Читать книгу O jednym takim... Biografia Jarosława Kaczyńskiego - Piotr Zaremba - Страница 12
ОглавлениеW„Alfabecie” Lech Kaczyński opowiada, że postanowił zostać politykiem w wieku 12 lat – podczas kręcenia filmu „O dwóch takich, co ukradli księżyc”, w którym bracia zagrali Jacka i Placka. Jakichś bardziej zasadniczych powodów tej decyzji nie wymienił, poza anegdotą, jak to operator Bogusław Lambach zainteresował go polityką, opowiadając o XXII zjeździe KPZR, tym, na którym pogłębiono krytykę Stalina i postanowiono wyrzucić trumnę wodza z mauzoleum. Ten sam Lambach miał snuć wizję Lecha Kaczyńskiego jako premiera („ja będę starszym panem z laseczką, a ty będziesz rządził”).
Kusząca perspektywa dla dziecka, któremu wszystkiego zabraniają – nawet szaleć na planie filmowym, do czego bracia mieli wybitne predylekcje. Jarosław Kaczyński twierdził z kolei, że mógł mieć pomysł zajęcia się polityką jeszcze wcześniej niż brat. „Miałem w ogóle różne życiowe plany. Wiedziałem na przykład, jak będę w dorosłym życiu wyglądał. Oczywiście rzeczywistość bardzo się potem różniła od tych moich wyobrażeń. Pojąłem, że życie jest bardziej skomplikowane. Tak samo było z polityką. Ja sobie wszystko zaplanowałem. Do władzy dochodzę w wieku 34 lat. I będę rządził do dziewięćdziesiątki, żeby pobić rekord kanclerza Adenauera. To nie miała być dyktatura. Uznałem, że będę tak dobry, że wygram kolejne wybory. Teraz powinien być 21. rok moich rządów i jeszcze 35 lat przed nami” – mówił, dworując sobie, ale tylko trochę, w roku 2005.
To zresztą nie było wszystko. W innej rozmowie Jarosław Kaczyński opowiedział nam o zapamiętanej dziwnym trafem scenie, właściwie migawkowym wspomnieniu, jakie czasami czepiają się człowieka, nie wiedzieć czemu, na całe życie. Przechodzi przez plac Wilsona na rodzinnym Żoliborzu i myśli o premierze Indii Nehru. Wyobraża go sobie jako człowieka potężnej woli, a jednak dochodzącego do momentu, gdy nie może wszystkiego. Przecież jego wielki kraj pozostał niezmieniony lub zmieniony w zbyt małym stopniu. Jakie są więc granice możliwości przywódcy? Czy Kaczyński mógł sobie zadawać to pytanie jako najbardziej nawet oczytany licealista? Wiedział, według relacji kolegi Marka Maldisa, że na początku XX wieku prezydentem USA był William Howard Taft. Ale to było coś więcej.
Co, kto i kiedy sobie myślał, nie wiemy; wiemy, że obaj bracia zachowali świetną pamięć. Jak sobie wyobrażali ewentualne własne rządy, żyjąc w kraju, gdzie udział w polityce był według wielu podpisaniem cyrografu z diabłem, skazującym na dokładkę na powielanie bezbarwnych rytuałów? Pewnie jako przewodzenie jakiemuś abstrakcyjnemu państwu w stylu przywołanych przed chwilą Indii, przecież nawet w bajce „O dwóch takich…” mogli obejrzeć mały traktacik o władzy. Skądinąd, jak zapamiętali ich koledzy, sami nie wyróżniali się przywódczymi zdolnościami, już choćby dlatego, że jako bliźniacy byli w ramach grupy zawsze trochę oddzielnym teamem. Maldis, który znał ich i z podstawówki, i ze szkoły średniej pamięta to tak: „Kaczki to były normalne chłopaki, wałęsające się z nami po ulicach, popalające papierosy. Czym się wyróżniali? Często nie pamiętali o zawiązaniu butów”.
W kaszę sobie jednak dmuchać nie dawali, o czym świadczą ich opowieści o bitwach na kamienie na żoliborskich podwórkach, a potem o bójkach na pięści w liceum. Sami obawiali się po latach trochę wydźwięku tych wspomnień i mieli rację – w internecie w czasie ich rządów podchwycono to natychmiast, przedstawiając ich jako zbyt agresywnych (choć po prawdzie Jarosław sam to trochę sprowokował, przeciwstawiając swoją kindersztubę manierom Donalda Tuska „wychowanego na podwórku”). Czasy ich dzieciństwa były skądinąd mocno inne niż dzisiejsze, we wspomnieniach obu braci wciąż obecna jest wojna, symbolizowana przez ruiny, koło których się bawili i przez niewypały, które wyciągali z ziemi. Zarazem pewna brutalność ich podwórkowych doświadczeń była uzupełniana cieplarnianą, a przede wszystkim inteligencką atmosferą ich domu, gdzie mama polonistka czytała na głos książki, dbała, aby wcześnie poznali zagraniczną i zwłaszcza polską klasykę, zabierała do kin i teatrów na wybrane filmy.
Czy ten klimat zachęcał w sumie do angażowania się w coś, co tamto pokolenie będzie nazywało w warunkach opresyjnego PRL-u „knuciem”? Niekoniecznie. Piotr Semka w swojej nowej książce o Lechu Kaczyńskim trafnie zauważa, że wiele poakowskich domów (a i Rajmund, i Jadwiga Kaczyńscy zdążyli przejść przez wojenną konspirację) zachęcało swoje potomstwo raczej do ostrożnego trwania, niż wychylania się. Z relacji zmarłego prezydenta wynika, że zwłaszcza ojciec niezbyt przychylnym okiem patrzył na późniejsze zaangażowanie się synów w opozycję. Było w tym przekonanie: my, akowcy, nie pchajmy się na widok publiczny, bo potraktują nas gorzej niż innych. Zarazem dobrze sytuowany, wyjeżdżający za granicę inżynier Kaczyński miał wiele do stracenia. Jak wielu przedstawicieli inteligencji technicznej, uciekał zapewne w swoisty inżynierski pozytywizm. Na dokładkę jako człowiek, który stracił w dzieciństwie rodzeństwo, po prostu bał się o dzieci.
Decyzja: będziemy aktywni, była więc decyzją własną. Podjętą pod wpływem opowieści rodziny, podsuwanych przez matkę lektur, ale własną. Ona zapadła już wtedy, kiedy szukali jeszcze w liceum, w żoliborskim mieszkaniu późniejszego komandosa Seweryna Blumsztajna, pierwszych kontaktów z walterowcami, z pełną zresztą świadomością różnic. Jarosław Kaczyński sobie tych różnic nie wymyślił, Marek Maldis, bliski temu środowisku, opowiadał w 2005 roku: „My byliśmy lewakami, Jarek i Lech wynieśli z rodzinnego domu fascynację przedwojenną Polską. Polską Piłsudskiego i Dmowskiego”. Jednak u młodych ludzi, którzy żyli w tym czasie na pograniczu akceptacji i odrzucenia realnego socjalizmu, Kaczyńscy szukali jednego: czynu. Tą dewizą będą się kierować przez lata. – Nie byliśmy lewicą, tylko uważaliśmy, że lewica jest odważniejsza – tłumaczył Lech Kaczyński ich późniejsze równoległe związki z KOR-em, a potem w latach 80. częste sojusze z takimi przedstawicielami laickiej lewicy jak Adam Michnik czy Jacek Kuroń w jawnej i podziemnej „Solidarności”.
Mieli to okazję przećwiczyć już w marcu 1968 roku, jako studenci pierwszego roku prawa biegający na warszawskie manifestacje wywołane przez lewicowych, ale też coraz bardziej antypeerelowskich komandosów w związku ze zdjęciem „Dziadów” Adama Mickiewicza ze sceny Teatru Narodowego. Jarosław Kaczyński z rozbawieniem wspominał w „Alfabecie”: „Wszyscy studenci podnosili pięści w ślad za Ireną Lasotą, która stojąc na balkonie, zrobiła to jako pierwsza. Mnie to bardzo złościło, bo to komunistyczny gest, ale też podnosiłem. Byłem przekonany, że ten ruch nie wygra, nie identyfikowałem się z nim do końca, ale to był dylemat: bić się czy nie bić. Obowiązkiem było bić się”. W delegacji studentów, która poszła wtedy do rektora UW, bracia widzieli Jadwigę Staniszkis-Lewicką, córkę i wnuczkę działaczy endecji związaną jednak już w tym czasie, choć nie korzeniami socjologicznymi, z grupą komandosów. Potem stanie ona jeszcze wiele razy na ich drodze – szczególnie Jarosława. Dziś stała się (na chwilę?, na dłużej?) jego zaprzysięgłą zwolenniczką.
Rzeczywiście nic z tych wystąpień nie wyszło, nawet jeśli na kilka dni rozlały się po kraju, a jeszcze w rok później, jak wspominał ich kolega ze studiów Wojciech Jasiński (potem minister w ich rządach), Lech i Jarosław Kaczyńscy siedzieli na dziedzińcu uniwersytetu sądząc, że w pierwszą rocznicę marcowych wydarzeń coś się wydarzy, ktoś wezwie do czynu. Nie wezwał. Wkrótce potem pojawiła się za to pierwsza poważniejsza szkoła politycznego myślenia – istotniejsza niż okazyjne spotkania w mieszkaniu Blumsztajna czy ganianki z milicją po Krakowskim Przedmieściu. Było to seminarium profesora Stanisława Ehrlicha, którego Jarosław Kaczyński będzie wymieniał wśród swoich mistrzów na równi z Piłsudskim (a jak wynika z jego opowieści, wpływ na jego życie wywrze większy).
Oryginalny to patron późniejszych wyborów twórcy polskiej centroprawicy – intelektualista o żydowskich korzeniach, przed wojną lewicowiec, a po wojnie komunista z kartą armii Berlinga, który wprawdzie odrzucił ofertę Romana Zambrowskiego, aby uczestniczyć w budowaniu PRL w roli polityka, ale który odegrał rolę pacyfikatora polskiego prawa w stalinowskim duchu. Jeszcze później według władz rewizjonista, a tak naprawdę człowiek, który w jakimś sensie odrzucał komunizm, choć należał do PZPR. Człowiek, którego związki z Kaczyńskimi pokazują, jak nieproste są ludzkie ścieżki. Ale co więcej, potwierdzający moją tezę, że doskonale to rozumie (wbrew stereotypowi) Jarosław Kaczyński. Nawet, jeśli nie zawsze umiał o tym swoim przekonaniu opowiedzieć przekonująco Polakom. Po latach zaświadczy o tym, uczestnicząc jako polityk PC w pogrzebie tego dziwnego profesora, nieomal ramię w ramię z Jerzym Wiatrem.
Ehrlich był rzeczywiście dziwny. Apodyktyczny (chciał decydować o przyszłości każdego ze swoich seminarzystów), a zarazem w specyficzny sposób demokratyczny, skoro będąc szefem katedry i byłym naczelnym redaktorem pisma „Państwo i Prawo”, zapraszał swoich ulubionych studentów do mokotowskiej kawiarni Mozaika albo do własnego domu na wino. Pozyskał ich już na pierwszym roku, zapraszając w największym wirze studenckich zamieszek marcowych na prywatne seminarium, na którym objaśniał całkowitym żółtodziobom nieznane szerokiemu ogółowi kulisy Marca 68, pokazywał mechanizmy, jakie znał dobrze, będąc blisko świata aparatu PZPR. Tłumacząc, że sprawa ma drugie dno, że na przykład tak zwany moczaryzm to wyraz aspiracji młodszych, głodnych władzy aktywistów, którym starzy komuniści blokują drogę do karier. Nie odwodził ich od wychodzenia na ulice, ale radził, aby zachowali rozsądek i pamiętali zawsze o politycznym kontekście. – Uczył chłodu, dystansu, pamiętania o własnym rozwoju – mówi Maciej Łętowski, dziś dziennikarz, a wtedy kolega z roku Kaczyńskich. Sam Jarosław chętnie wspomina, jak Ehrlich pilnował jego naukowej kariery, zachęcał do habilitacji. Pilnował bardziej niż on sam.
Profesor był cały czas człowiekiem pełnym paradoksów: mówił o sobie: „austromarksista”, odwołując się do dawno minionej socjalistycznej schizmy, i upierał się, że będzie badał zjawisko pluralizmu i grup nacisku w socjalizmie, co ortodoksyjnym przedstawicielom oficjalnej nauki jawiło się jako rewizjonizm właśnie. Polemistom z tych pozycji odpowiadał językiem naukowym, a nie politycznym, a studentom zadawał prace o różnych lobbies występujących w PRL – Kaczyński pisał na przykład o Związku Nauczycielstwa Polskiego. Na samym seminarium rozmawiano językiem dużo bardziej otwartym niż w relacjach ze światem zewnętrznym – słuchaczami byli tacy znani potem ludzie jak, poza Kaczyńskimi i Łętowskim, Wojciech Sadurski, Piotr Winczorek, a nawet odkrywca historycznych sensacji Bogusław Wołoszański. Jarosław Kaczyński opowiadał po latach, że Ehrlich szukał w globalnej rzeczywistości dowodów na wypalanie się ekspansji komunizmu, że raz widział go w konflikcie Egiptu z ZSRR, innym razem w załamaniu się rewolucji komunistycznej w Portugalii. W tym sensie był wrogiem systemu, ale nie wierzył zarazem w jego szybki koniec. – On rozumował takimi kategoriami, jak Henry Kissinger, z naukowej logiki wychodziło mu, że ten system będzie trwał, choć też, inaczej niż ortodoksyjni marksiści uważał, że będzie się zmieniał, że nadszedł kres jego dalszej ekspansji – relacjonuje Łętowski.
– I tu natrafił na niespodziewanego partnera, a po trosze oponenta w Jarku, który głośno przekonywał, że system upadnie jeszcze za naszego życia, że wystarczy tylko mocna polityczna wola. Spierał się z profesorem, w tym akurat przyznawałem mu rację, że imperium sowieckie zostanie rozsadzone siłą sprzeczności narodowych i religijnych. Ehrlich roli tych czynników jako stary marksista i internacjonalista nie doceniał, choć trzeba mu przyznać, że samej dyskusji o przyszłości imperium nie odmawiał. Wiedział z historii, że ich trwałość jest ograniczona. Z kolei tak daleko, jak Jarek nie poszedł wtedy żaden z nas, także i jego własny brat, bo Leszek był wtedy miłym, umiarkowanym, młodym człowiekiem o lewicowych przekonaniach – to relacja Macieja Łętowskiego.
– Do dziś Jarosław mówi jego językiem, te wszystkie „ośrodki politycznej dyspozycji”, te „grupy interesów” są właśnie z Ehrlicha – zauważa Łętowski. Związek intelektualny z naukowcem, który uczył go po prostu kanonów polityki jako takiej, daje się wyczuć nawet dziś po pięciu minutach rozmowy z prezesem PiS. Gdy mocno dotknięty przez Lecha Wałęsę w programie telewizyjnym Tomasza Lisa szukał argumentu na rzecz swojej intelektualnej wyższości, od razu przypomniał sobie o tym seminarium sprzed 40 lat.
To skądinąd paradoks: marksista i dawny intelektualny obrońca reżymu kształtuje kogoś, kto chce użyć uzyskanych od niego mądrości przeciw systemowi i nawet tego nie ukrywa. Co więcej, profesor przestrzega wprawdzie przed tym (Jarosław był przecież w jego mniemaniu jednym z kandydatów na jego następcę, na naukowca), ale jakąś cząstką duszy tego nie wzbrania. Sam przecież eksperymentuje intelektualnie z myślą o walce z systemem, choć przemawia jako głos rozsądku. A skądinąd po Marcu 68 nie chce emigrować z Polski, choć dzięki znajomościom w sferach naukowych na Zachodzie mógłby się tam z powodzeniem urządzić. W 1981 roku złoży bez rozgłosu partyjną legitymację.
Opowiadał swoim studentom o tym, co ukryte. O sekretnych sprężynach władzy schowanych za fasadą, o najnowszych plotkach z kręgów obozu władzy, ba, nawet o tym, że ktoś z pracowników uczelni może być równocześnie człowiekiem związanym z jakąś frakcją partyjnego aparatu lub z tajną policją. Nie uważał tego za spiskowe myślenie, po prostu za zwykłą, chłodną wiedzę. Znalazł pojętnego, inteligentnego ucznia, który jednak odmawiał Ehrlichowi jednego: nie chciał być pozytywistą.
– Jarek mówił nam już wtedy, że będzie samotnym rewolucjonistą, nawet brat za nim w tym nie nadążał – opowiada Maciej Łętowski. On sam wybrał inną drogę – działalność w ramach koncesjonowanego przez PZPR ruchu katolickiego Znak, dającą możliwość zachowania własnej tożsamości ideowej, ale nie politycznego buntu przeciw systemowi. Kiedy zaproponował Kaczyńskiemu, aby ten poszedł za nim, usłyszał, co prawda po udziale w kilku znakowskich spotkaniach, odmowę. – Masz przed sobą świeżo upieczonego, skromnego, terenowego współpracownika KOR – miał powiedzieć Jarosław koledze ze studiów.
Wrażenie pewnego wyprzedzania Lecha przez Jarosława zostanie potwierdzone w kolejnych latach. Ten drugi rzeczywiście przyłączył się wcześniej do korowskiej opozycji, zgłaszając się do Jana Józefa Lipskiego, nieskazitelnie uczciwego niekomunistycznego lewicowca, kolegi matki z Instytutu Badań Literackich, który był jednym ze współzałożycieli tej formacji. Lech Kaczyński zrobi to na własną rękę w Trójmieście, gdzie przeniósł się wykładać prawo pracy na Uniwersytecie Gdańskim, ale w sumie Jarosław zaangażuje się mocniej, bardziej konsekwentnie. Zapłaci za to marginalizacją w świecie nauki – będzie prowadził jedynie zajęcia w filii Uniwersytetu Warszawskiego w Białymstoku, gdzie zsyłano niepokornych. W tym czasie Lech stanie się cenionym wykładowcą prawa pracy na Uniwersytecie Gdańskim, a gdy tuż przed 1980 rokiem zaczną się nad nim zbierać czarne chmury jako nad współpracownikiem KOR i Wolnych Związków Zawodowych (prowadził wykłady z prawa pracy w mieszkaniu Anny Walentynowicz, między innymi dla Lecha Wałęsy), uratuje go choroba.
Różnić ich będą relacje ze światem. Jarosław ograniczający swoje kontakty przeważnie do politycznych (choć Jadwiga Staniszkis będzie opowiadała o godzinach przegadanych z nim w wyziębionym pociągu do Białegostoku). Ascetyczny, skoncentrowany na polityce, nie założy rodziny, a porywać się będzie na zadania najtrudniejsze, wymagające fizycznej odwagi, jak wyjazdy w teren w ramach Biura Interwencji KOR, gdy przyszło mu próbować badać morderstwa popełniane przez milicję na zwykłych ludziach gdzieś na zabitej dechami prowincji (takie jak pokazane ostatnio w filmie „Dom zły”). W tym czasie Lech się ożeni, w 1980 roku doczeka się córki Marty, a spotkania z liderami gdańskiej, korowskiej opozycji – Bogdanem Borusewiczem czy Andrzejem Gwiazdą nie odgrodzą go od świata. Po latach opowiadał z entuzjazmem, jak biegał wówczas „po kominach” popijać winko z przyjaciółmi, często ludźmi od opozycji bardzo odległymi, także członkami PZPR.
Te różnice nie wyjaśniają oczywiście wszystkiego. W Gdańsku, gdzie opozycja jest nieliczna, Lech nawet wstrzemięźliwy w angażowaniu się, mógł się wydawać ważny w tamtejszej hierarchii. Jarosław jest za to w Warszawie wciąż mało widoczny, cały czas w drugim szeregu. W dodatku w 1980 roku to Lech wejdzie na teren strajkującej stoczni – przyłączając się nagle do najważniejszej z gier, której na imię od tej pory „Solidarność”. Jak wynika z zapisów SB w teczce Jarosława Kaczyńskiego, którą ujawnił w 2006 roku, przesłuchiwany na komendzie w Pałacu Mostowskich w początkach stanu wojennego obruszył się, gdy funkcjonariusz uznał, że pozycja jego brata w związku była większa niż jego.
To gwałtowne zaprzeczenie nie było jednak dowodem jakiejś ich rywalizacji. Przeciwnie, scena, gdy Lech Kaczyński po przyjeździe do rodzinnego domu w Warszawie dogryza bratu, że ten nie angażuje się w opozycję, aż w końcu znajduje na antresoli pieniądze zbierane przez tegoż brata na sądzonych robotników z Radomia i Ursusa, jest jak z patriotycznej czytanki i dowartościowuje ich obu. To scena godna młodych ludzi (mieli wtedy po 27 lat), którzy w dzieciństwie śpiewali po wieczornym pacierzu „Jeszcze Polska nie zginęła”. Nie narzekajmy na jej kiczowatość, bo takie scenki zdarzają się w realnym życiu.
Cały ten czas wspierali się i uzupełniali – paradoksalnie również w czasie tak radykalnego rozdzielenia się, jakim był wyjazd jednego z braci za pracą do innego miasta. Rozdzielali się zresztą już wcześniej – w liceum chodzili od pewnego momentu do dwóch różnych klas, a później do dwóch różnych szkół. Ich związki pozostały jednak ścisłe. Gdy Lech Kaczyński opowiadał, jak to nie spał całą noc po tym, jak usłyszał przez telefon, że brat nie wrócił na czas z jakiejś konspiracyjnej misji z Torunia, przypomina się dużo późniejsza uwaga Jacka Merkla, kolegi z „Solidarności”: „Gdy Lecha bolał ząb, borowano Jarka. Gdy Jarek miał kłopot w rządzie, Lech jako prezydent skracał zagraniczną wizytę”.
Relacje braci bliźniaków budziły potem spekulacje biografów. Autorki tekstu na ich temat w „Polityce” domniemywały na przykład, że ich inność mogła rodzić poczucie wyobcowania. Wskazywały zresztą również na inne możliwe powody tego wyobcowania i w konsekwencji nieufności wobec świata zewnętrznego – na przykład budzili zawiść rówieśników jako młodociani aktorzy, którzy wystąpili w filmie. To ciekawy przyczynek do psychologicznej refleksji, a bracia sami dodali kolejne tropy, opowiadając w „Alfabecie”, jak to bywali przedmiotem niechęci, zwłaszcza w podstawówce, z powodu dobrej sytuacji materialnej, którą zawdzięczali pracy ojca. Jednak gotów jestem poświęcić się takim psychoanalizom pełną parą dopiero wtedy, gdy będą dotyczyć także i innych polityków. Gdy w dzieciństwie i wczesnej młodości poszukamy korzeni nieco dogmatycznego uporu Leszka Balcerowicza, pogłębiającej się toksyczności Adama Michnika, będącej przez lata przedmiotem rozważań, ale nigdy głośnych, skłonności do alkoholu Jacka Kuronia albo emocjonalnej labilności Donalda Tuska. Do tego jednak wszyscy komentatorzy zabierają się jakby ostrożniej.