Читать книгу O jednym takim... Biografia Jarosława Kaczyńskiego - Piotr Zaremba - Страница 9
ОглавлениеSobota 10 kwietnia 2010 roku po 8 rano Jarosław Kaczyński, prezes Prawa i Sprawiedliwości, jest w swoim żoliborskim mieszkaniu. Sam – jego matka od dobrych paru tygodni przebywa w szpitalu. O tej porze trudno sobie wyobrazić, aby był gdzie indziej. Nie zrywa się nigdy zbyt wcześnie. Jego brat, prezydent, powiedział kiedyś do pewnego młodego polityka prawicy, słysząc, że ten jest umówiony z Jarosławem na 8 rano: Coś musiało się panu pomylić. Jarek na taką godzinę? Niemożliwe.
O 8.20, może 8.25, dzwoni telefon. Słysząc głos swojego brata, Jarosław Kaczyński w pierwszej chwili jest przekonany, że prezydent lecący do Smoleńska już wylądował. Zwykle tak robił, dzwonił po wylądowaniu, czasem zamieniali tylko parę słów. Chodziło o to, żeby wiedzieć, że doleciał bezpiecznie. Gdy Jarosław był premierem i nie zawsze mógł podejść do telefonu, wiadomość przekazywała sekretarka.
Ale Lech Kaczyński dzwoni z telefonu satelitarnego, jeszcze z pokładu samolotu. Po kilku zdaniach się rozłącza. Według najnowszych ustaleń śledztwa do katastrofy dojdzie o 8.41. Zginą wszyscy, Lech Kaczyński, jego żona Maria, 10 parlamentarzystów PiS, także ludzie związani z tym obozem poprzez Kancelarię Prezydenta. Jarosława Kaczyńskiego, który zdążył się w międzyczasie umyć, ogolić i ubrać, o katastrofie powiadomi szef MSZ Radosław Sikorski, jego dawny minister, skonfliktowany na śmierć i życie z obydwoma braćmi. Telefonuje dwukrotnie. A potem następuje martwa cisza, nawet jeśli dzwonią następni ludzie: polityczni współpracownicy, krewni, znajomi.
Jeszcze tego dnia wieczorem lider PiS leci wyczarterowanym przez partyjnych kolegów samolotem do Rosji zabrać ciało brata. Wiozący go z osobami towarzyszącymi z lotniska w Witebsku mikrobus wlecze się niemiłosiernie. Ponieważ mija go kolumna samochodów premiera Tuska, który przyleciał później, politycy PiS będą później podejrzewać gospodarzy, że opóźnili przyjazd Kaczyńskiego na miejsce tragedii specjalnie – aby nie zakłócał widowiskowego spotkania polskiego premiera z Władimirem Putinem. Następuje potem dalszy ciąg drogi przez mękę – identyfikacja zwłok, kilkugodzinne czekanie w hotelu, bo Rosjanie nie mogą się zdecydować, czy pozwolić na wywiezienie ciała od razu, czy nie. Kaczyński spieszy się, chce być jak najszybciej w Polsce, żeby odwiedzić mamę w szpitalu, inaczej 86-letnia kobieta może zacząć coś podejrzewać. Ostatecznie po interwencjach Putin godzi się na zabranie trumny. Jednak prezesowi PiS nie oszczędza się jeszcze długiego oczekiwania na pokładzie samolotu. Rosyjska straż graniczna przez 45 minut sprawdza paszporty dyplomatyczne kilkunastu osób.
Dwie następne noce w Pałacu Prezydenckim Jarosław Kaczyński czuwa przy bracie. Wykonuje ostatnie czynności przy zwłokach – i niech ta uwaga wystarczy za cały opis. We wtorek wychodzi z pałacu o 5 rano – do domu zdąży wejść na chwilę, aby się odświeżyć przed uroczystym posiedzeniem Sejmu. Stoi tam potem sam w pierwszym rzędzie sejmowych foteli obok portretu zabitej w katastrofie szefowej klubu Grażyny Gęsickiej i nawet, jeśli nie wychudł i nie posiwiał bardziej w ciągu tych trzech ostatnich dni, można odnieść takie wrażenie. Orkiestra gra żałobne melodie, politycy różnych klubów płaczą. On ma suche oczy, jedna z niemieckich gazet nazwie go „Skamieniały”. Wśród szlochających jest Mirosław Drzewiecki, niedawny bohater afery hazardowej. Ale w kilka godzin później będzie opowiadał klubowym kolegom, jak bardzo żałuje ludzi, którzy zginęli – z winy Lecha Kaczyńskiego, który kazał pilotowi lądować. Dodajmy, że nawet po ogłoszeniu stenogramów z czarnej skrzynki wiele tygodni później nie ma na to żadnych dowodów.
Jeszcze tego dnia wieczorem Kaczyński pojawi się na pierwszych mszach żałobnych – na przykład w kościele Świętej Anny na Krakowskim Przedmieściu za szefa prezydenckiej kancelarii Władysława Stasiaka, który od lat był swoistym wychowankiem obu braci. Potem przez wiele dni będzie działał jak w transie – pojawiając się i nawet przemawiając na kolejnych pogrzebach. Głos załamie mu się raz, już pod koniec tego strasznego okresu, kiedy będzie wspominał księdza Romana Indrzejczyka, żoliborskiego proboszcza i prezydenckiego kapelana, który był przez lata ulubionym kaznodzieją rodziny Kaczyńskich. Opisze tego ciepłego liberalnego duchownego jako „świętego człowieka”.
Prawie nie śpi, niewiele je, a jednak jego współpracownicy od początku są przekonani, że będzie kandydował na prezydenta, choć przez wiele dni nawet nie mają odwagi go o to spytać. Po prostu to wydaje się rozwiązaniem najbardziej naturalnym i im, i jemu: Lech by tego chciał.
Publicyści wciąż rozpisują się o jego komfortowej sytuacji w kampanii osiągniętej dzięki żałobie, a przecież tak naprawdę parasol ochronny niektórzy zaczęli zdejmować z niego już w czasie dyskusji o miejscu pochówku prezydenckiej pary na Wawelu, a więc w pierwszym tygodniu. W niespełna miesiąc później Kazimierz Kutz zarzuca politykom PiS, że ubierają się na czarno, snuje analogie z Chinami Mao Ze Donga, z mauzoleum Lenina. Waldemar Kuczyński nazywa jego początkowe milczenie „rzeczą paskudną”, a Władysław Bartoszewski, rozważając w wywiadzie dla austriackiego pisma możliwość „wykorzystywania żałoby”, używa określenia „nekrofilia”, zestawiając je figlarnie z pedofilią.
Nie to jest uderzające, że pojawia się sama debata o relacjach między żałobą i polityką, ale to, że te wyrzucane z siebie pospiesznie, nerwowo, jakby na wydechu epitety nacechowane są aż taką nienawiścią. Na początku rządów PiS Jarosław Kaczyński opowiadał ze swoim charakterystycznym rozbawieniem, że zamilkł na kilka tygodni zaraz po wyborach 2005 roku, pozwalając nowemu premierowi Kazimierzowi Marcinkiewiczowi na zdominowanie publicznego przekazu, a jednak nadal słyszał w mediach, że atakuje i jątrzy. Teraz ten scenariusz realizował się, zwłaszcza w pierwszych dniach kampanii, w dwój-, trój-, albo czwórnasób. Czy to zwycięstwo, czy porażka Kaczyńskiego? Cała książka będzie poniekąd próbą odpowiedzi na to pytanie.
Jego start w tych wyborach – tę decyzję jedni opiszą jako naturalną, choć heroiczną, inni będą w niej upatrywać czegoś nieludzkiego. Powiem szczerze – nie mam żadnego tytułu do dyskutowania o niej, skoro on, będąc w takim położeniu, uznał ją za swój moralny obowiązek: wobec zmarłego brata i wobec kodeksu wartości, jakie obaj wyznawali. Ale przyznam też: człowiek najbardziej poruszony opowiedzianą powyżej historią tych kilku kwietniowo-majowych tygodni, ma prawo czuć się też zmieszany. Stojąc przed zwłokami swojego brata w Smoleńsku, Jarosław Kaczyński powiedział: „Moje życie się skończyło”. Czy polityk o takim nastawieniu do świata nie powinien budzić niepokoju jako kandydat na najwyższy urząd? Czy nie będzie w nim nazbyt wiele gniewu, twardości, determinacji? Czy nie stanie się kimś niepodatnym na jakikolwiek kompromis, bo tak ciężko dotknął go los?
Z drugiej strony nie ma dziś żadnych podstaw, aby prowadzić absurdalną debatę o tym, czy Jarosław Kaczyński zmienił się na gorsze czy może na lepsze. A choć określenie „cierpienie uszlachetnia” wydaje się banałem, jest przecież prawdą, że ludzie ciężko doświadczeni doznają najróżniejszych przełomów. Czasem dostrzegają mocniej złożoność i kruchość świata, czasem stają się bardziej niż zwykle empatyczni i współczujący. Co stanie się z Jarosławem Kaczyńskim? Uczciwie mówiąc: nie wiem.
W pierwszych godzinach, dniach, choć ani razu nie wybuchnął, nawet gdy Rosjanie trzymali go w Smoleńsku, szarpiąc mu nerwy, był podobno wzburzony, odczuwał żal do politycznych przeciwników. Nie za to, że uknuli jakiś spisek, to człowiek dużo bardziej racjonalny od wielu swoich wyznawców. Ale za to, że nie szanowali zabitego prezydenta, że zafundowali mu oddzielną od premierowskiej wyprawę do Smoleńska, co stało się – choć przecież tylko pośrednio, w gruncie rzeczy przypadkowo – powodem tak dramatycznego końca. Na dnie tego rozżalenia może być też poczucie, że Lecha Kaczyńskiego zabiła słabość państwa, tak wielka, że nie było ono w stanie przypilnować bezpieczeństwa tej wyprawy kończącej się na lichym, źle przygotowanym lotnisku, zapewnić awaryjnych scenariuszy na wypadek złej pogody, postawić kogoś obok rosyjskich kontrolerów lotu na rosyjskiej wieży, tak jak mieli zrobić Amerykanie, gdy Barack Obama wybierał się do Krakowa na pogrzeb prezydenta, a wcześniej może zadbać o stan wyszkolenia polskich pilotów…
Obaj bracia zawsze o wzmocnienie tego państwa zabiegali, zawsze o jego sile marzyli. Można by rzecz jasna od razu odpowiedzieć, że ta historia to konsekwencja wieloletnich zaniedbań, które nie sprowadzają się tylko do przewin ostatniej ekipy, że PiS rządząc przez dwa lata także tego nie zmienił. Tylko że takie żale nie rządzą się wyłącznie prawami morderczej logiki. W śmierci prezydenta Kaczyńskiego, w fatalnym lądowaniu jego samolotu przyjmowanego na smoleńskim lotnisku można wyczytać symbol tego, co rzucało się w oczy wcześniej: traktowania go przez polski rząd i państwową administrację jako zło konieczne, uciążliwego petenta.
Zarazem jednak Jarosław Kaczyński oglądający podczas swoich wizyt w prezydenckim pałacu przy trumnie brata owe gigantyczne tłumy, te kilometrowe kolejki, według bliskich mu ludzi uspokoił się i wyciszył. Trudno powiedzieć, jakie wnioski polityczne z tego wyciągnął. Oddanie swojej kampanii w ręce takich „miękkich pisowców” jak Joanna Kluzik-Rostkowska czy Paweł Poncyljusz może być odbierane zarówno w kategoriach realnego sygnału, jak i zwykłej taktyki. Swojemu klubowi powiedział tylko, aby nie dawał się prowokować Platformie. Za tym jego milczeniem mogą się kryć rzeczy najróżniejsze. Całkiem możliwe, że on sam nie wie jeszcze, jakie. Michał Karnowski napisał trafnie: „On nie wrócił jeszcze z pogrzebów”.
Politycznie każdy wniosek z tych pierwszych dni kampanii jest uprawniony. „Posłanie do przyjaciół Rosjan” – marketingowo perfekcyjne, okazało się przecież ważne także jako sygnał polityczny. Nie jest najistotniejsze to, czy przywódca robi coś pod sondaże, ale czy idzie w dobrym kierunku.
Można dostrzec także dawnego Kaczyńskiego. Gdy słyszymy pogłoski, że jego kandydatami na najwyższe urzędy w parlamencie, czyli szefa klubu PiS i wicemarszałka, są Marek Kuchciński i Krzysztof Jurgiel, myślimy sobie: ten człowiek przynajmniej w pewnych sferach się nie zmieni. Zawsze będzie sięgał po sprawdzone, całkiem nieskuteczne recepty. Gdy krążą plotki, że jego następcą w partii, gdyby jakimś cudem udało mu się wygrać prezydenturę, będzie inteligentny, ale przecież pozbawiony finezji i również charyzmy lidera Joachim Brudziński, zastanawiamy się: jak to się stało, że przez tyle lat nie wychował sobie realnego następcy? Zamierza kierować partią z Pałacu Prezydenckiego?
– Popatrzył na te tłumy i chce mieć teraz wielką, pojemną, ogólnonarodową, naprawdę centrową partię – relacjonował z entuzjazmem pewien młody polityk PiS. Czyżby? Z tymi ludźmi na czele? To nierealne, chciałoby się powiedzieć. Gdy w kampanii prezydenckiej Kaczyńskiego podtrzymywany jest miękki ton, PiS-owcy ze starej gwardii zaczynają nachodzić sztab zaniepokojeni, że słyszą język, którego nie rozumieją. I że mogą się jutro znaleźć w partii, której nie rozpoznają.
A Jarosław? Jarosław w czymś nie zmienił się naprawdę. Ostatnio podczas jednej z wyborczych narad prawie się przejęzyczył. Chciał powiedzieć „kampania Leszka”. Tak będzie jeszcze długo, a może już zawsze.
****
Dla mnie był na początku człowiekiem, który pokonał w debacie Adama Michnika. Kiedy to się stało, podczas kampanii prezydenckiej 1990 roku, uczyłem historii i wiedzy o społeczeństwie w pewnym warszawskim liceum. Podczas dyskusji na temat bieżącej polityki uczeń czwartej, maturalnej klasy powiedział do mnie: „No to teraz Mazowiecki już przegrał. Kaczyński wygrał kampanię dla Wałęsy”. Mnie wprawdzie wydawało się, że ten słynny pojedynek na słowa, pomysł Marka Maldisa, telewizyjnego dziennikarza i szkolnego kolegi Jarosława Kaczyńskiego, może mniej nawet wygrał prezes Porozumienia Centrum, a bardziej przegrał Michnik ze swoją drażniącą agresywnością i nieokiełznanym słowotokiem, a jego ironicznie uśmiechnięty protagonista tylko to skwitował. Wszakże do dziś pamiętam rzuconą przez niego na sam koniec uwagę, kiedy naczelny „Wyborczej” przewidywał wrzaskliwie zwycięstwo Mazowieckiego: „Niech przynajmniej wygra z Tymińskim”. Uznałem to za zły prognostyk i bardzo nad tym bolałem. Byłem wtedy gorącym zwolennikiem ówczesnego premiera.
Gdy pod koniec 1991 roku zaczynałem pracę dziennikarską, Jarosław Kaczyński, prezes Porozumienia Centrum, a do niedawna szef prezydenckiej kancelarii, był dla mnie mimo wszystko widzianym czasem na telewizyjnym ekranie naburmuszonym wałęsowskim dygnitarzem, pełnym ostentacyjnej wyższości okazywanej innym dyskutantom. Wkrótce zrobiłem z nim pierwszy wywiad dla „Życia Warszawy” (rewolucja pokoleniowa w dziennikarstwie miała swoje prawa) i poznałem jeszcze kogoś innego: człowieka dowcipnego, często wprawdzie zestresowanego i nieufnego, ale też szybko otwierającego się w powodzi swoich słynnych barokowych rozmów z tysiącami dygresji i szkatułkowych zawijasów, gdzie wątek przelewał się w inny wątek, aby powrócić do punktu wyjścia, czasem po godzinie.
Te rozmowy toczone już w nerwowych czasach rządów Olszewskiego i Suchockiej, kiedy partyjne trójki negocjowały z siódemkami, dymisje przeplatały się z kompromitacjami, a politycy z niezliczonej liczby partii i partyjek wciąż epatowali publiczność gwałtownymi oświadczeniami, bardzo wiele mi dały. Poznałem analizę społecznych uwarunkowań polityki, jakiej nie zaproponował mi wcześniej żaden z bliższych mi partyjnych liderów – wielobarwną, precyzyjną, choć pełną komplikacji. „Gazeta Wyborcza” przedstawiała Kaczyńskiego jako emocjonalnego radykała, tymczasem w jego wywodach przeważała matematyczna logika. Jego przeciwnicy zarzucali mu, że odwołuje się do czytankowego antykomunizmu, do hurapatriotycznych emocji, a ja słuchałem gorzkiego opisu kondycji polskiego społeczeństwa, jakiej nie powstydziliby się Stańczycy czy Roman Dmowski.
Zarazem ucząc się od niego, pozostawałem przez lata z Jarosławem Kaczyńskim w czasem intensywnym, czasem przytłumionym sporze. Sympatię dzieliłem między jego hasła radykalnej przebudowy państwa i wysiłki solidarnościowych pozytywistów próbujących dłubać, na przykład za pośrednictwem rządu Suchockiej czy koalicji AWS-UW, przy modernizacji kraju w dużo spokojniejszy sposób. Strategia Kaczyńskiego wydawała mi się zbyt maksymalistyczna, styl uprawiania polityki – zanadto zygzakowaty i impulsywny, poszczególne pomysły na urządzenie państwa – kontrowersyjne i na dokładkę dogmatycznie bronione, jakby nie mogły być zastąpione przez inne, nieraz podobne. A jednak w 1997 roku, życząc wyborczego sukcesu centroprawicowemu blokowi stworzonemu przez Mariana Krzaklewskiego nastawionemu na współpracę z liberalną Unią Wolności, bo to oni mieli szansę przebudować kraj, byłem jednym z tych ponad ośmiu tysięcy wyborców, którzy oddali głos na Jarosława Kaczyńskiego wystawionego w następstwie splotu przypadków na nie swojej, warszawskiej liście Ruchu Odbudowy Polski. Nie chciałem wzmacniać rozdygotanego, posługującego się lustracyjną nowomową ROP. Lecz wydawało mi się, że on zniknąć z polityki nie powinien. Że jest potrzebny choćby jako złośliwy recenzent tego, co robili „pozytywiści”.
Apogeum naszych kontaktów przypadło na lata 2004-2006, kiedy nie bez trudności zdołaliśmy wraz z Michałem Karnowskim przeprowadzić wywiad-rzekę z obydwoma braćmi Kaczyńskimi. Zaryzykuję twierdzenie: nigdy wcześniej ci dwaj politycy nie mówili tak szczerze o swoim życiu, o doświadczeniach i ludziach, z którymi się zetknęli, a także o swoich pomysłach, ocenach i celach. Tym bardziej nie zdobyli się na to potem, przygnieceni logiką swoich stanowisk, opancerzeni w obliczu burzliwej debaty, jaka wybuchła za czasów ich rządów i trwa do dziś. Nie ogłoszono tej książki wydarzeniem – łaska spokojnej, lojalnej rozmowy może być udzielona Bronisławowi Geremkowi, Leszkowi Balcerowiczowi, nawet Czesławowi Kiszczakowi, ale nie Kaczyńskim. A jednak każdy, kto chce napisać coś więcej o ich działalności, sięga po książkę „O dwóch takich... Alfabet braci Kaczyńskich”.