Читать книгу Dopóki nie zgasną gwiazdy - Piotr Patykiewicz - Страница 4

2

Оглавление

Przysadzista, zwężająca się ku górze, wymurowana z ciężkich skrzyżali wieża wytrząsała śnieg z załomów grubych murów, drżąc pod uderzeniami dzwonu. Głęboki pogłos niósł się bardzo daleko – do tkaczy, rzeźników, cieśli, garbarzy, do drwali, którzy gdzieś u stóp urwiska wyrąbywali z lodu martwe, zamarznięte drzewa, do zapuszczających się w niebezpieczne Ruiny złomiarzy, do mcharzy w wilgotnej Rozpadlinie, którzy zbierali paszę dla kóz, do kieratników, do komory sygnalizatorni; wszędzie, gdzie docierali ludzie z osady. Kto tylko mógł, odkładał mniej pilną robotę, żeby zdążyć w ostatnich rozbłyskach zachodzącego słońca do kuźni. Kobiety wplatały we włosy barwne nitki i zarzucały na kożuchy haftowane chusty z frędzlami, mężczyźni zakładali czyste koszule z koziej wełny i opasywali się szerokimi, suto ćwiekowanymi pasami. Podekscytowane dzieci przekrzykiwały się najbardziej niedorzecznymi wieściami z myśliwskiej wyprawy, wyolbrzymiając i przekręcając wszystko, co zdołały podsłuchać u starszych.

Powrót obładowanych zdobyczą zaprzęgów zawsze był świętem, niezależnie od tego, że często łączył się z powiększeniem licznej gromady wdów i sierot. Osada mogła się obyć bez zbytków – przędzy, barwników, ozdób, wielu sprzętów, codziennego opalania chat – lecz nie bez mięsa. Dwie albo trzy nieudane wyprawy z rzędu oznaczały głód, a być może zagładę. Także i tym razem cieszono się więc hucznie, chociaż starzy ludzie twierdzili, że to już nie to samo co dawniej. Mniej było śmiechu, a więcej picia na umór, zwłaszcza pośród tych, którzy wrócili z wyprawy – jakby ludzie próbowali uśmierzyć wzrastający z roku na rok niepokój, którego nikt jeszcze nie odważył się nazwać.

Kuźnia zajmowała przestronną jaskinię, większą nawet od kościoła. Według tego, co przechowało się w zbiorowej pamięci przez trzy stulecia z pełnych trwogi czasów tuż po Upadku, właśnie tutaj schronili się pierwsi osadnicy, jeszcze zanim pobudowano chaty i inne budynki. Byli tacy, którzy wskazywali wpółzatarte napisy na ścianach, jakieś imiona ryte w pośpiechu krzywymi liniami; mawiano, że to pamiątki z tamtych ciemnych lat, ale jak było naprawdę, nikt nie wiedział. Dość, że rozległa pieczara, sięgająca krętymi rozgałęzieniami w głąb zbocza, z licznymi szczelinami w sklepieniu, przez które uchodził dym, na zawsze pozostała miejscem publicznych zgromadzeń, zwłaszcza tych bardziej hucznych, które nie mogłyby się odbyć w świątyni. Już z rana rozniecano wszystkie paleniska, żeby ogrzać ogromną jaskinię, odsuwano pod ściany wielkie miechy, kowadła, młoty, kotły na wodę, obcęgi, a pośrodku rozstawiano na kozłach długie blaty, ławy, beczki z kumysem, ruszty na mięsiwa. Kto tylko potrafił muzykować, przynosił skrzypeczki o strunach ze skręconych szczurzych jelit, bębny różnych rozmiarów albo kościane piszczałki. Niektórzy skrzykiwali się po kilku i przygrywali składniej, do tańca, ale inni rzępolili, jak kto umiał, tylko dla jednego stołu. Im bliżej zmierzchu, ludzi przybywało, rósł gwar, od wypitego kumysu plątały się języki. Tańczący wzbijali tumany pyłu, w płomieniach skwierczało focze sadło – zabawa się rozkręcała. Każdy wiedział, że nazajutrz nie będzie już miejsca na beztroskę, więc świętowano tym gwałtowniej, tym zachłanniej, nie odmawiając poczęstunku nawet bezpańskim psom, które z podkulonymi ogonami wślizgiwały się do kuźni przy każdym uchyleniu wrót.

Jedynie mcharze o bladych, zielonkawych twarzach trzymali się z boku w swoim gronie; pili cicho, niemal ukradkiem, nie tańczyli, rzadko nawet podnosili oczy znad kubków. Wiedzieli, że ich obecność w osadzie jest tolerowana tylko na czas świątecznej nocy. O świcie będą musieli się wynieść do ciasnych dziupli przysiółka położonego wysoko na skalistym zboczu, gdzie wiatr przynosi czasem smród Czarciej Studni, na dnie której – według legendy – spoczywa jeden ze strzępów cielesnej powłoki Lucyfera, która roztrzaskała się przy Upadku i rozproszyła po całym świecie.

Kacper przyszedł z rodzicami i Stachem przy wschodzącym księżycu. Dbały o poważanie u ludzi Józwa nie mógł się zjawiać zbyt wcześnie, żeby nikt nie gadał, że chce się napić i najeść na koszt osady jak byle skrobacz mchu. Chłopiec był dumny z ojca, wiedział, że przy każdym stole rozprawiano szeroko o białym niedźwiedziu, który padł od jednej strzały – ale jeszcze bardziej dumy był z samego siebie. Dlatego gdy rodzice skierowali się w głąb jaskini, żeby zasiąść między starszyzną, przemknął w bok, gdzie w półmroku za osłoną grubych stalagmitów, wokół odwróconej do góry dnem pustej beczki siedziało kilkunastu jego rówieśników. Wszyscy mieli już za sobą szesnaste urodziny i uważali, że wolno im pić, ile zechcą, i obściskiwać chichoczące panny, ale mimo wszystko woleli się trzymać na uboczu, żeby nie dawać starszym powodów do zrzędzenia.

– Jesteś wreszcie! – Tłusty, jasnowłosy Bartek podsunął mu kubek i zrobił miejsce koło siebie. – Już myśleliśmy, że po ostatniej nocy boisz się wychodzić z chaty.

Kacper łyknął kumysu, przeczekując gromadny wybuch śmiechu. Spodziewał się, że będą kpić – robili to zawsze i z każdego powodu – lecz widział też w ich spojrzeniach z trudem powściąganą zazdrość.

– Nocna burza na otwartym stoku to nic przyjemnego – odezwał się z pozorną obojętnością, żeby podsycić ich ciekawość. – Ale, jak widać, przeżyłem.

– Upolowałeś coś? – zapytał mały, chudziutki Marcel, który bardzo się jąkał, a w rozmowie z dziewczyną czasem zacinał się na amen.

– Nie udawaj, że nie słyszałeś. – Kacper swobodnym, podpatrzonym u brata gestem starł spod nosa biały mleczny ślad. – Twój ojciec przyszedł powinszować mojemu.

– Coś tam słyszałem… Inna sprawa, że gdyby twój szczur naprawdę był taki wielki, jak mówią, nie dałbyś rady go unieść.

– Był wystarczająco duży, żeby poświęcić mu tamtą noc. Nie widziałeś takiego nawet z daleka.

– Podobno już zdychał, kiedy go znalazłeś.

– Nieprawda. To była samica z miotem, musiałem z nią walczyć. – Od niechcenia przesunął palcem wzdłuż szramy na policzku i przyjrzał się koledze z ukosa, jakby nagle coś sobie przypomniał. – A dlaczego ty nie pokazałeś nam jeszcze swojej skórki? Minęło już chyba z pół roku. Niektórzy mówią, że się wstydzisz, bo szczur był bardzo stary, parchaty i wyliniały.

Znowu gruchnął śmiech, teraz już pozbawiony poprzedniego napięcia. Byli jeszcze w tym wieku, kiedy zawiść rozpala się równie łatwo, jak i gaśnie.

Porozmawiali jeszcze o tym i owym, mocząc lśniące od tłuszczu wargi w kumysie, pośpiewali nieskładnie, dla zabawy rzucali w psy rozżarzonymi węgielkami – a przy tym wszystkim ani na chwilę nie przestali wypatrywać wśród ucztujących młodych dziewczyn. Te, które podchodziły zbyt blisko – przez nieuwagę czy celowo – łapali w pół i siłą sadzali sobie na kolanach; wyrywały się zaraz z piskiem, zagniewane i rade jednocześnie. Paru złomiarzy, którzy pili ostro przy sąsiednim stole, zachęcało młodych chrapliwymi okrzykami do większej śmiałości, jakaś oburzona matka przybiegła z awanturą, powiewając spódnicą; ot, jak zwykle.

Kacper wypatrzył wreszcie czarne warkocze Miry obwiązane czerwonymi tasiemkami. Dziewczyna stała przy ruszcie, powoli obracając nad ogniem foczy ogon, ale chyba niewiele uwagi poświęcała temu zajęciu. Przyglądała się ścianom, jakby taniec cieni ciekawił ją bardziej niż żywi ludzie.

Ucieszył się na jej widok, chociaż z umiarem, jak przystało na poważnego młodzieńca, który ma już za sobą pierwszą noc w śnieżycy. Wszyscy uważali ich za narzeczonych, ale właściwie jeszcze nimi nie byli, ponieważ ojcowie nie przybili zgody przed Starszyzną i nie wyprawili hucznych zaręczyn. Więcej w tej sprawie miała do powiedzenie matka Kacpra, która upatrzyła sobie Mirę jaką synową, gdy ta była jeszcze małą dziewczynką, bo taka była zawsze posłuszna, cicha, a przy tym ładna. Ojciec krzywił się trochę – wiadomo, ród drwali to nie to samo co ród myśliwych, ale ostatecznie po prostu wzruszył ramionami. Sam Kacper nie zastanawiał się nad tym nigdy, zresztą jego zdanie liczyło się najmniej. Lubił Mirę. Podobała mu się i chyba była mu przychylna – czegóż więcej wymagać od przyszłej żony?

Odstawił kubek i podszedł do niej, trochę onieśmielony tą jej dziwną zadumą, która tak bardzo nie pasowała do świątecznej nocy.

– Nie tańczysz? – szepnął jej prosto w ucho, ujmując ją od tyłu za ramiona.

Wzdrygnęła się, jakby to spotkanie wcale nie sprawiło jej przyjemności.

– Jakoś nie mam ochoty. – Uniknęła jego wzroku. – Skończę z tą płetwą i chyba pójdę do siebie.

Cały kumys nagle wyparował mu z głowy, w żołądku poczuł chłód. Raptem wszystko stało się nieważne – zabawa, biały niedźwiedź, nawet szczurzyca z miotem.

– Co się stało? – wyczuwał pod palcami napięte mięśnie jej barków.

– Ojciec nie przyszedł z wyrębu. – Rzuciła mu wreszcie szybkie, zaniepokojone spojrzenie.

– Przenocuje w którymś z szałasów, już tak przecież bywało.

– Tym razem to coś innego. Odłączył się od grupy, ludzie nie mogli dłużej czekać i wrócili bez niego. O świcie pójdą go szukać.

– Posłuchaj…

– Nie! – ucięła zmienionym, twardym głosem, jakiego nigdy wcześniej u niej nie słyszał. – Szkoda gadania, to niczego nie zmieni. Będzie, co ma być.

Puściła rożen, odwróciła się gwałtownie i odeszła, przepychając się przez ciżbę w stronę wrót.

Został sam, trąc czoło w rozterce. Chciał za nią biec, ale jednocześnie czuł, że nie powinien.

– Panna stroi fochy? – Z cienia pod ścianą wysunął się Stach, ogryzając jakiegoś gnata.

– Daj mi spokój! – Kacper zjeżył się. Teraz i on miał ochotę stąd uciec.

– Bez nerwów, nie obchodzą mnie jej dąsy. – Sygnalista rzucił kość w ogień, wzniecając iskry. – Mam kłopot. Jutro służba, a zostałem bez pomocnika. Upił się gnojek, tańczył na stole, spadł i złamał nogę.

– Jest przecież zmiennik.

– Trzeci dzień leży w gorączce.

– Więc weź kogokolwiek, przecież masz prawo! – Zniecierpliwiony Kacper wbił pięści w kieszenie.

– Właśnie miałem taki zamiar, ale chyba źle trafiłem. – Stach skrzywił się z niechęcią. – Baw się dobrze.

Minęło kilka sekund, nim do chłopca dotarł właściwy sens tych słów. Skoczył za bratem, z przejęcia niemal włażąc do ognia.

– Zaczekaj!


Tej nocy Kacper bał się zasnąć. Truchlał na myśl, że jeśli przestanie czuwać, Stach nie dotrzyma obietnicy i nie obudzi go w porę. Przez ostatnie pół roku ze starego podręcznika brata w tajemnicy przed wszystkimi pilnie uczył się znaczenia świetlnych sygnałów, niecierpliwie wyczekując swego szczęśliwego dnia. Taka okazja mogła nie powtórzyć się prędko, nie wolno było jej zaprzepaścić, uparcie walczył więc z sennością. Leżał w ciemnościach izby na wznak, z otwartymi oczami nasłuchując znajomych odgłosów nocy. Oddechy ojca i matki zlewały się w jednostajny szmer, piec stękał gorącem, w kominie gwizdał wiatr. Małe okienka jeszcze nie zaczęły szarzeć świtem, bezsenny czas dłużył się w nieskończoność.

Wreszcie nie wytrzymał, zerwał się z łóżka, narzucając koc na nagie ramiona. Wzdrygnął się, dotykając bosymi stopami kamiennej podłogi, ale nie założył butów. Podreptał do łóżka brata, delikatnie potrząsnął śpiącego za ramię.

– Zbudź się – szepnął.

Tamten usiadł od razu. W mroku nie było widać jego twarzy, przyśpieszony oddech uspokajał się z wolna.

– Czego? – warknął niechętnie, gdy zorientował się, kto przerwał mu odpoczynek.

– Nic, nic. Pomyślałem, że czas się zbierać.

Sygnalista rzucił okiem na okno, po czym parsknął ze złością.

– Nie myśl tyle, to ci szkodzi. O świcie znaczy o świcie.

– To już chyba niedługo…

– Jeszcze słowo i możesz zapomnieć, że kiedykolwiek zobaczysz sygnalizatornię. – Stach opadł na materac, naciągnął koc pod samą brodę.

Kacper wrócił do siebie, ale już się nie położył. Zwilżył twarz zimną wodą, ogrzał przy piecu zgrabiałe dłonie, bez apetytu przeżuł pasek suszonego mięsa. Ubrał się, wybierając z kufra tylko stare, znoszone rzeczy; do takiej brudnej roboty szkoda było nowych.

Gdy przez mętne szybki wdarły się pierwsze, drżące smugi jasności, nawet nie uniósł głowy. Wstydził się tej przedwczesnej pobudki i teraz bardzo chciał udowodnić, że nie brakuje mu cierpliwości i rozsądku. Przysiadł w kuchni przed piecem, objął kolana i poprzysiągł sobie, że nie spojrzy w stronę łóżka brata, póki tamten nie będzie gotów do drogi.

Obudziło go szturchnięcie w plecy.

– Wstawaj! Więcej pożytku miałbym z kulawego psa niż z ciebie.

Zerwał się zażenowany. Nie miał pojęcia, na jak długo przysnął – może tylko na kilka minut; jakkolwiek było, wiedział, że zasłużył na drwiny. Wstał i w milczeniu pobiegł za Stachem, który już otwierał drzwi.

Poranek był chmurny, wietrzny, niespokojny, przyćmione światło zacierało kontury dachów. Przemknęli cicho między chatami w górę osady. Tu i ówdzie chrzęściły już łopaty gospodarzy, którzy odśnieżali przedproża, w krytych zagrodach pomekiwały głodne kozy. Minęli obwieszony soplami żelazny krzyż przed kościołem, a dalej obszerne szopy, gdzie składowano drewno i złom. Jeszcze kilkadziesiąt metrów obłożonej kamiennymi szańcami dróżki i wreszcie znaleźli się u podnóża skalistego, niemal pionowego urwiska. Czarna pręga Rozpadliny, sięgająca od szczytu aż do połowy wysokości ściany, ginęła w kłębowisku sinych chmur.

Niski, ciemny otwór sztolni wykutej we wnętrzu góry szumiał jednostajnie jak wielka muszla. Gdy Kacper poczuł na twarzy zimny przeciąg, serce zatrzepotało mu ze szczęścia, ale nie zapomniał o swoich obowiązkach; szybko rozniecił płomyk w małej, oszklonej lampce. Zobaczył kilka pierwszych stopni kamiennych schodów, na których pełgał słaby odblask, kawałek nierównej ściany, łukowato wygięte sklepienie.

Stach położył dłoń na ramieniu brata, obrócił go ku sobie.

– Nie każ mi żałować, że pozwoliłem ci iść ze sobą. – W chwiejnym oświetleniu jego twarz wydawała się obca. – Trzymaj się blisko, nie zadawaj głupich pytań i nie rób nic bez pozwolenia. Jasne?

Kacper skwapliwie skinął głową gotów przyrzec wszystko, byle tylko wejść wreszcie do tego zakazanego dla niewtajemniczonych świata. Zdawał sobie sprawę, że Stach postępuje wbrew obyczajowi, zabierając kogoś tak młodego na górę; właściwie szesnastoletni wyrostek nie powinien nawet zbliżać się do schodów. Gdyby coś poszło nie tak, sygnalista nie usprawiedliwiłby się łatwo przed starszyzną.

Stromy korytarz był tak wąski, że nie mogli iść obok siebie. Stach wziął lampkę i ruszył pierwszy, wypełniając barczystymi plecami niemal całą przestrzeń. Każdy nieostrożny krok na poszczerbionych, wyślizganych stopniach groził upadkiem. W miarę, jak szli, robiło się coraz zimniej, na ścianach i na sklepieniu bielały płaty szronu. Chłód schodów dawał się odczuć nawet poprzez skórzane podeszwy, oddech palił mrozem.

To było bardzo długie, żmudne podejście pośród monotonii z grubsza ociosanych ścian, bez jakichkolwiek szczegółów, na których można by zawiesić wzrok. Przez cały czas Kacper widział przed sobą tylko parę najbliższych stopni i czarną sylwetkę brata, którą okalała drżąca poświata lampy. Gdy spojrzał za siebie, zdawało mu się, że zagląda w mroczną studnię bez dna. Wiatr świstał coraz głośniej, furkocząc, przechodząc raz po raz z wysokich gwizdów w niskie burczenie.

Mniej więcej w połowie drogi napotkali schodzącego ze służby drugiego sygnalistę z pomocnikiem. Kacper nie potrafił nawet rozpoznać rysów ich twarzy. Tylko oczy bielały w czarnych obwódkach sadzy. Minęli się w ciasnocie korytarza, wymieniając ciche pozdrowienia; tamtym pilno było do ciepłej kąpieli, łyka kumysu i snu.

Mimo ziąbu, gdy wreszcie dotarli na miejsce, Kacper był spocony.

– Uwaga, pochyl głowę! – rzucił Stach.

Zza małych, żelaznych drzwiczek buchnęła mocna woń spalenizny. Chłopiec miał uczucie, że wchodzi do wnętrza wygaszonego pieca; wiedział, że to komora sygnalizatorni. Z wypiekami na twarzy stanął pośrodku długiej na kilkadziesiąt kroków kiszki pieczary. Osmalone ściany lśniły jak czarne szkło.

– Gdzie palenisko? – zmrużył oczy.

– W głębi komory. – Sygnalista powiesił lampę na wbitym w sklepienie haku.

Podeszli tam, wzbijając każdym krokiem szary pył. Chłopiec po raz pierwszy patrzył na to wszystko, co znał jedynie z opowiadań. Palenisko było wykutym w podłożu zagłębieniem o szerokości jakichś pięciu kroków, pełnym popiołów jeszcze ciepłych po nocy; ponad nim rozwierała się czarna paszcza dymnika przegrodzona grubą kratą. Po bokach wydłużonej jaskini ziały obszerne wnęki, gdzie składowano opał.

– A to co? – Dotknął zwisającego przy ścianie łańcucha, którego drugi koniec znikał w głębi wywierconego w sklepieniu otworu.

– Zostaw! Wyżej jest duża cysterna. Czasem zdarza się, że trzeba szybko wygasić palenisko. Jeśli pociągniesz za łańcuch, otworzy się upust.

– Woda nie zamarza?

– Zamarza, ale niedługo będzie tam tak ciepło, jakbyś kocioł postawił na piecu.

Przeciwległy do paleniska kraniec komory zasłaniała ciężka, żelazna kurtyna pełna guzowatych ćwieków; obok ze ściany sterczał drewniany pulpit z kartką papieru, przyszpiloną na rogach, aby nie porwał jej wiatr, i ołówek. Kacper wiedział, że po drugiej stronie rozpościera się otwarty, mroźny bezkres. Nie dobiegał stamtąd żaden odgłos, zamieć huczała tylko w okopconej gardzieli dymnika.

– Kiedy otworzysz? – zapytał z przejęciem.

– Jak przyjdzie czas. Najpierw posprzątaj tu.

Drżącymi dłońmi Kacper wyjął z ukrytej we wnęce skrzyni ubranie ochronne pomocnika sygnalisty – sztywny jak blacha skórzany fartuch, ciężkie buciory z cholewami sięgającymi powyżej kolan, rękawice o jednym palcu i kaptur zasłaniający niemal całą twarz. Gdy miał już to wszystko na sobie, poczuł się ciężki i niezdarny, ale z gorączkowym zapałem zabrał się do pracy.

Szybko zrozumiał, że to o wiele trudniejsze zadanie, niż mogłoby się wydawać. Wybierał popiół z paleniska szeroką szuflą i zrzucał do otworu zsypowego, z odrazą wdychając zatęchły smród, który bił z mrocznej czeluści. Gdy dogrzebał się w końcu do dna zagłębienia, jego ramiona omdlewały z wysiłku, a w zębach trzeszczał gorzki pył. Otarł mokrą twarz rękawem, rozmazując na policzkach smugi sadzy.

– Zrobione – odetchnął.

Stach drzemał we wnęce na kupie starych, potarganych worków. Spojrzał jednym okiem spod futrzanej czapy i postękując, obrócił się na drugi bok.

– Dobra. Teraz ułóż drewno. Tylko porządnie, bo zaczniesz wszystko od początku.

Następne godziny wyssały z Kacpra prawie wszystkie siły. Brał ze składu po jednym pękatym klocu, zarzucał na kark, dźwigał do paleniska i układał równo na rosnącym stosie. Było mu źle w zbyt luźnych rękawicach, ale kiedy próbował pracować bez nich, szybko zdarł skórę na dłoniach do krwi. Spoglądał na wystające z wnęki stopy brata, rzęził, kwękał, klął pod nosem, ale nie ustawał. Nabrał zupełnie nowego wyobrażenia o fachu sygnalisty. Nie było w tej robocie ani krzty poczucia obcowania z tajemnicą, jak to sobie wyśnił – tylko smród, pot i drapanie w gardle.

Ułożył ostatnią warstwę stosu, osunął się na kolana.

– Gotowe! Co teraz?

Stach ziewnął, leniwie kiwnął jednym butem.

– Nic.

– Jak to nic?

– Miałeś siedzieć cicho, szczeniaku.

– Odwaliłem za ciebie najgorszą robotę, a ty nawet nie chcesz podnieść kurtyny? – chłopiec zakrztusił się oburzeniem. – Oszukałeś mnie!

Sygnalista nie odpowiedział od razu, jakby zaskoczony tym wybuchem. Nigdy nie mieli ze sobą bliskiego kontaktu, dzieliła ich zbyt duża różnica wieku. Po raz pierwszy zdarzyło się, że to młodszy podniósł głos na starszego.

– Nic ci nie obiecywałem. – Stach dźwignął się wreszcie z barłogu, prostując barki. – Jeśli pogoda pozwoli, zamrugamy po zmierzchu. Przy burzy albo zbyt mocnym wietrze nie ma mowy.

– Ale…

– Jak ci się coś nie podoba, wracaj do matki. – Pogroził palcem, a potem nieoczekiwanie złagodniał. – Skąd u ciebie taka niecierpliwość? Przecież wielu ludzi przez całe życie nie ogląda nic poza osadą. Prawdę mówiąc, to niewielka strata. Tam nie ma nic ciekawego.

Kacper uspokoił się trochę, usiadł na skrzypiącym zydelku i przez chwilę przyglądał się w milczeniu swoim pokrwawionym palcom.

– Nie mów do mnie jak do dziecka – burknął zrezygnowany. – Nie każdemu wystarcza do szczęścia ciepły kąt i miska żarcia. Ja chcę poznać coś więcej. I zrobię to, choćbym musiał się zaciągnąć do drwali albo do złomiarzy.

– Jesteś jeszcze smarkaty, nie przyjmą cię. Chociaż… – Stach podrapał się za uchem. – W sumie znalazłby się jeden sposób.

– Jaki? – ożywił się Kacper.

– Jeśli nie zaczniesz wreszcie słuchać mądrzejszych od siebie, bardzo prawdopodobne, że skażą cię kiedyś na kierat. Stamtąd też można wiele zobaczyć.

– A żebyś wiedział! Wszystko jest lepsze od takiego życia z dnia na dzień, wciąż tylko we własnym smrodzie.

– Ale to jednak życie, a na nizinach czeka tylko śmierć. – Stach na moment zmrużył oczy, patrząc na kopcącą lampkę. – Wiem, jak to jest. Ze mną kiedyś było podobnie. Właśnie dlatego zostałem sygnalistą. Nigdy nie żałowałem tego wyboru, ale… – Nie dokończył, wzruszył ramionami.

– Ale co?

– Dzisiaj już wiem, że nie wolno się przyzwyczajać do złudzeń. Nasze miejsce jest tutaj, nic tego nie zmieni. – Uderzył pięścią w skałę.

– Mogę jeszcze zostać gońcem! – wypalił Kacper bez namysłu.

Starszy brat zmierzył go uważnym spojrzeniem, a potem powoli pokręcił głową.

– Nie wiesz, o czym mówisz.

– Wszystko przemyślałem. Tylko goniec jest naprawdę wolnym człowiekiem, nikt inny nie dociera tak daleko.

– Przed gońcem nie ma żadnej przyszłości. Najlepsi są w stanie zaliczyć w życiu kilkanaście kursów, ale w końcu każdy z nich… Rozejrzyj się na cmentarzu. Nigdzie nie zajdziesz grobu gońca. Czy tego właśnie chcesz?

– Chcę się stąd wyrwać!

– Głupi jesteś. – Stach wycelował w brata palcem wskazującym. – Lepiej nie opowiadaj o tym matce, bo dostaniesz chochlą w łeb.

W czasie tej krótkiej, burzliwiej rozmowy powiedzieli sobie więcej niż kiedykolwiek przedtem. Każdy pozostał przy swoim, ale w głębi duszy Kacper miał pewność, że dopiero teraz naprawdę udało im się porozumieć. Ta myśl dodała mu otuchy, powoli ustępowało rozdrażnienie. Będzie, co ma być. Postanowił, że gdyby nawet tej nocy żelazna kurtyna się nie uniosła, zaciśnie zęby i przeboleje zawód w milczeniu.

A jednak – gdy do sygnalizatorni dotarło echo odległego dzwonu, który zwoływał ludzi na wieczorne nabożeństwo, chłopcu mocniej zabiło serce. Stach przeciągnął się i wstał. Kacper nie śmiał głośniej odetchnąć, żeby nie spłoszyć szansy. Przypatrywał się w milczeniu, jak sygnalista sprawdza ułożony na palenisku stos, dopychając tu i ówdzie sterczący kloc. Wydało mu się, że wiatr w dymniku świszczy jakby nieco ciszej. Pod kratą zawirowało parę zbłąkanych płatków śniegu. Sam już nie wiedział, czego się spodziewać.

– Ogień. – Krótkie polecenie Stacha skróciło mękę niepewności.

Kacper podpalił kilka natłuszczonych trzasek i wetknął w szpary stosu; suche drewno zajęło się od razu, płomień błyskawicznie wspiął się pod sklepienie, wypełniając komorę jasnością. Dymnik łykał czarne kłęby, żar buchał coraz mocniej.

– Siedź tu! – Sygnalista pchnął chłopca do wnęki. – Otworzę trochę wcześniej, niż powinienem, bo w nocy nic nie zobaczysz. Sam się przekonaj, że nie masz tam czego szukać.

Zakręcił korbą, coś szczęknęło metalicznie, napięły się łańcuchy; masywna kurtyna drgnęła i gładko uniosła się w prowadnicach, znikając w szparze, która przecinała w poprzek sklepienie. Z tamtej strony wdarł się ryk wichury, wtłaczając do komory sygnalizatorni kotłujący się, mroźny tuman – ale po chwili śnieg opadł i odsłonięty wylot jaskini rozświetlił się czerwonym blaskiem.

Kacper, wyglądając z wnęki, ze ściśniętym gardłem patrzył w bezkres.

Zobaczył przyprawiającą o zawrót głowy przestrzeń niespętaną żadnymi granicami, pociętą pomarańczowymi smugami zmierzchu, dołem zmrożoną i martwą, u góry ożywioną ruchliwym deseniem chmur. Śnieg sypał nieprzerwanie, ale niezbyt gęsto; w zmiennych porywach wiatru powstawały wiry i kłęby, a czasem rozwierały się dalekie prześwity. W takich chwilach widać było wyraźnie groźny zarys Krzywego Wierchu i rdzawą tarczę słońca, która staczała się już za jego stromy stok. Na tle płomiennego kręgu przemykały ulotne strzępki dymu czy mgły; chwilami dawał się dostrzec smukły kształt wieży wieńczącej odległy szczyt.

Rychło zapadła bezgwiezdna noc. Otwór jaskini ział teraz mroczną pustką, z której czasem wymykała się garstka białych płatków, niby ćmy szukające światła. To był jakiś inny rodzaj ciemności, zimnej, zachłannej, gotowej wessać każdego, kto zapatrzy się w nią, tracąc poczucie czasu.

Kacprowi w oczach stanęły świeczki, gdy brat otwartą dłonią klepnął go w kark. Otrząsnął się, wytężył wzrok. Ponad Krzywym Wierchem, na wieży, trzykrotnie mrugnęło światełko maleńkie jak iskra; zgasło i nie pokazało się więcej.

– Sygnał wywoławczy! – zawołał w podnieceniu.

Stach założył ciężką uprząż sygnalisty, dopinając ciasno pasy na piersiach i na brzuchu. Z pleców zwisały mu teraz luźno ciemne skrzydła sklecone z płatów miękko wyprawionej skóry, rzemieni i drewnianych prętów. Wyglądał jak ogromne, niezgrabne ptaszysko. Chrzęszcząc i klekocząc uprzężą, podszedł do wylotu jaskini. Jego znieruchomiała, wyprostowana sylwetka wydawała się mroczniejsza od nocnego nieba.

Rozłożył ramiona, a wtedy skrzydła rozpięły się za nim półkoliście i łopocząc na wietrze, zasłoniły otwór. Opuścił ręce – skrzydła opadły, wypuszczając na zewnątrz jasność płomienia. Znowu w górę, w dół, i jeszcze raz. Po trzykroć.

Kacper zacisnął z emocji pięści, obserwując, jak między wierchami nawiązuje się nić tego niesamowitego dialogu. Gdzieś tam niewyobrażalnie daleko, po drugiej stronie mroku, na przekór wszystkiemu także przetrwali ludzie – pomimo głodu, mroku i zamieci. Ktoś tam czuwał, ktoś przydźwigał drewno i rozpalił ogień, żeby posłać przez noc trzy krótkie rozbłyski – sygnały życia.

Stach czekał długo, oparłszy dłoń na pulpicie – na próżno. Musiał walczyć z podmuchami, które wydymały skrzydła, bo wiatr zadął z nową siłą, a śnieg prószył teraz ukosem wprost do komory. Na palenisku miotał się płomień, snopy iskier tryskały na ściany.

Gdy wreszcie sygnalista opuścił kurtynę, Kacper zerwał kaptur z pałającej twarzy i odetchnął głęboko.

– Czemu nie odezwali się już więcej? – zapytał niemal z rozpaczą.

Zanim Stach odpowiedział, najpierw wyzwolił się z uprzęży, złożył ją ostrożnie i schował do skrzyni.

– Może i mrugali, ale w zamieci nic nie mogliśmy zobaczyć. Nie narzekaj, czasami nawet przez parę nocy z rzędu nie ma żadnego kontaktu. A jeśli już zdarzy się dobra pogoda, zwykle jest tylko tyle czasu, żeby przekazać to, co najważniejsze – kto się urodził, kto umarł, a kto zaginął bez wieści. Tak, bracie. – Zablokował korbę, sprawdził napięcie łańcucha. – Taka właśnie jest robota sygnalisty: mało mrugania, dużo dymu i sadzy. Trochę inaczej, niż to sobie wyobrażałeś, prawda?

Zamieć przycichła, ogień zmalał, ale w komorze wcale nie zrobiło się przytulniej. Kacper schował dłonie w rękawy i pomyślał z niechęcią, że do świtu zostało jeszcze bardzo dużo czasu.


A jednak nie odpuścił następnego dyżuru Stacha, i kolejnych także. Czar migocącego na Krzywym Wierchu ognika działał na niego tak silnie, że gotów był znosić wszelkie trudy, aby zobaczyć go znowu. Na ogół kontakt wyglądał podobnie jak tamtej pierwszej nocy – przejaśnienia pomiędzy śnieżycami były bardzo krótkie – jednak w końcu nastał pogodny dzień, a po nim cichy, bezchmurny wieczór. Gdy Stach uniósł kurtynę, otworzył się widok na niebo jasne od gwiazd.

Z oddali natychmiast zamrugał sygnał wywoławczy, kiedy Stach dopinał jeszcze w pośpiechu uprząż. Odpowiedział, trzy razy rozpościerając skrzydła, a potem zaczął notować na pulpicie, prawie nie odrywając spojrzenia od szybko następujących po sobie sekwencji rozbłysków – jednak po chwili odłożył ołówek i już do końca długiego przekazu wpatrywał się w skupieniu przed siebie, poruszając niemo wargami, jakby powtarzał w myślach każdy wyraz.

Wreszcie odmrugał zwięźle, szarpnął za dźwignię kurtyny, poluzował pasy i strząsnął z barków skrzydła.

– Na dzisiaj koniec – mruknął.

Kacper wyskoczył w podnieceniu ze swojej wnęki.

– Jakie wieści?

– Dowiesz się w niedzielę, ksiądz ogłosi wszystko z ambony.

– Nie bądź taki! Swojemu pomocnikowi na pewno mówisz wszystko od razu.

– Tamtego capa mało obchodzi poza tym, żeby w bukłaku nie zabrakło kumysu. – Złożył kartkę na czworo, wsunął do wewnętrznej kieszeni. – Ale skoro masz się czuć pokrzywdzony, niech będzie… Biskup błogosławi nam wszystkim. Na Krzywym Wierchu spokój. W pobliżu niżej położonych osad po ostatnich burzach widywano Świetliki. Były dwa nowe przypadki opętania. Biskup pyta o zdrowie naszego księdza. Wysłali do nas gońca po książki, trzeba wypatrywać go na Grani.

– Co jeszcze?

– Nic.

– Nieprawda! Widziałem przecież, że przekaz był o wiele dłuższy. Notowałeś tylko na początku.

– Zapisałem wszystko, co było przeznaczone dla księdza i Rady. Reszta to moja sprawa.

– Twoja sprawa? – Rozgoryczenie Kacpra ustąpiło miejsca zdumieniu. – A jakie ty możesz mieć sprawy na Krzywym Wierchu?

– Nie zrozumiałbyś, nawet gdybym miał ochotę ci o nich opowiedzieć. Za mało wiesz o świecie.

– Możliwe. Ale to jedno wiem na pewno: że mruganie poza raportem jest zakazane. Pożałujesz, kiedy starsi się o tym dowiedzą!

– Na razie żałuję tylko, że zabrałem do sygnalizatorni takiego przemądrzałego gówniarza.

– Pewnie. Lepszy był głupi pijak, który do niczego się nie wtrącał.

– Znikaj stąd albo zrzucę cię ze schodów!

Kacper, choć wiedział, że w starciu z silniejszym bratem nie ma szans, nie ustąpił, pozostał na miejscu, hardo wysuwając podbródek.

Wydawało się, że Stach straci w końcu panowanie nad sobą i uderzy go, podniósł nawet pięść, ale zaraz potem zmarszczył brwi i opuścił powoli rękę.

– Czujesz ten zapach? – zapytał po chwili zmienionym głosem.

Wyraz jego napiętej, pobladłej twarzy sprawił, że Kacper natychmiast zapomniał o kłótni. Niepewnie pociągnął nosem. Pośród zwykłych woni sygnalizatorni przybierał na sile jakiś nowy, bardzo nieprzyjemny odór, jakby ktoś przypalił kawał zjełczałego tłuszczu.

– Niczego nie wrzucałem do ognia… – usprawiedliwił się na wszelki wypadek, po czym spojrzał w kierunku paleniska.

Z na wpół wypalonego stosu bił teraz bardzo gęsty, gryzący dym, który kłębił się pod kratą, ale nie uchodził wyżej, tylko nawarstwiał się pod sklepieniem niczym czarna piana. Płomień skwierczał i syczał, giął się na wszystkie strony, choć nie targał nim żaden podmuch; ciężki, duszny smród wypełnił komorę.

– Gaś! – krzyknął Stach, szarpiąc jednocześnie za dźwignię kurtyny.

Kacper zatoczył się w stronę paleniska bliski omdlenia. Prawie po omacku odszukał łańcuch i uwiesił się na nim. Wrząca woda chlusnęła obficie, szybko zduszając ogień; zapadła ciemność rozpraszana jedynie przez bladą poświatę gwiazd zza uniesionej kurtyny.

Przez dłuższą chwilę dochodził do siebie, z ulgą łykając czyste powietrze. Cuchnący dym uchodził z wolna w noc. Na czole zakrzepły mu kropelki potu, gdy do komory wtargnęła fala mrozu.

– Co… co to było? – wykrztusił.

Stach stał wsparty na dźwigni, oddychał ciężko, ze świstem.

– Brudna dusza.

Kacper słyszał już kiedyś to określenie, choć chyba nie w rozmowach myśliwych czy złomiarzy; wypływało czasem w różnych niesamowitych opowieściach, jakimi chłopcy lubili straszyć się nawzajem. Nie przywodziło na myśl niczego konkretnego, zawsze było jakieś niedopowiedziane, ale właśnie przez to złowrogie.

– Ojciec nie wspominał nigdy o czymś takim – odezwał się nieśmiało.

– Ojciec zna się tylko na tym, co można spotkać w lesie, a brudne dusze błądzą wysoko, wysoko ponad szczytami gór. Chcą się wznieść do nieba, ale nigdy im się to nie uda. Są na to zbyt ociężałe, oblepia je brud, którego nie mogą się pozbyć. Czasem, kiedy widzą z góry światło sygnalizatorni, wlatują cicho przez dymnik. Wydaje im się, że wypalą się w ogniu, oczyszczą i odrodzą, a potem odejdą w ślad za innymi… Ale na to jest już za późno. Będą cierpieć tutaj do końca świata.

– Myślałem, że po samozapłonie dusze giną w czarnej pustce…

– Opętanie nie ma z tym nic wspólnego. Człowiek, do którego należała ta dusza, musiał kiedyś wejść w inny, o wiele ściślejszy związek z Lucyferem. Dziś to już właściwie się nie zdarza, ale w czasie pierwszych, ciemnych lat po Upadku, kiedy łatwo się było natknąć na rozrzucone po całym świecie kawałki jego ścierwa, wielu ludzi skończyło w ten sposób.

– Czy… coś nam groziło?

– Brudne dusze nie napastują ludzi, ale łatwo można się udusić w tym trującym dymie, szczególnie w zamkniętej komorze.

– Nie miałem pojęcia… Przeczytałeś o tym wszystkim w książkach?

– Nie, bracie. Książki drukowano w czasach, kiedy ludzie jeszcze mieli pewność, że los duszy zależy tylko od cnotliwego lub grzesznego życia. Po Upadku nic już nie było takie proste. – Stach ze zgrzytaniem łańcuchów opuścił kurtynę, ciemność zgęstniała. – Gdybym nie mrugał od czasu do czasu poza raportem, musiałbym wierzyć we wszystko, czego naucza ksiądz.

– Uważasz, że on kłamie? – Kacper zaniepokoił się jeszcze bardziej.

– Myślę, że zna tylko część prawdy, a jest zbyt stary i zmęczony, żeby poszukiwać reszty.

W drodze na dół milczeli, także później nie rozmawiali już o tym. Kacper dreptał za bratem jakby onieśmielony; po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że wcale nie zna Stacha tak dobrze, jak mu się zdawało.


Kiedy wypadał dzień wolny od służby, Stach pracował przy budowie chaty. Zabrał się do tego od razu po zaręczynach z Dorotą, jedynaczką kulawego, wiecznie podpitego złomiarza i jego tęgiej, astmatycznie posapującej żony. Dziewczyna była wdową z dwójką maleńkich dzieci, starszą od narzeczonego, pracowitą, ale brzydką, o zepsutych zębach i opadniętej lewej powiece. Kacper nigdy nie mógł zrozumieć wyboru brata. Chodziły wprawdzie słuchy, że z pierwszego małżeństwa Dorocie pozostał spory mająteczek, ale to przecież nie mogło wszystkiego tłumaczyć. Stach nie musiał się martwić o utrzymanie, fach sygnalisty – choć powszechnie lekceważony wśród myśliwych jako niemęski i właściwie zbędny – gwarantował pewny byt, niezależnie od pogody czy łowieckiego szczęścia. Dawniej niejedna ładna, młoda, zdrowa panna uśmiechała się do niego na potańcówce czy w kościele, ale on nigdy nie okazał żadnej z nich serdeczniejszych względów. Zaczęto już szeptać po trochu, że może coś z nim nie w porządku, w głowie albo w spodniach. Dopiero ogłoszone publicznie zaręczyny ucięły plotki. Matka wolałaby wprawdzie inną synową i tego nie ukrywała, ale ostatecznie gotowa była przystać i na tę, byle pierworodny wreszcie zaczął żyć jak człowiek.

Wybrał miejsce na budowę chaty na skraju osady, gdzie wiatr dął o wiele gwałtowniej niż między zabudowaniami. Ogrodził teren wysokim płotem dla ochrony przez zamiecią, odśnieżył do gołej skały i zaczął wykuwać podłogę, dzień po dniu coraz dalej wgryzając się w stromiznę. To była ciężka, mozolna robota, ale nie było go stać na wynajęcie pracownika, więc od świtu do nocy sam stukał kilofem, czasem tylko mając do pomocy Kacpra albo ojca. Uparł się, że wykończy domostwo do lata, jeszcze przed ślubem. Wybierał już nawet u drwali co lepsze bale i składował pod daszkiem na budowie. W domu nad piecem suszył mech do wypchania materaców i poduszek, targował się z sąsiadami o najpotrzebniejsze używane sprzęty. Wprawdzie bez kłopotu mógłby zamieszkać u teściów – w przeciwieństwie do rodzinnej chaty miejsca tam było dosyć – lecz nie skorzystał z zaproszenia; uważał, że tylko na swoim będzie mógł żyć tak, jak chce.

Tego dnia bracia od rana pracowali w milczeniu, pozwalając sobie jedynie na krótkie przerwy dla rozprostowania pleców albo łyk kumysu z dzbana, który grzał się w popiele. Pogoda ustaliła się chyba na dłużej. O deski płotu nie uderzał nawet najlżejszy podmuch, pod wypłowiałym niebem wisiało tylko parę niegroźnych obłoczków. Bili kilofami na zmianę w jedno miejsce, żeby skruszyć wyjątkowo twardy fragment skały; każdy cios krzesał żółte rozbłyski iskier, ale pod nogi sypały się ledwie drobne odłamki.

– Nie damy rady! – Kacper ściągnął czapę i cisnął na ziemię, choć mróz natychmiast zaszczypał go w uszy. – Prędzej połamiemy styliska.

Stach wzruszył ramionami.

– Tu nie potrzeba siły, ale cierpliwości. Czasem wykuwa się pół metra w jeden dzień, a innym razem potrzeba tygodnia, żeby posunąć się o palec.

– W takim tempie nie skończymy nawet do następnego lata.

– Na pewno nie, jeśli będziemy tak stać i gadać.

Wziął zamach, ale zamiast uderzyć opuścił powoli kilof; przez otwartą furtkę patrzył w dół stoku. Kacper podniósł czapę, otrzepał ją na kolanie i bez wielkiej ciekawości podążył za wzrokiem brata.

Dwóch ludzi ciągnęło w stronę osady sanie. Nawet z daleka łatwo było zauważyć, że są bardzo wycieńczeni, ostatkiem sił suwali rakiety po śniegu.

– Dziwne – mruknął Kacper. – Nie wiedziałem, że nie wszyscy powrócili jeszcze z polowania.

– To drwale, nie myśliwi. – Stach przyglądał się jeszcze przez chwilę, wsparty na kilofie; raptem drgnął. – Zdaje się, że znaleźli Tomasza, ojca Miry.

Kacper bez namysłu wyskoczył z wyrobiska i wielkimi susami pognał na spotkanie utrudzonym wędrowcom. W osadzie także już ich dostrzeżono. Między chatami wszczął się ruch. W ciszę słonecznego przedpołudnia wdarł się pośpieszny, nierówny głos dzwonu, prowokując psy do bezładnej szczekaniny.

Widząc nadciągających ludzi, przybysze zatrzymali się, zrzucili kaptury; parujące oddechy zasnuwały im twarze. Kacper dobiegł jako jeden z pierwszych, ale zwolnił, a potem przystanął o kilka kroków od sań. Ciało przykryto kożuchem razem z głową, z jednej strony zwisała tylko dłoń w rękawicy wytartej od ściskania siekiery. Zarośnięte, oblodzone twarze drwali nie wyrażały nic oprócz zmęczenia. Wokół dudniły kroki osadników, którzy wylegli z najbliższych domostw, lecz nikt nie odważył się przerwać milczenia.

– Przepuście mnie! Przepuścicie!

Tłum rozstąpił się szeroko przed Mirą, jakby ludzie bali się, że dotknąwszy jej rozwichrzonych warkoczy, zarażą się nieszczęściem. Wybiegła z chaty, jak stała, w samym tylko kaftanie obszytym lisim futrem, nie narzuciła nawet chusty na głowę. Słaniała się, krztusiła mroźnym powietrzem, wreszcie upadła obok sań na kolana.

Kacper chciał do niej podejść, ale ktoś go powstrzymał, łapiąc go za rękaw.

– Nie teraz. – Usłyszał szept brata. – W niczym nie możesz jej pomóc.

Dziewczyna nabrała śniegu w złączone dłonie i bardzo mocno natarła nim twarz, jakby chciała czym prędzej obudzić się ze złego snu. Nie podnosząc oczu, zapytała przez zaciśnięte zęby:

– Nie żyje?

Drwale wymienili bezradne, zakłopotane spojrzenia. Wyższy, o szerokich ramionach i pobrużdżonym czole, ściągnął rękawicę i położył wielką, włochatą dłoń na głowie Miry.

– Żyje, dziecko, ale nie rób sobie wielkich nadziei. Długo błąkał się w głuszy, będzie z tydzień. Zgubił but, odmroził nogę.

Tłum zaszemrał cicho; jeden z kowali splunął przez ramię i zmarszczył czerwony nos:

– Cóż… Nie pierwszy on i nie ostatni. Trzeba urżnąć i przyżegać. Jak przetrzyma, to może i dokuśtyka na drewnianym kulasie do późnej starości.

Drwale znowu spojrzeli na siebie, a potem na Mirę, wahając się wyraźnie, czy powinni mówić przy niej całą prawdę. Wreszcie ten drugi, starszy, siwiejący, z jednym okiem zasłoniętym czarną opaską, uznał chyba, że nie warto już niczego taić. Z ciężkim westchnieniem pokiwał głową.

– Znaleźliśmy go bardzo daleko od urwiska. Wygląda na to, że szedł w głąb lasu.

Dzwon uderzył jeszcze kilka razy i zamilkł; zapadła zupełna cisza, jakby wszyscy naraz wstrzymali oddechy. Mira sięgnęła ręką do sań, chciała chyba odchylić skraj kożucha znad twarzy ojca, ale drwal zdumiewająco szybkim ruchem złapał ją za nadgarstek.

– Nie rób tego, panienko.

– Dlaczego?

– Słońce go zabije.

Dziewczyna zerwała się nagle, zrozumiawszy wreszcie, co stary chce powiedzieć. Obróciła się do ludzi, szukając u nich pomocy, ale pod jej spojrzeniem wszyscy po kolei opuszczali głowy.

– Nie macie żadnych dowodów na to, że ojca dopadł Świetlik! – Podniosła zaciśnięte pięści. – Zna las od dziecka, chodził na wyręby jeszcze ze swoim dziadem.

– Wiemy o tym, dziecko. – Potężny drwal przytupnął dla rozgrzewki. – Właśnie to nas martwi. Dlaczego człowiek, którego roztropność wszyscy znamy, poszedł w nocy tam, gdzie nie powinien? Jest tylko jedna rzecz, która mogła go do tego zmusić.

– Nie macie pewności!

– Gdybyśmy mieli, zostawilibyśmy go tam, gdzie leżał – odrzekł twardo; naparł szeroką piersią na pas uprzęży, sanie ruszyły z wolna. – Musi przejść próbę świętego Jerzego, niedługo wszystko będzie jasne. Niech Bóg ma cię w swojej opiece.

Tłum rozpłynął się bezszelestnie jak rozwiany dym. Zginając z wysiłku grzbiety, drwale szli w stronę kościoła. Nieruchomy dzwon na szczycie wieży odbijał ostre, słoneczne światło.

– Chodźmy do domu. – Kacper łagodnie ujął Mirę pod rękę.

Potrząsnęła głową, raz po raz mrugając i patrząc na niego wielkimi, przestraszonymi oczami.

– Zostanę przy nim.


Ksiądz był starym, smutnym, zmęczonym człowiekiem, który w ciągu długich lat życia wyzbył się wszelkich złudzeń co do świata i ludzi. Półwiecze kapłańskiej posługi nauczyło go, że z biegiem lat wszystko zmienia się na gorsze. Modlił się żarliwie, chrzcił, głosił kazania, ale w gruncie rzeczy wiedział, że mimo duszpasterskiej gorliwości prawdziwa wiara powolutku wycieka z ludzkich serc, więdnie, zamiera z każdym nowym pokoleniem. Nie potrafił już się temu dziwić: jeśli nawet najbardziej pobożne życie nie gwarantuje wiecznej nagrody w niebie, a śmierć wcale nie musi być końcem utrapień – jakże tu mówić o miłosierdziu i sprawiedliwości? Nikt nigdy nie zadał mu wprost takiego pytania, ale byłby naiwny, gdyby sądził, że osadnicy nie doszli do podobnych wniosków.

Pozostawał tylko kostniejący rytuał, coraz bardziej mglista pamięć o przeszłości. To też miało swoją wartość, pomagało ludziom wyraźniej określić swoją odrębność wobec zdziczałego świata, lecz autentyczna treść wiary coraz mocniej nasiąkała jadem współczesnych zabobonów i lęków – do tego stopnia, że czasem trudno było oddzielić jedno od drugiego.

Kapłan był jedynym mieszkańcem osady, który nie urodził się tutaj. Dawno temu, po śmierci swego poprzednika, przywędrował z Krzywego Wierchu. Choć przyjęto go życzliwie i nie usłyszał jednego złego słowa, przez pięćdziesiąt lat ani na chwilę nie zapomniał, że jest tu obcy. Osadników łączyła gęsta sieć pokrewieństw, skomplikowanych zależności handlowych i towarzyskich, wspólnota przeżyć, udanych polowań i klęsk głodu; stanowili osobny, samowystarczalny wszechświat, który zasklepiał się w kręgu własnych spraw. Krótkie przekazy świetlne z Krzywego Wierchu, a za pośrednictwem tamtejszego sygnalisty niekiedy także z odleglejszych szczytów, omawiano wprawdzie na zebraniach starszyzny, ale bardziej z nawyku niż z potrzeby. Obcy ludzie o nieznanych imionach, twarzach i głosach miewali podobne kłopoty, ale musieli zmagać się z nimi sami. Porozrzucane wzdłuż górskiego łańcucha osady tak naprawdę łączyło niewiele; z upływem czasu coraz mniej.

Patrzono więc na księdza jak na przybysza z innego świata. Pozostał taki na zawsze, choć upodobnił się do miejscowych mową, ubiorem i obyczajem. Zamieszkiwał dolną część dzwonnicy, samotny i mrukliwy. Mało kto go tam odwiedzał, jeśli nie było do załatwienia jakiejś sprawy. Szanowano go powszechnie – może nawet bardziej jako osobę niż jako urząd – radzono się w trudnościach, lecz były między ludźmi i takie sekrety, o których nigdy się nie dowiadywał.

Drwale wciągnęli sanie na udeptany dziedziniec przed kościołem, ogrodzony kamiennym murkiem. W pewnej odległości za nimi, niczym szczupły kondukt żałobny, przydreptali Kacper z Mirą.

Ksiądz wyszedł przed próg uprzedzony widać już przez kogoś o tym, co zaszło. Pomimo sędziwego wieku wciąż jeszcze był wysoki i postawny; pomarszczoną twarz o ostrych, ptasich rysach okalały pasma rzednących, białych włosów. Nie powiedział ani słowa, pozdrowił drwali skinieniem głowy i prawie jednocześnie odprawił ich zdecydowanym ruchem dłoni. Rzucili uprząż w śnieg i mimo zmęczenia odeszli śpiesznie, nie oglądając się. Kacper chciał pójść za nimi, ale ponieważ dziewczyna nie ruszyła się z miejsca, został.

– Czego chcecie? – zapytał ksiądz szorstko.

– To mój ojciec… – Mira wskazała sanie.

– Był nim. Dopiero o świcie przekonamy się, czy dalej jest tym samym człowiekiem, którego znałaś. W razie potrzeby poślę po ciebie.

– Zaczekam tutaj. – Rozejrzała się niepewnie po dziedzińcu, a potem przykucnęła pod murem oparta plecami o zimne kamienie. Po drugiej stronie wznosiły się cmentarne krzyże nad śnieżnymi kopcami grobów.

– Nie możesz tu siedzieć przez całą noc!

– Wytrzymam.

Starzec przyjrzał się jej uważniej, przeniósł wzrok na chłopca, a potem uśmiechnął się słabo, jakby ten niespodziewany upór młodych sprawił mu przyjemność.

– Zwykle w takich wypadkach ludzie uciekają jak najdalej, ale jeśli chcecie zostać, nie wyganiam was. Chodźcie ze mną.

Wspólnymi siłami przeciągnęli sanie przez próg do wnętrza wysokiej, kolistej izby. Choć w piecu huczał ogień, było tu bardzo zimno, szpary między kamieniami wypełniał lód. Poprzez witraż ze świętym Jerzym, godzącym włócznią w smoka, wpadało trochę dziennego światła. Pośrodku stał przykryty białą tkaniną stół, pod ścianami proste łóżko, klęcznik, parę okutych skrzyń. Długa drabina prowadziła do otworu w stropie; na wyższej kondygnacji mieściła się izdebka dzwonnika.

Ksiądz chwycił za uchwyt żelaznej klapy w podłodze i uniósł ją z trudem, odsłaniając strome schodki, które znikały w mroku wilgotnej piwnicy.

– Pomóż mi go znieść. – Skinął na Kacpra.

Odrzucił kożuch z sań i wtedy Mira po raz pierwszy mogła zobaczyć nieruchomą twarz ojca. Oddychał spokojnie przez wpółotwarte usta, na zapadniętych policzkach czerwieniły się plamy odmrożeń. Miał otwarte oczy, ale gdy ksiądz zbliżył świecę, źrenice ani drgnęły; wydawały się nieco mętne, jak przy zaćmie.

– Jest w mocy demona co najmniej od dwóch dni. – Starzec wyciągnął dwa kościste palce i zamknął powieki drwala. – Jeśli święty Jerzy pomoże i twój ojciec przeżyje, bardzo długo będzie dochodził do siebie.

– Zaopiekuję się nim… Proszę mu pomóc.

– Wszystko w rękach Boga.

Ksiądz dźwignął nieprzytomnego pod ramiona, Kacper za nogi, Mira podtrzymywała zwieszoną głowę. Ostrożnie zeszli na dno piwnicy, po omacku odnaleźli zawilgły materac i złożyli tam drwala. Chłopiec pierwszy wyskoczył z ulgą z tego mrocznego jak grobowiec pomieszczenia i pomógł się wydostać tamtym dwojgu.

Ciężka klapa opadła z hałasem, podmuch zachwiał płomykiem świecy. Starzec kopnięciem zamknął zasuwę, a dla pewności schylił się jeszcze i szarpnął za uchwyt. Końcami palców nakreślił na klapie znak krzyża.

– To wszystko, co mogliśmy zrobić. – Osłabł, wsparł się na szczeblu drabiny. Na jego wysokim czole lśnił pot. – Sam chyba nie dałbym rady. Ta zima zabrała mi więcej sił niż wszystkie poprzednie. Wątpię, czy dożyję następnej. Nawet nie wiem, czy tego chcę.

Pomogli mu podejść do stołu, ciężko opadł na krzesło. Trwał tam przez jakiś czas ze zwieszoną głową, jakby drzemał, ale potem ocknął się i gestem zaprosił ich, by usiedli naprzeciw.

– Czasem tak sobie myślę, że to jedyny prawdziwy pożytek, jaki ma ze mnie osada. – Uśmiechnął się smutno, kładąc na blacie szczupłe, drżące dłonie. – Nikt inny nie chce tego robić, ale kiedy mnie zabraknie, ktoś będzie musiał wziąć na siebie ten obowiązek.

Na górze zaszurały kroki dzwonnika. Rzadko schodził po drabinie ze swojej samotni górującej nad dachami osady. Mówiono o nim, że za młodu zamarzyło mu się, by zobaczyć morze, które nigdy nie zamarza. Wyruszył na północ, dotarł dalej, niż ktokolwiek przed nim, ale w burzy utracił zaprzęg i przez wiele dni musiał się na piechotę przedzierać z powrotem przez zaspy rozległych, pustych nizin. Przeżył, lecz zapłacił za to licznymi odmrożeniami i śnieżną ślepotą. Od tego czasu żył samotnie w górnej izdebce dzwonnicy; jadał tam, sypiał, rozmawiał sam ze sobą, a rankiem i o zmierzchu ciągnął za sznur dzwonu.

– Nie mogę uwierzyć, że to przydarzyło się właśnie ojcu. Zawsze był taki ostrożny… – Mira oparła łokcie na kolanach i ukryła twarz w dłoniach; choć przez palce dziewczyny przeciskały się łzy, jej głos pozostał spokojny. – Mam tylko jego, nie zostawiłby mnie samej.

– To nie była jego wina, moje biedne dziecko. Kiedy człowieka noc zaskoczy na pustkowiu, ogarniają go ciemności, takie prawdziwe, najczarniejsze, przenikające na wskroś, i wtedy przestaje być sobą. Rozmawiałem z ludźmi, którzy przez to przeszli. Pamiętali tylko strach, rozpacz i zupełne osamotnienie… Wyobrażam sobie, że tak właśnie wygląda piekło. – Ksiądz wpatrywał się w świecę, po której spływały wielkie krople roztopionego łoju. – I nagle światełko, które kusi obietnicą wyzwolenia. Trudno nie ulec, nie patrzeć, to się dzieje poza wolą i rozumem. Jedyną pewną ucieczką jest śmierć, ale na to potrafią się zdobyć tylko nieliczni. Kiedy demon usidli już człowieka, zagnieździ się w nim, zwiąże jego myśli i pragnienia, pozostaje bardzo niewiele czasu, żeby zwrócić się o pomoc do świętego Jerzego. Jeśli i to zawiedzie, nie ma już ratunku ani dla ciała, ani dla duszy.

– Przeklęte Świetliki…!

– Świetliki? Nie, dziecko. Ludzie wymyślili tę nazwę, żeby jakoś oswoić zło, którego prawdziwa natura zbyt ich przeraża. A przecież te nocne ognie są tylko manifestacją potężnej istoty, która myśli, czuje, nienawidzi. To Lucyfer, Niosący Światło. Ten, który na początku dzieła stworzenia uniósł się pychą, okazał nieposłuszeństwo Bogu, został strącony z niebios, długo błąkał się w pustce, aż wreszcie przed trzystu laty Pan dopuścił, że trafił na ziemię. Potem nastała bardzo długa noc, a gdy znowu wyjrzało słońce, świat wyglądał już całkiem inaczej.

– Dlaczego razem z nim Bóg ukarał także nas?

– To nie kara, ale próba. Przed Upadkiem świat był pięknym miejscem, ciepłym i zielonym, ale ludzie nie potrafili uszanować tych Bożych darów. Wydawało im się, że wszystko zawdzięczają sobie, że mogą robić, co chcą, że sami rozgrzeszą się i zbawią. Zaczęli żyć tak, jakby Boga nie było, więc z dopuszczenia Pańskiego zaczął panować nad nimi Lucyfer. Od trzech wieków gnębi opornych i kusi słabych, a wszystko po to, żeby oddzielić ziarno od plew. Ci, którzy wytrwają do końca, zostaną nagrodzeni. Będą świadkami narodzin nowego świata.

– Ale kiedy to będzie? I ilu z nas pozostanie?

– Nie wiem, ale wierzę, że ten czas jest bliski. Z roku na rok Lucyfer śmielej wdziera się na stoki Gór, coraz bardziej ryzykowne są wyprawy w doliny. Ludzie jeszcze tego nie dostrzegają, wciąż z nadzieją czekają na kolejną wiosnę i kolejny świt, lecz nadejdzie w końcu taki dzień, kiedy będą musieli porzucić swoje zwykłe, małe sprawy i zdecydować, po czyjej chcą być stronie. Zapewne doczekają tego tylko nieliczni, jak wybrańcy Noego, którzy przetrwali potop na arce, ale to właśnie z nich odrodzi się prawdziwy Lud Boży.

Dzwonnik wciąż krążył niespokojnie, jak pies zamknięty w pustej chacie. Starzec odchylił się na oparcie krzesła, schował zziębnięte dłonie w rękawy i przymknął oczy. Wiedział, że tego dnia nikt nie przyjdzie na wieczorne nabożeństwo.

Ta noc była dla Kacpra jeszcze trudniejsza do zniesienia niż tamta pamiętna, spędzona poza osadą. Właściwie wcale nie chciał tu siedzieć; dzielił powszechne wśród miejscowych przeświadczenie, że asystowanie przy próbie świętego Jerzego przynosi pecha. Ksiądz to co innego – chroniła go modlitwa egzorcyzmowa, woda święcona i długoletnie doświadczenie. W końcu od tego był, żeby strzec ludzi przed złem, które bierze się z ciemności.

Chłopiec już kilkakroć był świadkiem, jak prowadzono do wieży nieszczęśników podejrzewanych o opętanie: myśliwych, złomiarzy, drwali. Najczęściej wynoszono ich potem martwych z czarnymi, wypalonymi dziurami oczodołów. Rzadko zdarzało się, aby próba wypadła pomyślnie – demon przepadł, a człowiek pozostał przy życiu. Tych, nad którymi zatrzasnęła się klapa loszku pod dzwonnicą, w gruncie rzeczy uważano za pogrzebanych żywcem, lecz ich los i tak był o wiele lepszy od tego czekającego tych wszystkich biedaków, których nie udało się w porę odnaleźć. Dla nich nie było już ratunku ani na tym świecie, ani na tamtym. Czekała ich tylko wielomiesięczna tułaczka nocami po odludnych nizinach, dnie spędzane gdzieś w wykrotach w ukryciu przed słońcem i wreszcie koniec w oślepiająco jasnym, lucyferiańskim rozbłysku.

Mira zasnęła pierwsza. Była wyczerpana trwogą; pochyliła się nad stołem, podłożywszy pod czoło zgięte ramię. Oddychała niespokojnie, pojękując czasem cicho, jakby nawet we śnie nie odstąpiły jej strachy minionego dnia. Starzec nie ruszał się. Był zatopiony w modlitwie, a może tylko we własnych myślach.

W miarę jak gęstniał wieczór, gasząc barwy na witrażu, płomyk świecy pozostał jedynym źródłem światła. Chłopiec miał wrażenie, że od kamiennych ścian biją w plecy fale zimnego mroku, przed którym nie było schronienia. Skulił się, skrzyżował ramiona na piersi i zapadł w półświadome odrętwienie.

Bardzo głośny, metaliczny dźwięk poderwał go na nogi. Z początku był pewien, że to dzwonnik zaczął bić na trwogę, ale gdy hałas się powtórzył, otrzeźwiał do reszty.

Drwal uderzał od spodu pięścią w klapę.

– Co to? – Na wpół rozbudzona Mira rozglądała się w popłochu, końcówki warkoczy zamiatały blat stołu.

– Odzyskał przytomność.

– Już biegnę, tato! – Wstała, przewracając krzesło, ale nim ruszyła z miejsca, ksiądz zdmuchnął świecę. Zapadła ciemność. Nieco jaśniejszą plamą rysował się tylko wąski, ostrołukowy kształt okna.

– Zostańcie na miejscach! – zawołał gospodarz niespodziewanie mocnym głosem.

Kacper usiadł posłusznie, ale Mira zwlekała, dysząc nierówno.

– On się boi… – wyszeptała.

– Nie on się boi, ale zły duch, który nim zawładnął. Wie, co mu szykujemy, chce uciec.

Uderzenia powtórzyły się jeszcze kilka razy, natarczywe, potężne, aż klekotała zasuwa. Potem nastała zupełna cisza. Mira ostrożnie podniosła krzesło i usiadła, starając się nie robić hałasu. Nasłuchiwali w napięciu, przygotowani na dudnienie klapy, ale zamiast tego z dołu dobiegły przytłumione słowa:

– Córeczko… Jesteś tam? Słyszałem cię.

– Nie odpowiadaj! – rozkazał kapłan, nim dziewczyna zdołała nabrać oddechu.

– Dlaczego?

– To nie jest twój ojciec. Lucyfer panuje nad jego ciałem, nad pamięcią, wiedzą i uczuciami. Zrobi wszystko, żeby cię oszukać.

– Córuś! – Głos z loszku rozległ się wyraźniej, drwal chyba przytknął wargi do szpary między klapą i podłogą. – Nie słuchaj księdza, on się myli. Nie jestem opętany. Miałem wypadek na wyrębie, odmroziłem nogę. Umrę, jeśli mnie nie wypuścisz.

– Zabierz ją do domu. – Starzec pochylił się do Kacpra. – Źle się stało, że pozwoliłem wam tutaj zostać.

– Nie! – Mira przysunęła do siebie ciężki świecznik, jakby zamierzała walczyć z każdym, kto jej dotknie. – Chcę być przy tym do końca.

Przez pozostałe do brzasku godziny musieli znosić krzyki i prośby, złorzeczenia i błagania; łomotanie nie ustawało ani na chwilę. Kacper ścisnął zziębniętą dłoń dziewczyny, ale chyba nawet tego nie zauważyła; siedziała sztywna i milcząca, zwrócona twarzą w stronę okna. Za każdym razem, kiedy drwal wołał ją po imieniu, na parę sekund urywał się jej chrapliwy oddech.

– Panie, Ty jesteś wielki, Ty jesteś Bogiem, Ty jesteś Ojcem – szeptał ksiądz. – Ciebie prosimy przez wstawiennictwo świętego Jerzego, aby nasz brat został uwolniony od złego ducha, który uczynił go niewolnikiem.

Gdy szkiełka witraża w ołowianej oprawie zaczęły wreszcie na powrót wypełniać się żółcią, czerwienią, zielenią i błękitem, na dole wszystko ucichło. Ksiądz podszedł do wiszącego na ścianie krucyfiksu, dotknął stóp Ukrzyżowanego i pochylił głowę w ostatniej, krótkiej modlitwie; potem przyklęknął nad klapą i podniósł wzrok na wnękę okienną.

Na witrażu z wolna rozświetlały się zadnie nogi rumaka, zielona smocza łuska, zbroja rycerza, krzyż na tarczy, hełm. Gdy blask trysnął z ostrza wzniesionej włóczni, starzec jednym uderzeniem dłoni wybił zasuwę i szarpnął za uchwyt.

– W Imię Pana, rozkazuję ci, wychodź!

Nad piwnicznymi schodami, w tęczowych smugach światła przesianego przez witraż, unosiły się kłęby pary i wirowały pyłki wzbitego kurzu. Przez chwilę nic się nie działo; potem na krawędzi otworu zacisnęły się palce, pokrzywione mrozem i latami ciężkiej pracy. Drwal wychynął z czeluści – miał rozwichrzone, srebrne od szronu włosy, szarą twarz, poczerniałe wargi. Wyprostował się powoli, jakby niepewny, czy zdoła utrzymać się na nogach. Poczuł na prawym policzku słoneczne ciepło, wypuścił z półotwartych ust obłoczek oddechu i zwrócił w tamtą stronę twarz. Srebrny odblask grotu włóczni świętego Jerzego padł wprost na jego przyćmione źrenice.

Lucyfer opuścił go w pojedynczym, bardzo silnym rozbłysku, który na ułamek sekundy wypełnił izbę tak ostrą jasnością, że zetlały wszystkie barwy. Nie towarzyszył temu żaden odgłos, nie buchnął żar, jedynie szkiełka witraża zadzwoniły cichutko.

Uwolniony od demona szerzej otworzył oczy, zachwiał się, ale kapłan nie pozwolił mu się stoczyć na dół; przytrzymał go i pomógł usiąść na kamiennym stopniu.

– Już dobrze, synu… – Sięgnął po kożuch z łóżka i narzucił drwalowi na ramiona. – Przetrzymałeś.

Mira podbiegła z płaczem. Tomasz poszukał ręką jej twarzy, szorstką dłonią otarł łzy.

– Nic nie widzę, córuś…

Drwale zabrali go i powieźli na saniach przez osadę w stronę kuźni. Mira, otulona pożyczonym od księdza kocem, pobiegła śladem płóz. Wszystkie drzwi otwierały się, jakby w każdej chacie ludzie z tym samym niepokojem wyczekiwali dnia. Odprowadzali ozdrowieńca wzrokiem, a potem podnosili oczy na wieżę, gdzie dzwon właśnie zwoływał na poranne nabożeństwo.

– Temu jeszcze się udało, demon był w nim zbyt krótko, żeby okrzepnąć. Jeszcze doba i bylibyśmy bezsilni. – W słowach staruszka zamiast radości Kacper wyczuwał tylko wielkie znużenie.

– Czy to dzięki egzorcyzmom? – zapytał chłopak, bardziej z uprzejmości niż z chęci podtrzymania rozmowy.

– Odmawiam je, bo ludzie tego ode mnie oczekują. Wierzą, że potrafię walczyć z Lucyferem, ale to nieprawda. Mogę tylko zamknąć opętanego w ciemnicy, a o świcie postawić go przed świętym Jerzym. Nagie słońce na pewno by go zabiło. Tylko światło uświęcone przez Smokobójcę mogło go jeszcze ocalić. – Wsłuchał się w milknące echa dzwonu, zadrżał nagle. – Wiem o złym duchu więcej niż ktokolwiek w osadzie, ale właśnie ta wiedza sprawia, że tak bardzo się go boję.

Kacper spuścił wzrok. Czerwieniąc się, otrzepał buty na wysokim progu. Zdawał sobie sprawę, że jest tylko przypadkowym świadkiem takiego wyznania i że ksiądz wcale nie oczekuje odpowiedzi. Widocznie musiał to powiedzieć, tu i teraz, patrząc na słoneczną pożogę, która zlewała się z grzbietu wschodniego lodowca.

Dopóki nie zgasną gwiazdy

Подняться наверх