Читать книгу Wspomnienia konduktora wagonów sypialnych - Piotr Pytlakowski - Страница 10
ОглавлениеDziwne rzeczy pozostają człowiekowi w pamięci.
Mieliśmy z Jankiem po 17 lat i, muszę ze wstydem wyznać, nosiło nas trochę. Przyjaźniliśmy się jeszcze od podstawówki. Obaj bruneci, o ciemnej karnacji, czasem nas mylono.
Tata Janka, Zbigniew Zagórski, był kiedyś słynnym bokserem. Walczył w wadze średniej, w 1948 r. zdobył tytuł mistrza Polski. Położył na deski samego László Pappa, węgierskiego mistrza i, jak się wtedy mówiło, internacjonała. Legenda ojca przeszła trochę na syna, Janek też nieźle boksował. Korzystałem trochę z tego odbitego blasku, bo kojarzono mnie z Jankiem i na wszelki wypadek mokotowskie łobuzy nie wchodziły mi w drogę.
Wybraliśmy się z Jankiem na nocną eskapadę po Warszawie. Po co dwóch 17-latków zdobywa nocą miasto? Chodziło rzecz jasna o dziewczyny. Ale w nocy warszawskie dziewczyny były dla nas nie do zdobycia. Nie było nas stać na luksusowe laski z okolic hotelu Bristol, nie mogliśmy nawet zaproponować drinka koleżankom z Europejskiego. Bida z nędzą, jak to się mówi. Około piątej nad ranem wylądowaliśmy w pobliżu hotelu Polonia.
Okolice Polonii nie cieszyły się dobrą sławą, jeżeli chodzi o sprawy męsko-damskie. Hotel okupowały, bez urazy, dziwki najgorszego sortu, dla najmniej wymagających klientów. Doczłapaliśmy z Jasiem w rejon Polonii niejako z obowiązku, aby mieć poczucie, że zrobiliśmy wszystko, co można było uczynić, aby noc została spełniona. Przekonanie, że jesteśmy we właściwym miejscu o właściwym czasie, już bez wątpienia utraciliśmy. Trzymała nas na powierzchni jedynie siła rozpędu i nieuświadomiona determinacja nastolatków, którzy za wszelką cenę chcą przeżyć przygodę.
Przed hotelem przechadzały się dwie panie. Na twarzach miały wymalowane nieszczęście samotnej nocy bez żadnego zarobku. Trudno się dziwić, bo dziewczyny były mocno starszawe, z naszego punktu widzenia wręcz wiekowe, grubo po trzydziestce. Jedna kulała, druga straszyła szczerbatym uśmiechem. Słowem, towary wybrakowane nawet jak na piątą rano. Janek bardziej z obowiązku niż chęci zagadał do nich przyjaźnie. Obejrzały się, omiotły nas wzrokiem i spojrzały po sobie. Szczerbata splunęła fachowo i wycedziła:
– Z Arabami nie idziemy!
Tak dopełniła się ta noc, a my z Jankiem w poczuciu kompletnej klęski wróciliśmy do domów. Dopiero później zrozumiałem, że spotkaliśmy kurwy patriotki. Prawdziwe i szczere Polki, które nawet w obliczu plajty nie zmieniły swoich zasad. Z Arabami nie chodzą, i już!
* * *
W Wikipedii znalazłem ostatnio swoje nazwisko w zakładce „Polscy Żydzi”. Jestem już w tym wieku, że coraz mniej mnie dziwi, a coraz więcej oburza – teraz było odwrotnie. Zdziwiłem się, ale nie oburzyłem.
Piszę po polsku, myślę po polsku, nawet śnię – rzadko, bo rzadko, ale jednak – też po polsku. Nawet jeżeli chciałbym pisać i myśleć po żydowsku albo angielsku, nie da rady. Nie znam obcych języków, a przynajmniej nie znam ich na tyle, żeby posługiwać się nimi biegle. Hebrajskiego i jidysz nie znam w ogóle, chociaż żałuję, bo gdy byłem w Izraelu, nie mogłem czytać tamtejszych gazet i – jak pewien mój przyjaciel fotoreporter – wertowałem je, wyłącznie oglądając zamieszczone tam zdjęcia.
Może wyraziłem się za mało dobitnie. Nie jestem polskim Żydem. Jestem Polakiem. Moje przekonanie wynika z poczucia bycia Polakiem. Nie mogę być nikim innym, skoro od lat przeżywam typowo polskie cierpienie. Polak cierpi, wiem to z wieloletnich obserwacji, z powodu swojej polskości. Nie chce mi się tłumaczyć, na czym polskość i wynikające z niej cierpienie polegają – odsyłam do Słowackiego, Gombrowicza i Pastuszki. Nie wiecie, kim jest Pastuszka? Wiesław Pastuszka, pisarz. Jeszcze go poznacie.
* * *
Chciałem przed laty wyemigrować, zamieszkałem nawet w Wiedniu, ale po kilku miesiącach, podkuliwszy ogon, wróciłem do ojczyzny. A tu niebawem wprowadzono stan wojenny. Czołgi na ulicach, godzina milicyjna, a ja, wstyd powiedzieć, wciąż trwałem w stanie euforii z okazji powrotu. Warszawę kochałem jako ojczyste miasto, a w Wiedniu cierpiałem z tęsknoty.
Mieszkałem tam razem z kilkunastoma rodakami w lokalu składającym się z dość dużego pokoju, kuchni i łazienki. Wieczorami wraz ze współlokatorami popijaliśmy polską wódkę i wszystkich ogarniała nostalgia. Najpierw śpiewaliśmy pieśni legionowe, a wieczory nieodmiennie kończyliśmy Małą błękitną chusteczką. Ostatnia zwrotka brzmiała mniej więcej tak: „Czy tu, czy tam po świecie błądzisz gdzieś sam, a ja po tobie małą chusteczkę, jedną pamiątkę dziś mam”. I wtedy zaczynaliśmy łkać. Rzecz jasna intensywność łkania była nierozerwalnie związana z ilością spożytej wcześniej gorzałki.
Rodacy z wiedeńskiego mieszkania tęsknili za Polską, ale jeszcze bardziej tęsknili za wolnym światem. Był rok 1981, a oni szykowali się do skoku za ocean. Jedni do USA, inni do Kanady albo do Australii. Cyklicznie chodzili na interview do ambasad, gdzie odpytywali ich urzędnicy imigracyjni: „Po co? Dlaczego? Co zamierzasz robić w moim kraju? Z czego żyć?”. Sąsiedzi z wiedeńskiego mieszkania wiedzieli, jak odpowiadać, by nie stracić szansy na wyjazd. Namawiali mnie, żebym też spróbował szczęścia: „Wiedeń to tylko nic nieznaczący przystanek na trasie. Prawdziwe życie czeka daleko”.
Nie spróbowałem. Wiedziałem już, że muszę wrócić do kraju, gdzie były puste półki w sklepach, kilometrowe kolejki po wszystko, gdzie obowiązywała propaganda zamiast informacji i gdzie rządziła komuna szykująca się na ostateczne starcie z Solidarnością. Muszę wrócić, bo tylko tam jest moje miejsce w życiu, moi rodzice, siostra, przyjaciele i dziewczyny, które znałem, w tym – przyszła żona. Gwoli prawdy jeszcze wtedy nie wiedziałem, że wracam do dziewczyny, z którą za dwa lata się ożenię. Wiedziałem natomiast, że muszę wrócić do mojego mieszkania, na moją ulicę, do mojej dzielnicy i do mojego miasta. Czyli do wszystkiego, co tworzy ojczyznę.
Po kilku latach, a dokładnie w 1987 r., ponownie przyjechałem do Wiednia. Wpadłem zaledwie na miesiąc. Kolega załatwił mi robotę w firmie budowlanej, łaziłem z długą łatą i rozprowadzałem betonową lawę płynącą z wielkiej ciężarówki z obracającą się gruszką. Szef, wiecznie na lekkiej bani, bo od rana popijał szprycery, patrzył na moją robotę, wykrzywiając się pociesznie i komentując zawsze tym samym zdaniem, które brzmiało mniej więcej tak:
– Cwaj hundert jare sybirski!
Co oznaczało, że skazuje mnie na 200 lat Syberii. Nie wiem, czy znał historię polskich zesłańców, czy też Syberia kojarzyła mu się wyłącznie z łagrami dla niemieckich jeńców z II wojny światowej. Ogólnie był to miły człowiek i za miesiąc pracy zapłacił mi bez zwłoki umówioną stawkę, a to oznaczało, że zarobiłem dokładnie tyle, ile pożyczyłem od ojca i teścia na zakup fiata 126p.
Do powrotu do Polski zostały mi jeszcze trzy dni. Wybrałem się w okolice Arbeitsamtu przy Herbstrasse, licząc, że podłapię jakąś krótkoterminową fuchę. Gastarbeiterzy zza żelaznej kurtyny, Azjaci i Afrykanie stali tam każdego dnia od świtu, czekając na okazję. Ktoś dotknął mojego ramienia. Facet wyglądał elegancko w ciemnym garniturze pod zimowym płaszczem. W ręku trzymał aktówkę.
– Nie poznajesz mnie? – spytał.
Trudno było w tym biznesmenie poznać Pawła, współlokatora z sąsiedniej pryczy sprzed sześciu lat. Wybierał się wtedy do RPA, chodził na interview do ambasady i liczył tygodnie do wyjazdu. 13 grudnia zastał go jeszcze w Wiedniu. Natychmiast zaproponowano mu azyl polityczny, prawo stałego pobytu, mieszkanie socjalne, kurs językowy i szkolenie biznesowe oraz pieniądze na rozruch. Zrezygnował z RPA, wziął, co dali, a po pół roku otworzył firmę montującą podsufitki. Zaproponował mi pracę właśnie przy montażu płyt podsufitowych.
– To bez sensu – oponowałem. – Mam tylko trzy dni, potem wracam do domu. Przez ten czas nie zdążę się nawet przyuczyć do tej roboty.
– Nic nie rozumiesz – odrzekł Paweł. – Biorę cię na te trzy dni. Ja będę montował płyty, a ty będziesz mi opowiadał o Polsce.
I przez trzy pełne dniówki płatne po osiemdziesiąt szylingów za godzinę opowiadałem koledze o ojczyźnie. On tyrał, ja popijałem kawę i na okrągło gadałem. W pewnym momencie wydawało mi się, że ma łzy w oczach.
– To nic, zawsze tak mi się robi od tego cholernego pyłu – wyjaśnił.
Wiedziałem jednak, że to nie okruchy tynku zaprószyły mu oczy. Łzawił z tęsknoty, nic wstydliwego.
* * *
Zawsze gdy słucham krzykaczy od patriotyzmu i gamoni od krzewienia polskości, tych speców od badania czystości krwi, wracam pamięcią do dwóch starych dziwek spod Polonii i do emigranta Pawła z Wiednia. I myślę sobie, że te dwie kurwy, chłopak od podsufitek i podpici gastarbeiterzy łkający przy Małej błękitnej chusteczce to esencja polskiego cierpienia. I jeszcze poeta Sydor Rey.
Gdy byłem nastolatkiem, poszedłem z mamą w odwiedziny do jej siostry.
Ciotka, redaktorka wydawnictwa Czytelnik, podarowała mi wtedy tomik wierszy Sydora Reya. Nie miałem pojęcia, kim jest autor, ale prezent mi się spodobał, bo książeczka – chociaż cieniutka – była dość ekskluzywna. Przynajmniej tak zareklamowała ją ciocia Irena. Dziełko z własnoręczną dedykacją poety przywiozła z Nowego Jorku. Wydał zbiorek własnym sumptem, w nakładzie 500 egzemplarzy. Byłem naprawdę dumny, że stałem się właścicielem pięćsetnej części całego nakładu tego, jak mi się zdawało, wiekopomnego dzieła.
Ciotka powiedziała, że Sydor Rey jest polskim poetą, który przed wojną wyemigrował do Stanów. Cała jego rodzina, która pozostała w Polsce, wojny nie przeżyła. Rey mieszkał w Nowym Jorku, pracował, nieważne gdzie, a w wolnych chwilach pisał wiersze po polsku i tęsknił za ojczyzną. Niedawno szukałem informacji na jego temat w internecie. Znalazłem króciutki biogram w zakładce „poeci żydowscy”.
Z całego tomiku, który zresztą gdzieś mi zaginął, zapamiętałem fragment jednego wiersza:
„Ja nie chcę być historią dziesięciu tysięcy pokoleń,
Przyszedłem na świat, by zaorać maleńkie matczyne pole,
Za dużo ze mną się stało,
Za dużo za mnie się stało,
Mam jedno maleńkie życie,
Mam jedno maleńkie ciało”.
Te kilka linijek wryło mi się w pamięć, bo jako nastolatek utożsamiłem się ze słowami poety. Prawda, że to uniwersalne motto? Dzisiaj myślę, że Sydor Rey chciał powiedzieć znacznie więcej, niż wówczas był w stanie pojąć chłopak z Mokotowa, ale i tak wystarczająco dosłownie wyraził nieuświadomiony ból dręczący duszę pryszczatego buntownika bez powodu.
* * *
O tym, że jestem Żydem, dowiedziałem się pewnej niedzieli 1962 r. Tej samej niedzieli dowiedziałem się też, że jestem Polakiem.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.