Читать книгу DJ Adamus Historia złego chłopca - Piotr Witwicki - Страница 5
Leniwy, ale zdolny
ОглавлениеMiałem sześć lat i czekałem w milicyjnej suce, aż odbierze mnie mama. Tata wylądował na dołku. Tak zakończyła się moja droga z Opola do przedszkola.
Stan wojenny miał się naprawdę dobrze, a ja stałem się jego dziecięcą ofiarą. Z tym że zamiast internowania czekało mnie osadzenie na wsi. Tam władza znalazła mi nowe przedszkole. Stare musiałem opuścić, bo byłem synem prywaciarzy.
Cała sytuacja z przymusowymi przenosinami była trochę śmieszna, trochę smutna, ale przede wszystkim irytująca dla mojego ojca, który musiał codziennie przewozić mnie za miasto. Miał, co prawda, pozwolenie na wyjazd z Opola, ale i tak kontrolowały go patrole milicji. Codziennie słyszał więc to samo pytanie:
– Co ma pan w bagażniku?
Pytanie było rutynowe, ale mojemu tacie trudno było się pogodzić z tą podłą sytuacją i pewnie dlatego pewnego dnia odpowiedział:
– W bagażniku wożę pershinga.
I tak tata skończył na dołku, a ja w suce. Ten moment to moje najważniejsze wspomnienie ze stanu wojennego. Tata trafiał zresztą jeszcze kilka razy na dołek. Jako prywaciarz był podejrzany, a władza dbała, by uprzykrzyć mu życie. On wychodził, a smród pozostawał. Przy okazji dostawało się nam, bo jako dziecku trudno mi było zrozumieć, dlaczego tata trafia do aresztu.
Częste konflikty z milicją nie oznaczały wcale, że rodzice byli jakoś strasznie zaangażowani w opozycję. Choć bibuła i książki drugiego obiegu były w domu. Dla mnie od dziecka było jasne, że system, w którym żyję, jest zły. Bunt narastał we mnie stopniowo. W ósmej klasie postanowiłem zaangażować się w zmiany. Właśnie odbywały się wybory czerwcowe, w powietrzu coś wisiało, a mnie bardzo się nie podobało, że patronem naszej szkoły pozostawał komunista Ostap Dłuski. Wraz z kumplem zorganizowaliśmy akcję agitacyjną z ulotkami. Grono pedagogiczne było przerażone, a mój tata został wezwany do szkoły. Bywał w niej zresztą dość często. Między innymi dlatego, że rzekomo podglądałem nauczycielki w WC.
– A kogo ma podglądać? Nauczycieli? – odparł tata.
Za miesiąc trochę zrzedła mu mina, gdy dowiedział się, że jego syn przychodzi z prezerwatywami do szkoły. Jeszcze bardziej byłby zdziwiony, gdyby się dowiedział, że pani w kiosku tłumaczyłem, że to dla niego. W ten sposób wchodziłem w posiadanie legendarnych erosów, które wraz z kolegami napełniałem wodą i spuszczałem z trzeciego piętra. Zabawa była przednia. Niestety, gdy nauczyciele zorientowali się, że mam mnóstwo kondomów, wybuchł skandal.
Tata chodził na wywiadówki, a ja raczej nie dawałem mu powodów do dumy. Tego typu obowiązki spadały na niego, bo w mojej rodzinie wszystko było inaczej niż w tradycyjnym polskim domu. Ojciec najpierw wybudował dom, a potem został w nim, by gotować i wychowywać dzieci. Mama utrzymywała rodzinę. W chacie mieliśmy więc jej zakład krawiecki, a na targowisku sklepy z konfekcją. Zarówno ja, jak i mój o trzy lata młodszy brat nie mieliśmy powodów do narzekania. Tata zapełniał nam cały wolny czas i mocno nas rozpieszczał. Za komuny mieliśmy narty wodne, co roku zimowe wyjazdy, dostałem też motorower i szybko własny motocykl.
Myślę, że jakoś mnie to nie wypaczyło, choć problemów ze mną przybywało. Byłem krnąbrny i chciałem walczyć z systemem. W siódmej klasie objawiło się to tym, że po raz pierwszy naprawdę się nawaliłem i obrzygałem cały autokar. Śmierdziało tak, że sprawy nie dało się ukryć. Tym symbolicznym haftem rozpoczął się piękny czas, gdy jarało się pierwsze szlugi, alkohol testowało w ukryciu i gdy tylko wychodzili starzy, oglądało pornole.
Wszystkie te zajęcia były dla mnie ważniejsze od nauki. Nauczyciele dawali mi odczuć, że nie pokładają we mnie zbyt dużych nadziei. Gdy nauczycielka zapytała:
– Gdzie się, Adam, wybierasz, jak skończysz szkołę?
Odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że do liceum.
– Do liceum? Jaworski, ty się nawet do zawodówki nie nadajesz.
Jedyne, co ilustruje ten dialog, to kondycję polskiego szkolnictwa. Trafić na dobrego nauczyciela było naprawdę trudno. Większość z nich zachowywała się tak, jakby była zmuszana do pracy. Choć pojawiali się i tacy, od których można się było czegoś dowiedzieć. W tym moja wychowawczyni z podstawówki, która napisała mi w jednej z książek: „Budując nowe pałace, nie burzmy starych”. Ta myśl siedzi we mnie do dziś.
Na pewno nie byłem łatwym uczniem. Niespecjalnie chciałem się uczyć, a przebywanie w szkole traktowałem jak smutną konieczność. W siódmej klasie wyczaiłem lekarza, który pomógł mi rozwiązać kilka moich problemów. Był tak łasy na zysk, że mój wiek nie przeszkadzał mu w przyjmowaniu łapówek. Szedłem do niego, a on zostawiał mnie samego z termometrem. Gdy wracał, termometr wskazywał gorączkę, a w zeszycie czekało na niego ówczesne tysiąc złotych. W ten sposób dostawałem L4 na cały tydzień. Współpraca układała się doskonale. No, przynajmniej do momentu, kiedy rodzice nie spotkali mnie pijanego na mieście. Tak się pechowo składało, że była dziesiąta, a ja trzy godziny wcześniej wyszedłem do szkoły. Gdy zorientowali się, że mam zwolnienie, zrobili lekarzowi niezłą aferę.
Tata nie miał ze mną łatwo. Może dlatego kombinował i w wychowaniu używał podstępów. Chcąc mnie zachęcić do czytania, najpierw podsunął komiksy. Te polskie były wtedy rzeczywiście niezłe. Tak naprawdę na nich nauczyłem się czytać. Do poprawienia ocen przydała się motywacja w postaci nagrody. Bo byłem uczniem trójkowym. Mam zresztą teorię, że ci piątkowi najlepiej radzą sobie tylko w szkole. Potem bywa już bardzo różnie. Mnie średnio interesowały stopnie, ale zysk jak najbardziej. Moi rodzice też zdążyli się zorientować, że motywacja w postaci wysokich ocen nie jest dla mnie wystarczająca. Do nauki zaczęli mnie więc przekonywać prezentami. Za dobre wyniki w ósmej klasie obiecali simsona enduro. Tata mógł go ściągnąć z NRD. Nagle okazało się, że niezły ze mnie naukowiec. Wykręciłem średnią cztery i pół i dostałem motor. A przy okazji dzięki temu znalazłem się w dobrym liceum.
Tu trafiłem do klasy, która była tak zżyta, że aż się rozpadła. Wszyscy mieli w niej priorytety bardzo zbliżone do moich. Impreza goniła imprezę, a przy każdej okazji alkohol lał się strumieniami. Wagary pomagały przetrwać trudy pierwszej klasy, a wspólne zabawy jeszcze lepiej się zintegrować. Wszyscy bawiliśmy się świetnie i jedyny problem pojawił się pod koniec roku. Spośród trzydziestu osób osiemnaście nie zdało. Ja przetrwałem, ale klasa już nie. Porozdzielano nas i znów trzeba się było integrować. Ja byłem już dość rozpoznawalny. Gdyby nie długie włosy, wyglądałbym jak gość z prawicowej bojówki. Zazwyczaj chodziłem w wojskowych butach i militarnych strojach. To były bardzo rockowe czasy.
Miałem już wtedy swoje zespoły. Grałem na gitarze, bo dzięki temu najłatwiej było wyrwać dziewczynę. Moja pierwsza grupa nazywała się Tapiceży. Graliśmy prosto i zadziornie. Prawdziwy licealny punk. Kiedy wyrzucili mnie z zespołu, załamałem się. Wielka trauma, gorsza niż kosz od dziewczyny. Pragnąłem poklasku, a zabrano mi możliwość występowania przed publicznością. Dla kolegów okazałem się za mało radykalny w swoim anarchizmie. Potem miałem też epizod w grupie Nacharane Przepisowo. Z biegiem czasu zaczynało się odchodzenie od punk rocka. Wraz z nim skończyły się finezyjne nazwy. Najlepiej widać to po tym, że ostatecznie skończyłem w rockowym bandzie o nazwie Rock Band. Z tą grupą zaczęła się prawdziwa zabawa i występy przed coraz ciekawszą publicznością. Przeważnie graliśmy za darmo i w podejrzanych miejscach, ale nie traciliśmy entuzjazmu. Kiedyś po koncercie w jednym z opolskich lokali podszedł do nas dziwny człowiek i zaproponował występ w Terespolu, do którego miał nas zawieźć swoim busem. Zgodziliśmy się dość chętnie, zwłaszcza że za koncert miała być kasa, co nie było częste. Dogadaliśmy termin i czekaliśmy na pierwsze wyjazdowe występy. Zaskoczenie czekało na nas już przy wyjeździe. Bus, owszem, był, ale nie osobowy, tylko ciężarowy. Miejsce zespołu – na pace, gdzie leżał materac, na którym musieliśmy pomieścić się gdzieś między perkusją, gitarami i wzmacniaczami. Gdy każdy znalazł już swoje miejsce, a drzwi od busa się zamknęły, zapadła ciemność. Niespecjalnie podobała nam się perspektywa takiej podróży. Przychodziło nam do głowy tylko jedno rozwiązanie. Poprosiliśmy kierowcę o postój na najbliższej stacji benzynowej. Zrobiliśmy zakupy i szybko ogłuszyliśmy się alkoholem. I tak po pijaku i bez światła minęło nam ponad siedem godzin w ciężarowym busie. Gdy dotarliśmy do Terespola, kierowca otworzył nam drzwi, anonsując: „Muzykanty przyjechały!”.
Wtedy z busa wypadliśmy my. Minęła dobra godzina, nim ogarnęliśmy sprzęt, a wtedy rozpoczęła się trudna rozmowa. Jak się okazało, były spore rozbieżności: my przyjechaliśmy z występem zaplanowanym na godzinę grania, a właściciel wyobrażał sobie, że będziemy grać od dwudziestej pierwszej do czwartej rano. Ciężko, ale postanowiliśmy podjąć wyzwanie. Wyglądało to tak, że po zagraniu swojego repertuaru przez pięć godzin improwizowaliśmy bluesa. Na szczęście koncert nie był zbyt rozreklamowany, więc przyszło jakieś pięćdziesiąt osób. Zabawa była specyficzna. Do dziś mam traumę związaną z kawałkiem „Purple Rain” Prince’a. Nasz drugi gitarzysta tańczył do niego pięć razy z właścicielką. Tak dotrwaliśmy do czwartej nad ranem i zmiażdżeni własnym koncertem odjechaliśmy do hotelu. Mieliśmy dosyć, ale okazało się, że obok nas mieszkają celniczki, które były na naszym koncercie. Co ciekawe, miały mnóstwo marihuany. O szczegóły nie dopytywaliśmy, ale wyglądało to trochę tak, jakby zarekwirowały ją wcześniej na granicy. Zabawa była przednia, a o dziewiątej rano przyjechał kierowca i znów zapakował nas do ciemnego busa.
Po maturze ruszyłem w małą trasę, która była moim chrztem bojowym. Amerykanie po skończeniu High School dają sobie na coś takiego rok, a ja miałem dwa tygodnie. Najpierw pojechałem do Oświęcimia, bo chciałem zobaczyć, jak wygląda miejsce, które znałem z książek. Potem przyszedł czas na imprezy. W Knurowie odwiedziłem starych znajomych, którzy pracowali w kopalni. Jak się okazało, pili naprawdę ostro. Zaczęli w piątek, a skończyli w środę. Starałem się dotrzymać im tempa, ale było ciężko. Impreza tak im się spodobała, że jeden z nich, żeby nie iść do pracy, złamał sobie nawet specjalnie palec. Potem przyłączyły się do nas sympatyczne dziewczyny, z którymi można było imprezować bardziej romantycznie. Tak było w Nowym Sączu, gdzie dla wzmocnienia emocji załatwiłem kwasa. W ten sposób wszedłem na nowy level kontaktów z używkami.
Powrót do Opola nie był łatwy. Nie było tam zbyt wiele do roboty. By umilić sobie czas, brało się samochód i jarało jointy. Mimo hiphopowego pomysłu na spędzanie wolnego czasu sam rap nie do końca mi pasował. Polacy rymowali wtedy albo o tym, że jest im źle i żyją na blokowisku, albo że żyją na blokowisku i jest im źle. Zupełnie to do mnie nie trafiało. Wychowałem się w domku pod Opolem, mieliśmy motorówkę, skutery i było mi dobrze. Nie kumałem, po co nagrywać płytę o siedzeniu na ławce. Zresztą zawsze najbliższą mi postawą była afirmacja życia. Podobał mi się hiphopowy nacisk na rytm, ale szukałem zupełnie innej wibracji. Przez moment bliskie było mi reggae. Byłem nawet kierowcą Jarka Kowalczyka z zespołu Bakshish. On wybrał się w trasę koncertową, a ja miałem samochód i pomagałem. Dzięki temu bak był zawsze pełen, poznałem całe środowisko reggae i zobaczyłem pierwszy koncert Zion Train.
Gdzieś w tle wszystkich moich ważnych zajęć zacząłem też studia. Wybrałem politologię. Wydawało mi się, że będą to najbardziej rozwojowe studia. Interesowała mnie polityka, kręciło dziennikarstwo, więc wszystko zdawało się mieć sens. Rodzice znów użyli podstępu: obiecali mi samochód, jeśli będę studiował w Opolu. W ten sposób udało im się zatrzymać mnie jeszcze w domu. I to przez siedem lat, bo studiowanie trochę mi się przedłużyło.
Pierwszym moim naprawdę istotnym zespołem było 3K. Mieliśmy własną bajkę, która muzycznie przypominała funkowy trans. Dobrze szło nam koncertowanie i zrobiliśmy furorę na Odjazdach. Potem wygraliśmy przegląd „100 godzin” i w nagrodę mogliśmy nagrać płytę. W studiu tak się wszystkim spodobało, że do wygranych stu godzin dostaliśmy dodatkowe dwieście. Nasz album miał naprawdę niezłe recenzje, ale jeśli chodzi o sprzedaż, szaleństwa nie było. Sam zainwestowałem trochę kasy, by album ukazał się na CD, co nie było wtedy takie oczywiste. Koncertowo szło nam dobrze, ale byliśmy na tyle nieogarnięci, że nie wysłaliśmy zgłoszenia na festiwal do Koszalina. Na szczęście sami nas zaprosili i wygraliśmy. Jako laureaci Grand Prix na festiwalu Antena Polska Le Printemps de Bourges zostaliśmy zaproszeni na imprezy towarzyszące mistrzostwom świata we Francji. Wszystko układało się doskonale i nie czuliśmy jeszcze, że ten wyjazd będzie początkiem końca.
W dziesięciu zapakowaliśmy się do dziewięcioosobowego busa i ruszyliśmy na zachód. Przed granicą z Niemcami zorientowaliśmy się, że z jedną dodatkową osobą może być jednak problem. Dlatego nasz akustyk wysiadł wcześniej i przeszedł granicę piechotą. Z powrotem musieliśmy go jednak przemycić, bo we Francji zgubił paszport. Położył się więc gdzieś między skrzynkami i przykrył wzmacniaczem. W ten sposób dokonaliśmy osobliwego, jak na owe czasy, przerzutu człowieka: przemyciliśmy go z lepszego świata do gorszego.
W samej Francji oczywiście znacznie bardziej od piłki interesowały nas dobre kwasy. Życie było skromne, ale pełne imprez. Nie było nas stać na taksówki, dlatego gdy kiedyś uciekło nam ostatnie metro, całą noc szliśmy przez Paryż. Droga była pełna wrażeń, a wschód słońca uskrzydlający. Zresztą gdy dotarliśmy już na miejsce, ruszyło pierwsze metro. Jedyne, co nas ucieszyło w samym turnieju, to zwycięstwo gospodarzy. Tylko dlatego że uczestniczyliśmy w wielkiej całonocnej balandze. Przez cały czas bawiliśmy się świetnie, ale wnioski po wyjeździe były smutne. We Francji okazało się, że takich zespołów jak my jest na pęczki i wszystkie wciągają nas nosem. Mają sprzęt, o którym my możemy tylko pomarzyć. Świadomość ograniczonych możliwości podcięła nam skrzydła. Zespół stracił energię, a potem w Polsce było już tylko gorzej. Zrozumieliśmy, że nie stać nas na zainwestowanie w sprzęt, na którym chcielibyśmy grać. Zespół przestał istnieć.
W tym czasie prowadziłem już z bratem studio w naszym domu. Robiliśmy reklamy radiowe, przygotowywaliśmy imprezy, a po godzinach zajmowaliśmy się swoją muzyką. Jego bardziej kręcił hip-hop, a ja grzebałem już w chilloutach. Obydwaj zmierzaliśmy w stronę pozytywnych wibracji. Muzycznie trochę trudniej było je jednak znaleźć bratu. Jak już wspomniałem, w tamtym czasie hip-hop był zdominowany przez gości, którzy na ławce przed blokiem licytowali się, któremu jest gorzej. Rzeczy, jakie brat zaczął promować w swojej wytwórni FCS Records, były z zupełnie innej bajki. Robili je uśmiechnięci ludzie, którzy starali się rymować i śpiewać o czymś pozytywnym. Środowisko hiphopowe nie było wtedy przygotowane na takie kawałki. Było ciężko, bo dla prawdziwych ziomali byliśmy zdrajcami, a radio wtedy bało się jeszcze takich rytmów. Pocieszające mogło być to, że z wydaną w FCS Records składanką „Hip-Hop Non Stop” udało się nam rozbić bank. Bank monet. Na płycie pojawili się: Evah, Azja i Hadesu Liryczne Sekwencje, którego jeden z członków tworzy teraz duet Xxanaxx. Składankę wydał i wyprodukował mój brat. Za dystrybucję odpowiadał Pomaton, a ja ogarniałem promocję. W przebiciu się do mediów pomagał mój notatnik z kontaktami zdobytymi wcześniej w Warszawie podczas praktyk w „Brumie”. W sprawie promocji mieliśmy nawet duże spotkanie w stolicy. Czekali na nas przedstawiciele największych mediów. Gdy przyjechaliśmy na miejsce, zbuntował się parkometr. Zrobił to w najgorszy możliwy sposób, bo połknął monetę i nie chciał oddać ani jej, ani kwitka. Czas spotkania nadchodził, a ja mocowałem się z urządzeniem, które ewidentnie nie chciało współpracować. Wyglądało na to, że zablokowana klapka pokrzyżuje nam plany. Zestresowany zacząłem się siłować z parkometrem, ale to też nie dało zbyt wiele. W końcu nerwy wzięły górę i z całej siły przypierdoliłem w zablokowaną klapkę. Wtedy posypał się deszcz monet. Poleciało na mnie ponad sto złotych w bilonie. Widok był przepiękny i wraz z bratem uznaliśmy, że zwiastuje sukces. Niestety, był to jedyny bank, który rozbiliśmy. Składanka sprzedała się w nakładzie dziesięciu tysięcy egzemplarzy, co nie było wtedy zbyt oszałamiającym wynikiem. Patrząc jednak na styl i to, w którą stronę poszedł hip-hop, można powiedzieć, że te nagrania wyprzedzały swoją epokę.
Po 3K dość gładko przeszedłem do didżejki. Na moje imprezy waliły tłumy ludzi. Grałem głównie acid jazz, hip-hop i reggae. O muzyce klubowej nikt jeszcze nie słyszał. Dopiero potem w Krakowie natknąłem się na house. To było objawienie. Poczułem wtedy coś, na co potem znalazłem dowody. Muzyka house’owa jest w rytmie serca. Sto dwadzieścia uderzeń na minutę podbija tętno, a jednostajny rytm wszystko harmonizuje. Wtedy grał DJ Dooda, a ja zapragnąłem robić dokładnie to, co on. Pomyślałem, że trzeba tą muzyka zarazić Opole. Najlepszym pomysłem była oczywiście duża impreza. Zapłaciłem za DJ-ów z Sopotu i Warszawy, wynająłem salę, zrobiłem megareklamę na mieście. Okazało się, że przyszło piętnaście osób.
W Opolu byłem bardzo szczęśliwy. Miałem swoje studio Pozytywka, robiłem reklamy, które dawały mi pieniądze, i imprezy, na które przychodziła masa ludzi. Oczywiście jeśli nie grał tam house. Bolało mnie to, że rzeczy, które leżą mi na sercu, nie są w stanie się przebić. Czułem, że coś trzeba zmienić. Nie chciałem rezygnować z muzyki, która mnie kręciła, musiałem więc zrezygnować z miasta.
W stolicy wylądowałem trzy dni po obronie tytułu magistra. Miałem ze sobą dwieście płyt. U dziadka na Targówku dostałem pokój. Za chwilę sprowadziłem auto, z którego od razu ukradziono głośniki. Dwa dni później zajebali też radio i nie musiałem już zamykać samochodu. W notatniku miałem kontakty ze starych czasów. Zaczynałem instalować się w Warszawie.