważa jego przygodę za wynik lekkomyślności, a nie odwagi. W głębi duszy przyznawał im rację. I choć tego dnia matka usługiwała mu przy stole jak dorosłemu, a ojciec zagadywał przy jedzeniu, cała radość z udanej wyprawy niepostrzeżenie uleciała. Wysiorbał ponuro mętną zupę, niewiele zjadł mięsa, odzywał się tylko półgębkiem.

Wcześnie wsunął się do łóżka, chociaż nie czuł senności, tylko jakieś przemożne otępienie. Dopiero gdy przyłożył głowę do poduszki, przekonał się, jak bardzo potrzebował odpoczynku. Nie usłyszał już matki, która pochyliła się nad nim i poprawiła koc. Zapadł w czarną dziurę bez żadnych marzeń ani strachów.

Obudził się późno z bólem głowy i ćwierkającym we wnętrznościach głodem. W chacie było pusto, chociaż na kuchennej blasze bulgotał parujący war. Przetarł powieki, poczochrał włosy i ziewając, usiadł na łóżku. Pomyślał, że matka zeszła do spiżarni. Chciał ją zawołać, gdy nagle dobiegł go niecodzienny, zmieszany gwar wielu głosów, jakby cała osada wyległa na zewnątrz. Ktoś gwizdnął przeciągle, a z daleka odpowiedziało kilka okrzyków.

Ubrał się szybko i wypadł z izby prosto w oślepiającą biel śniegu. Wszyscy już tam byli – rodzice, Stach, sąsiedzi. Osłaniając oczy dłońmi, próbował przeniknąć wzrokiem zimną, słoneczną jasność, która wytryskiwała wiązką promieni zza wschodniego lodowca i zalewała całe zbocze.

– Idą!

Jeden z sąsiadów usiadł okrakiem na szczycie dachu i wyciągniętym ramieniem wskazywał w dół stoku, na gruzłowaty od zasp widnokrąg. Po chwili także pozostali mogli dostrzec kilka czarnych punkcików, a potem cały rozciągnięty wąż ludzi i sań, który powolutku, zakosami wpełzał pod górę.

Jak zwykle u progu wiosny spiżarki w wielu chatach były puste, dlatego niecierpliwie wyglądano powrotu łowieckiej wyprawy. Młodsi chłopcy przypinali narty i z radosnym wyciem puszczali się w dół. Gromady dzieciaków, wrzeszcząc, ruszyły za nimi, przewracając się i obrzucając śnieżkami. Starsi dreptali niecierpliwie przed progami chat. Uwiązane psy miotały się na łańcuchach, wspinały na tylne łapy i ujadały ochryple, wyczuwając woń mięsa i krwi.

– A! Wstałeś wreszcie! – Stach spojrzał na brata z ukosa, marszcząc piegowaty nos i odrzucając na bok przydługą, jasną grzywkę. – Trochę cię wczoraj zawiało, co?

– Nie twoja sprawa – odburknął chłopak wyniośle. Teraz, kiedy stał się mężczyzną, zamierzał od początku dać do zrozumienia, że nikomu już nie pozwoli z siebie kpić.

– Pewnie. Gdyby nie płacz matki, nawet nie zauważyłbym, że cię nie ma. Ale jesteś moim bratem i nie chcę się za ciebie wstydzić. Znalazłeś choćby jednego szczurzego bobka?

Kacper zamierzał zbyć zaczepkę wzruszeniem ramion, ale raptem zbladł, tknięty złym przeczuciem. Próbował przypomnieć sobie, czy po przebudzeniu widział upolowaną samicę powieszoną za ogon na belce stropowej, tak, jak zostawił ją wczoraj. Nie był pewien…

Przypuszczał, że dla dokuczenia mu Stach nie cofnąłby się przed żadną podłością. Na miękkich nogach, przytrzymując się framugi, wrócił do izby.

Pociemniało mu w oczach, gdy zobaczył, że belka jest pusta. Słyszał, jak Stach poświstuje z uciechy przez nos, wślizgnąwszy się za nim do chaty.

– Gdzie moja szczurzyca? – Nie wykrzesał z siebie gniewu. Była w nim jedynie naga rozpacz.

– Tylko mi tu nie mdlej, bohaterze. Tam ją masz.

Jasnowłosa, wyczyszczona skórka wisiała rozpięta na ścianie obok tej, którą przed laty zdobył pierworodny.

Kacper osunął się na ławę, rozgarnął pod szyją wełnianą koszulę i głośno zaczerpnął oddechu.

– Ty to zrobiłeś?

– A co, miałem czekać, aż zacznie się psuć? Możesz mi podziękować, matka chciała uszyć ci z tego pamiątkowe rękawice.

Potrzebował trochę czasu, żeby przyjść do siebie, ale gdy już ochłonął, przymknął jedno oko i przekrzywił głowę.

– Moja jest większa – rzucił świadomie niedbałym tonem.

– Brednie.

– Chcesz, to zmierzymy.

– Nic mnie to nie obchodzi. – Stach splunął do kąta, ale uśmiechał się teraz jakby odrobinę mniej swobodnie. – Zresztą twoja nie ma jednej łapy. To bardzo obniża wartość.

– Jest większa. – Chłopak klepnął się w uda i wstał z możliwie obojętną miną, jakby ta sprawa nie miała dla niego większego znaczenia.

Gdy wyszli, pierwsze sanie już zajeżdżały między chaty. Podrażnione zamieszaniem psy zaprzęgowe warczały na łańcuchowe kundle, ale nie psuły szyku; wywieszały na bok jęzory, opuszczały pyski i z uporem parły pod górę, żeby zasłużyć na swój codzienny przydział zjełczałego tłuszczu umazanego we krwi. Na saniach, uwiązane sznurami, piętrzyły się szare, płetwiaste cielska fok, zwisały lisie kity, sterczały zajęcze uszy. Zdrożeni myśliwi stawali na płozach albo biegli truchtem za zaprzęgiem po ubitym śniegu, okrzykami zachęcając psy do ostatniego wysiłku. Piski dzieci mieszały się ze śmiechem kobiet, rósł gwar. Z lodowatego blasku zbocza wynurzał się zaprzęg za zaprzęgiem. Ludzie odrzucali kaptury na plecy, zębami zdzierali rękawice i otrzepawszy buty na progu, zagłębiali się w ciepły półmrok chat. Każdy komin buchał czarnymi kłębami, wszędzie wyczuwało się radosną pewność, że przez parę najbliższych tygodni można będzie nie myśleć o głodzie.

– Teraz patrzcie! – Ojciec przygarnął ramieniem żonę i gestem przywołał synów. – Dwoje ostatnich sań to nasze.

Kacper wysunął się naprzód. Usiłował policzyć wąsate pyski fok, ale z podniecenia co rusz mylił rachunek. Chyba było tego znacznie więcej niż poprzednim razem; piwnica zapełni się po samą klapę, a i tak zostanie na sprzedaż jeszcze dużo mięsa, tłuszczu i skór.

– Tam! – Ojciec wskazał palcem na koniec pochodu.

Na ostatnich saniach leżał bokiem olbrzymi, kudłaty, żółtawobiały niedźwiedź. Grube, podbite poduszkami łapy podrygiwały na nierównościach, jakby zwierzę wciąż jeszcze śniło jakiś dziki, drapieżny sen. Z na wpół otwartego pyska sterczały kły, w szklistych ślepiach płonęło słońce.

Ludzie stłoczyli się przy saniach, cmokali z uznaniem, a potem podchodzili kolejno do Józwy, żeby mu powinszować i dopytać o szczegóły polowania.

– Jedną strzałą! – Roześmiał się głośno, dźwigając ciężki łeb zwierzęcia, żeby wszyscy mogli obejrzeć ranę na podgardlu. – Nie ryzykowałbym, ale napadł nas pośrodku jeziora. Obskoczyły go psy, zatrzymał się na chwilę, wtedy puściłem cięciwę. – Spoważniał, w zamyśleniu potarł zarost na policzku. – Bóg prowadził tę strzałę, inaczej wielu z nas nie powróciłoby dzisiaj do domu.

Dopóki nie zgasną gwiazdy

Подняться наверх