Читать книгу Sny umarłych. Polski rocznik weird fiction 2020. Tom 1 - Praca zbiorowa - Страница 4
Bartłomiej Szwajger
Sakrament
ОглавлениеPracowałem w biurze, jednym z wielu takich samych biur w biurowcu, w biurowej dzielnicy, w mieście pełnym biurowych dzielnic. Korporacja, biuro w kolorach szaro-szarych, szare biurka, srebrne laptopy, szara wykładzina, krzesła biurowe też szare, jarzeniowe światło sączyło się z lamp w oprawach ze srebrnymi odbłyśnikami. Moim bezpośrednim przełożonym, szefem całego oddziału był gruby, obleśny sadysta. Przesiadywał w biurze z luster weneckich, z którego obserwował niczym w panoptykonie wszystkich pracowników. Lustrzane okna jego biura odbijały szarość reszty pomieszczenia, tworząc dziwaczną jego miniaturę w odbiciu, wszystkich tych ludzi i sprzęty zbierała i wtłaczała do swojego lustrzanego wnętrza. Nieustanna kontrola szefa wprowadzała psychiczny terror, każde uchybienie i błąd kończył się osobistą audiencją w jego gabinecie, z którego wnętrza można było się przekonać, że jego wzrokowi niewiele może umknąć, wszystko było ustawione w ten sposób, żeby widział każdy kąt, stąd minimalistyczny wystrój. Wyzwiska, groźby, kary finansowe – codzienność. Nauczyłem się odcinać od tej atmosfery, wypełniałem rzetelnie bazy danych, tabelki, dokumenty. Każdy dzień taki sam.
Rano kawa i śniadanie, cokolwiek, ubrać się, tramwaj, zatłoczony, nicość. Stałem albo siedziałem (rzadko), nie dostrzegałem niczego, odcinałem się od ludzi, nie kontaktowałem się z nimi. Wierzę w jakąś formę podświadomej telepatii, jakiegoś pozawerbalnego sposobu porozumienia między ludźmi, w tramwaju starałem się odcinać od nich wszystkich, od ich myśli, w zamian sam nie myślałem o niczym, nie wysyłałem im żadnych sygnałów. 26 do 28 minut tramwajem, 300 metrów do biura, trzecie piętro, czwarte biurko od lewej w drugim rzędzie. Obok łysego Andrzeja, który pracuje tutaj dwadzieścia lat, i młodej dziewczyny imieniem Katarzyna, o pokaźnym biuście, szerokich biodrach i nawet ładnej, wiejskiej twarzy. Miała silną i dziką urodę, nawet potencjalnie bardzo podniecającą, ale zupełnie nie byłem tym zainteresowany, jak niczym, co wiązało się z tym biurem. Reszty pracowników nie znałem, gdybym ich spotkał poza nim, nawet bym ich nie poznał, nic o nich nie wiedziałem, nie rozmawiałem z nimi, nie chciałem mieć nic wspólnego, nie słuchałem, odcinałem się. Na przerwach obiadowych siadałem w odległym kącie kantyny i zatapiałem się w fantazjach o dalekich podróżach, gangsterskich porachunkach, których jestem wykonawcą, awanturniczym życiu, outsiderstwie, ale tkwiłem w tym budynku między szarym biurem a szaro-stalową stołówką.
Moje życie przypominało życie tylko od czasu do czasu, gdy wyszedłem z domu, usiadłem gdzieś w knajpie, jadłem i piłem piwo albo wódkę, czasem się ktoś dosiadał. Tak właśnie zaczęła się cała ta historia.
Knajpa była pełna dymu, wszyscy palili papierosy, było dość ciasno, bardzo gwarnie, wszedłem z ulicy i usiadłem przy dwuosobowym małym stoliku, który właśnie się zwolnił, zamówiłem jakieś żarcie, nie pamiętam już jakie, a do niego piwo. Jadłem i piłem z przyjemnością, zmęczony całym dniem w pracy za biurkiem, nie miałem ochoty wracać do pustego, zimnego domu, chciałem piątkowy wieczór spędzić w milszej atmosferze, pobyć z ludźmi. W trakcie jedzenia jednak w tym tłumie byłem sam, nikt nie usiadł przy moim stoliku, mimo że było to jedyne wolne w lokalu miejsce.
Zmieniło się to dopiero wtedy, gdy zamówiłem kolejne piwo, do mojego stolika podszedł On, człowiek widmowy, papierowy i woskowy naraz, w kolorze wypłowiałej strony książki telefonicznej, ale z połyskiem cieniutkiej warstwy stearyny, na jego szyi i dłoniach przez pergaminową przezroczystość skóry było widać, jak płynie mu krew w ciemnych żyłach, wysuszona twarz o nieokreślonym wieku i równie nieokreślonych rysach, w jej centrum paliły się tylko dziwaczne szare oczy, w które nie dało się patrzeć zbyt długo.
— Mogę się przysiąść? — powiedział lekkim głosem woskowy człowiek.
— Ależ proszę, właśnie szukam towarzystwa — odpowiedziałem z uśmiechem kryjącym, że byłem zbity nieco z tropu dziwacznym wyglądem tego człowieka (przez myśl mi przeszło, że może jest to duch). Zdjął amerykańską wojskową kurtkę i usiadł, żyły na jego przedramionach były tak samo ciemne, prześwitujące przez przezroczystą skórę, jak na pozostałych częściach ciała. Zamówił piwo i siedzieliśmy, on patrzył w zupełnie nieokreślone miejsce, a ja studiowałem jego przedziwną przezroczystość. Przedstawiliśmy się sobie, ale od razu zapomniałem jego imię, nie wiem dlaczego, nie umiałem powiedzieć, jak się nazywał już minutę po tym, jak mi to powiedział. Może wcale tego nie powiedział, a mnie się tylko zdawało, że to zrobił w odpowiedzi na moje imię?
Okazało się, że był on weteranem iniekcji domowej roboty opiatów, kompotu. To, że przeżył te czasy, samo w sobie było pewnym osiągnięciem, w warunkach wielorazowych, współdzielonych strzykawek większość ćpunów zdychała nie od narkotyków, ale od chorób. On jednak przeżył i był chodzącym świadectwem tych dziwnych czasów. Gdy już opowiedział o sobie, a ja powiedziałem kilka nudnych rzeczy o swoim krawaciarskim życiu, przeszedł do historii swojego znajomego, którego nazywał Bobem (nie było to raczej jego prawdziwe imię, ponoć nieco przypominał Dylana).
Bob też był krawaciarzem, ale zaczął ćpać. Z czasem nabawił się dość niezwykłej formy psychozy narkotykowej, miał obsesję na punkcie gówna, a poza tym manię prześladowczą, co nie było niczym nadzwyczajnym. Jego obsesja polegała na tym, że po prostu nie mówił o niczym innym, tylko o gównie, nie istniały dla niego inne tematy. Chociaż przez ćpanie opiatów nie miał żadnych potrzeb seksualnych, to bardzo lubił opowiadać różne niesmaczne historie gówno-erotyczne, typu: „Wiesz, zapiąłem kiedyś dziewczynę w tyłek, a jak tylko wyjąłem z niej fiuta, to zaczęła srać na mnie półrzadką sraką wymieszaną z moją spermą, to bardzo miło z jej strony, szczególnie że później zlizała mi swoje gówno z chuja”. Opowieści takie nikogo nie ruszały, bo wszyscy, którym to opowiadał, byli naćpani, więc nie przywiązywali do tych słów żadnej emocjonalnej wagi, chociaż, jak widać, pamiętali je.
Później zwiększał dawki i stawał się już zupełnie oderwany od rzeczywistości, przemykał przed babciami klozetowymi damskich kibli. Jeśli opowiadający tę historię był półprzezroczysty po latach od odstawienia, to bohater tej opowieści musiał być bliski niewidzialności, więc nie było to przemykanie zbyt trudne. Wchodząc do kabin, skomlał, błagając o to, żeby załatwiające się tam kobiety pozwoliły mu wylizać ich obsrane dupy, był przy tym ponoć tak żałosny, że żadna nigdy nie wezwała policji ani nawet nie robiła większego krzyku, było to wcielenie larwy żywiącej się gównem, coś absolutnie zdehumanizowanego, te wszystkie biedne babki omijały go, tak jak omija się spotkanego w publicznym szalecie karalucha.
Bob przez swoje zamiłowanie zaraził się jakimś robactwem, pewnie niejednym i nie raz, stracił na wadze (o ile ćpun może jeszcze stracić, jemu się udało) i nie miał siły się ruszać, zapożyczył się na towar i twierdził, że go za to ścigają, tydzień później zniknął bez śladu. Znaleźli go jako galaretowatą plamę na ziemi, ponoć ktoś zaaplikował mu transfuzję z kwasu solnego, rozpoznali go po plombach, miał pecha, nie był perspektywiczny, nie zanosiło się na to, że odda długi, więc oddali go jakiemuś psycholowi. Chociaż inni mówią, że Bob ostatecznie przemienił się w jedzącego gówno robaka i żyje gdzieś w miejskich kanałach, a to, co znaleziono, to resztki jego człowieczeństwa. Nie wiem, jak było, ale tak opowiadał ten stary ćpun z dziwnymi oczami.
Po tej opowieści powiedział, że musi iść, ale na pewno się jeszcze spotkamy. Wstał, założył kurtkę i odszedł bezszelestnie, lekko, niczym duch, którego fizjonomią przypominał. Ja po chwili też poszedłem do domu, pustego i emocjonalnie zimnego, gdzie nie mogłem mieć nawet zwierząt.
Umyłem się i poszedłem spać, rozmyślając o dziwnej postaci, którą spotkałem w zatłoczonym lokalu w piątkowy wieczór.
Jakiś czas później, może tydzień, może miesiąc, dziś już nie jestem w stanie policzyć tych nudnych dni, jakie oddzielały te epizody, jechałem podmiejskim pociągiem, na weekend do moich rodziców. Niezbyt długa droga, półtorej godziny. Gapiłem się znudzony przez okno na jednostajny krajobraz Mazowsza, równe połacie pól zakończone ścianą sosnowego lasu, sosnowo-brzozowe lasy, wioski zabudowane nisko wzdłuż torów, miasteczka z kilkupiętrowymi blokami, w kółko to samo. Z tej okropnej nudy zaokiennej wyrwał mnie ten szaro-przezroczysty facet.
Ucieszyłem się, że zamiast patrzeć na kilometry pól przeplatane kilometrami lasu, popatrzę na jego woskowo-papierową twarz, dziwne oczy i porozmawiam. Wymieniliśmy banalne uprzejmości i gadaliśmy o bieżących głupotach, gdy On zobaczył na moim palcu gojącą się szramę:
— Co ci się stało w palec? — zapytał.
— A nic, drobny wypadek w kuchni.
— Ta blizna przypomniała mi pewną historię z czasów kompotu… — i zaczął opowiadać:
Kręciłem się wtedy w okolicach takiego bazarku, dużo ludzi, można coś pokombinować, coś ukręcić, coś ukraść. Podszedł do mnie facet – ani stary, ani młody, może 40, może 45 lat, tak zwykły, jak tylko sobie to możesz wyobrazić, ani wysoki, ani niski, ani gruby, ani chudy, ubrany w brzydki, szary prochowiec wyglądający jak fartuch dozorcy. Złapał mnie za rękaw i uprzejmie, szeptem mówi do mnie coś w stylu „Przepraszam, czy mógłby mi pan pomóc w pewnej delikatnej sprawie, niezbyt… legalnej”. Ja myślałem, że chodzi mu o narkotyki, ewentualnie że chce otruć żonę, w tym mogłem pomóc, znałem kilku ludzi, więc odparłem, że możliwe, że tak.
Poszliśmy gdzieś w ustronne miejsce i on zaczął tłumaczyć, że potrzebuje kogoś, kto odrąbię mu rękę, że to ważna sprawa i bardzo będzie wdzięczny i że płaci za to jakieś niezłe nawet pieniądze.
W tym miejscu wtrąciłem, że jest taka choroba, w której człowiek chce się pozbyć swoich części ciała, uznając je za obce (apotemnophilia), ale nie trafiłem, bo Stary kontynuował swoją opowieść następująco:
Ale to nie to, wyobraź sobie, że koleś po prostu chciał podać swojej żonie coś wyjątkowego na dwudziestą rocznicę ślubu, ale nie miał pieniędzy na tyle, żeby podać coś egzotycznego, a i na to, żeby mieć na tę operację, zbierał bardzo długo, nie pijąc piwa i nie robiąc niczego kosztownego.
Zaprowadziłem go do Wasyla, starego Cygana, wiedziałem, że dla jakichś gangów zajmował się amputacjami przy porwaniach (gdy trzeba było przypomnieć komuś o okupie), więc czysta robota, koleś był specem i był to uczciwy Cygan, zawsze odpalał działkę od nagonionych interesów. U Wasyla w melinie właśnie trwała impreza, pijani wszyscy, głośni bardzo, a dym papierosów wypełniał całe pomieszczenie szarą mgłą. Siedzieli na taboretach i pili wódkę w tempie, którego nie wytrzymałaby większość populacji. Sam gospodarz nie był wcale w tyle, a można powiedzieć, że wyglądał z całej kompanii najgorzej, ale zgodził się wykonać zabieg.
Poszedł po siekierę, umył ją dokładnie wodą z mydłem, natarł substancją dezynfekującą, jakiej miał w swoim domu zawsze pod dostatkiem (oczywiście była to wódka), i przystąpił do przygotowania pacjenta.
Posadził go na taborecie, przywiązał jego rękę pasami od spodni do szerokiej heblowanej deski, którą położył na stole, w zęby włożył mu rączkę od drewnianej łyżki, żeby nie odgryzł sobie języka. Mocno zawiązał powyżej łokcia kawałek dętki mający ograniczyć krwawienie. Mnie kazał mocno złapać pacjenta, żeby się nie wyrywał, bo jeszcze nie trafi i będzie tragedia.
W melinie impreza trwała w najlepsze i wszyscy uczestnicy przyglądali się temu z wielkim rozbawieniem. Wasyl podniósł siekierę i pewnym cięciem oddzielił dłoń od przedramienia, co wywołało w pokoju histeryczne ataki śmiechu, ludzie spadali z taboretów i tarzali się po brudnej podłodze, niektórzy nawet wylali wódkę, a nasz chirurg-amator z nomadycznych plemion wziął tę dłoń i wyrzucił do psiej miski, co jeszcze bardziej rozbawiło audytorium, które huczało tak głośno, że zagłuszało bolesny krzyk operowanego, który zresztą był wyjątkowo spokojny jak na te okoliczności.
Wąsacz wziął drugi zamach i precyzyjnie, mimo kilku promili alkoholu we krwi, odrąbał przedramię w samym łokciu. Pacjent zemdlał, a melina cała trzęsła się od śmiechu zgromadzonych w niej biesiadników.
Ja owinąłem odrąbany członek w pakowy papier, obwiązałem sznurkiem i włożyłem do starej skórzanej teczki, którą nosił przy sobie ten facet. Wasyl oczyścił i opatrzył kikut nieprzytomnego pacjenta. Gdy się ocknął, wziąłem swoją działkę i odprowadziłem go na przystanek autobusowy. Więcej go nie spotkałem.
Skończył opowieść, wstał, powiedział „Muszę lecieć”, podał mi rękę i zniknął jakoś fantastycznie, szybko, rozpływając się tuż za drzwiami pociągu Kolei Mazowieckich na jakiejś prowincjonalnej stacyjce.
Sobota, siedzę w domu, szary półmrok zachmurzonego nieba, nagle ogromna, niewyobrażalna pustka. Często czułem pustkę, samotność, ale tym razem było to zjawisko zupełnie innego rodzaju. Widzę sprzęty, widzę mieszkanie, widzę siebie i swoją twarz w lustrze, widzę, ale nie odczuwam, pustka, cisza, sąsiedzi wyjechali albo jeszcze śpią, raczej to drugie, pode mną była żulernia, od 25 lat nie płacili czynszu i rachunków, nieważne, teraz ich nie ma, jest cisza i pustka. Intuicyjnie włączam radio, kończy się jakiś stary przebój, blok reklamowy, zakażenia pochwy, hemoroidy, promocje salonów samochodowych, wyłączam. Komputer, muzyka, coś bardzo intensywnego, ekspansywnego i gęstego, wielowarstwowego, współczesna zmatematyzowana muzyka poważna zapełnia szybko całą przestrzeń swoimi lepkimi fakturami. Jest chwila, gdy czuję coś, zatapiam się w tych nawarstwieniach dźwięku, ale nagle coś pęka, jakaś otchłań się otwiera i muzyka wypływa nią gdzieś w jakąś nieskończoność, a u mnie pustka, słyszę muzykę, ale nie wypełnia pomieszczenia, wypływa z niego, ulatnia się, ucieka, paruje, znika, znów pustka, muzyka w pustce, ja w pustce, mieszkanie w otchłani.
Wyszedłem z mieszkania, spodziewając się zapaść, ale tak się nie stało. Miasto istniało, tak jak zawsze, nawet wydawało się realne, obecne, uciekłem od tej pustki. Wsiadłem w tramwaj, wyjechałem pod miasto, na otwarte przestrzenie bezkresnych łąk i ściernisk Niziny Polskiej. Na przystanku znalazłem niewielką, glinianą figurkę przedstawiającą otyłą kobietę z monstrualnymi piersiami, za to bez twarzy, figurkę w typie paleolitycznych Wenus, z ładnej, pomarańczowej, ale kiepsko wypalonej gliny, wziąłem ją i schowałem do kieszeni płaszcza. Z tego krajobrazu płaskiego, szaro-zielonego pod niebem lutowym, w oddali wystawała brązowa kolumna o szarym zwieńczeniu, której wcześniej nie widziałem albo nie zauważyłem. Poszedłem w jej kierunku, a im byłem bliżej, tym bardziej byłem pewny, że jest to monstrualnych rozmiarów strzykawka wypełniona brązowym płynem, igłą wbita w ziemię. Była szklana, starego typu, wielorazowa, z chromowanym stalowym tłoczkiem i końcówką z gniazdem igły. Stanąłem pod nią, a na szczycie tłoczka znów zobaczyłem jego, siedział tam zapatrzony w niebo, niczym starożytny święty, opiumowy Szymon Stylita, papierowy, przezroczysty, wychudzony, widmowy, znikał i pojawiał się w zależności od tego, jak padało światło, jakby był tylko hologramem, ale ja byłem pewien, że był tam naprawdę, tylko medytacja i makowa przeźroczystość powodowała, że nie było go czasem widać. Wpatrywałem się w niego, a on wpatrywał się w szare niebo, trwało to długo, może nawet i godzinę, nie mogłem się ruszyć oszołomiony tym widokiem, a niebo, nie chmury, lecz całe niebo poruszało się nad statycznym naszym układem: ja na ziemi, przed wielką strzykawką, on na tłoku, patrzy w niebo i tworzymy razem kompozycję, misterium świętości. Po tym czasie, długim i nieokreślonym, zwrócił oczy na mnie i ten wzrok momentalnie pozbawił mnie przytomności, zapadłem się w otchłań, tę samą, w którą wypływała w moim mieszkaniu muzyka, byłem w pustce, nigdzie. Obudziłem się znów w moim mieszkaniu, z głośników dobiegały ostatnie dźwięk imonumentalnej kompozycji.
Zdawało mi się, że widziałem go tydzień później w metrze, stałem na końcu jednego ze starych, rosyjskich wagonów i przez szybę dostrzegłem, że on jedzie w drugim, stał, trzymając się pionowej rurki, patrząc zupełnie nigdzie, zniknął mi gdzieś między stacjami i między mrugnięciami oczu.
Wróciłem tego dnia do domu, przejrzałem internet w poszukiwaniu dostępu do morfiny, starzy pacjenci onkologiczni nawet za bardzo nie kryją się z tym, że handlują swoimi lekami przeciwbólowymi, ale oni i tak umierają, więc nikt się nimi nie przejmuje. System zapewnia im już tylko dostęp do recept na morfinę i emeryturę za niską, żeby te wszystkie recepty wykupić. Skontaktowanie się z jednym z nich zajęło mi może dwadzieścia minut.
Umówiłem się z moim „dziadkiem” na 23:30. Lutowa, zimna, deszczowa noc, tramwaj linii dwadzieścia trzy. Jechałem prawie całą trasę, od trzeciego na przedostatni przystanek. Stary skład wtoczył się z trzaskiem i zgrzytem na skrzyżowanie, za którym była moja stacja początkowa w rejsie do nowego świata, w środku nie paliło się światło, pojazd był ciemny, wyglądał jak tramwaj widmo, jedynie w kabinie motorniczego tlił się zestaw kontrolek i końcówka rebeliancko zapalonego papierosa. Szarpnięcie i wkroczenie w ciemność, tramwaj ruszył przez ulicę, na której przed tygodniem z niewiadomego powodu padły wszystkie latarnie, całość oświetlał tylko księżycowy sierp, tego dnia świecący tak bardzo podobne do blasku jego oczu, tych szaro-stalowych, wbitych w moją podświadomość, które ciągle widziałem. Tramwaj ślimaczył się przez ulice, siedziałem w środku, w półmroku latarni, wepchnąłem ręce do kieszeni mojego płaszcza, coś w niej było, szorstkiego, obłego, twardego. Wyjąłem, była to figurka Wenus, którą znalazłem we śnie o strzykawkowym stylicie. Schowałem ją na powrót do kieszeni, byłem przerażony, zmaterializowany przedmiot ze snu, a może nie ze snu, może z dziwnego wydarzenia, nie potrafiłem oddzielić rzeczywistości od sennej fikcji. Tramwaj przecinał gęstą mgłę, która podniosła się, nie wiem kiedy, powyżej okien tramwaju było widać rozmyte światła latarni, na skrzyżowaniach czerwone poświaty rozmytej sygnalizacji, gdzieś na horyzoncie tak samo rozmywał się księżyc. Wilgotna ciemność coraz mocniej mnie oblepiała, gęsta i czarna jak smoła, ale zimna, jakby momentalnie zamieniała kropelki wody i potu na mojej skórze w kryształki lodu. Mgła wkroczyła do tramwaju, światło kasownika rozmyło się w niej, tak jak wcześniej rozmywały się latarnie i księżyc, rozmyła się oświetlona kontrolkami kabina motorniczego. Nie wiedziałem, na jakich przystankach tramwaj się zatrzymuje, na każdym wpuszczał do środka kolejne połacie mgły, jakby były żywe. Coraz gęstsza biel, coraz ciemniej. Kryształki lodu na skórze, drgawki, ubranie oblepiające moje ciało, ciężki oddech, wilgoć, ból w stawach. Na jednym z przystanków cała mgła wyszła na zewnątrz, zniknęła, dojrzałem tabliczkę na wiacie. To był mój przystanek, to tutaj miałem spotkać mojego umierającego dilera. Wytoczyłem się na ulicę wraz z mgłą, zbierając ostatnie siły. Mgła na ulicy też podniosła się nieco i było widać na tyle, że mogłem trafić na umówione miejsce. Miałem wrażenie, że gęstniała tuż za mną, do tego stopnia, że stawała się monolitycznym blokiem, a przede mną rozrzedzała się, prowadząc mnie do celu, nawet gdybym chciał, nie mógłbym ani zboczyć, ani zawrócić.
Wraz z mgłą i paczką tabletek morfinowych wróciłem tramwajem. Mieszkanie, okna zasnute mlekiem i półmrok pokojów; zapaliłem tylko jedną niewielką lampkę nad stolikiem, pierwsze przygotowanie, sól fizjologiczna, spirytus, kawałek wacika jako filterek. Strzykawki miałem w domu, nawet nie wiem po co, ale zawsze miałem w apteczce zapas jednorazowych igieł i strzykawek. Gumowy pasek, żyła, newralgiczny moment wkłucia, trudny, ale zdawało mi się, że robiłem to już setki razy, że moje ruchy są automatyczne, precyzyjne. Krwawa róża w cylindrze pompki oświetlonym nocną lampką zabłysnęła jaskrawą czerwienią, odpuszczenie paska, iniekcja, przebiegający przez całe ciało dreszcz podobny do spotęgowanego orgazmu połączonego z bezbolesnym porażeniem prądem, kumulujący się w podbrzuszu, erotyczna przyjemność najwyższych stadiów, penetracja żył przez opium, ekstaza każdej komórki. Świat zaczął drżeć, a potem bujać się w osi wertykalnej, nie pomagało zamykanie oczu czy mruganie, trwało to kilka minut, aż pierwsze wrażenie ustąpiło. Powolne rozmiękczanie nóg, mieszkania, krawędzi przedmiotów, miodowa powłoka na przedmiotach i powietrzu. Leżę, mam wodę do picia, papierosy do palenia i lepię się do rzeczywistości. Pustka, którą niedawno widziałem w tym mieszkaniu, wywinęła się na nice, byłem sam na obrzeżu pustki, spokojny, lepki. Delikatne fenomeny wzrokowe, czerwonawe plamki, może placebo, może błędy receptorów. Ciężko opisać to rozmiękczenie i rozciągnięcie czasu, jakie zachodzi, jest to stan, w którym wszystko, co postrzegamy, jest takie, jak znamy i takie, jak co dzień, ale jednocześnie jest i wyostrzone, jest bardziej, można nawet najdrobniejszy szczegół tego świata obserwować długimi minutami, a jednocześnie miękkie, za filtrem z jakiejś słodkiej wydzieliny, rozmyte i rozciągnięte. Opiumowy paradoks postrzegania. Leżę, piję wodę, ma cudowny smak, chociaż to tylko miejska kranówka, gapię się na wiszące na mojej ścianie rekonstrukcje obrazów, rozpierdolona w łóżku kobieta, wylewające się flaki, ładne, bardzo lubię ten obraz.
Patrzę na zegar, minęły dwie godziny. Mimo miękkości nóg i ogólnego zatopienia coś kazało mi wstać, włożyć płaszcz i wyjść z mieszkania, na ulicę i iść przez gęstą mgłę, prowadzony tak samo jak wcześniej. Na miękkich nogach szedłem przez mgłę, biało-miodową, słodką jak wata cukrowa. Nie było to zbyt łatwe, wszystkie części mojego ciała wydawały się z półpłynnej masy, jakiegoś ciepłego kauczuku, wyginały się w nienaturalnych punktach, w nienaturalne kierunki. Zdawało mi się, że mogę się rozciągnąć do dowolnego rozmiaru. Po czasie nieokreślonym tego gumowego chodzenia zobaczyłem przebijającą przez mgłę rubinową łunę. Podszedłem bliżej. Światło wypływało z otwartych drzwi jakiegoś lokalu, było wręcz oślepiające, nie wiem, kto i po co miałby siedzieć w środku, ale ja nie mogłem się ruszyć, stojąc przed tymi drzwiami. Światło było bardzo mocne, ale jednocześnie zimne, nie czułem, żeby mnie ogrzewało, nie topiło mojego gumowego ciała. Stałem, patrzyłem, nie mogłem zamknąć oczu, moją głowę wypełniała czerwień. Widziałem już tylko czerwoną plamę, nic więcej. Poczułem, że ktoś włożył mi coś do ręki, guma i metal, niezbyt lekkie. Nie mogłem się ruszyć, sprawdzić co trzymam, czerwień zniknęła, mgła się rozmyła, leżałem na mojej kanapie, rozebrany, z podciągniętym rękawem, na stoliku leżała pusta strzykawka i reszta akcesoriów.
Ranek wstał, na niebie rozpostarła się chmura w kolorze i kształcie rozlanego na szklany blat roztopionego ołowiu widzianego od spodu. Wilgotny wiatr rozbijał krople deszczu o szyby, ich uderzenia wybrzmiewały wyjątkowo mocno w głowie po tym chyba śnie, jaki przyszedł, gdy opium przestało działać. Nie czułem się źle, brak snu, to tyle. Żadnych sensacji, drgawek, bólu głowy, stanów depresyjnych, tego wszystkiego, co tak silnie przeszkadzało po stymulantach, kokainie i jej podróbkach, których kiedyś próbowałem na jakichś młodzieńczych imprezach. Zapaliłem papierosa, rozejrzałem się po mieszkaniu, wszystko było tak, jak zostawiłem, mój płaszcz, który „włożyłem, wychodząc” wisiał na swoim miejscu, ale wisiał jakoś krzywo, jakby obciążony z jednej strony. Wstałem, z pewnym trudem, zostały we mnie jeszcze resztki opiumowej gumowości, podszedłem do wieszaka i sięgnąłem do kieszeni. Znalazłem w niej duży i ciężki rewolwer, jego chwyt od razu rozpoznałem, to był ten przedmiot, który dostałem do ręki w moim śnie – nie śnie, gdy stałem, oślepiony czerwienią. Nie wiem, skąd wiedziałem, nie znam się na broni, że to Colt Python .357, przypominał broń Harry’ego Callaghana z filmów z Eastwoodem, chociaż tam był Smith & Wesson. Nieważne, wielki, oksydowany rewolwer, długa lufa (8 cali), chwyt z gumowymi okładzinami, ciężki, na pewno ponad kilogram. Otworzyłem bęben, komory były puste. Schowałem go do kieszeni, z której go wcześniej wyjąłem, nie wiedziałem, co innego zrobić, czułem, że coś nie pozwoli mi na wyrzucenie go albo zgłoszenie na policję.
Chodziłem do pracy, nuda, szef dalej był kutasem, zachowywał się jak czarnoskóry sierżant z amerykańskich komedii kryminalnych, ale bez tego całego przyjacielskiego drugiego planu, jaki zawsze był tam gdzieś oczywisty. Mówiąc wprost, ciągle darł na wszystkich mordę i nigdy nie był zadowolony. Gruby frajer w koszuli z krótkim rękawem, podobno żona go zostawiła, a dzieci biorą tylko alimenty, nie wiem, czy to była przyczyna, czy skutek jego skrajnej bucerii i agresji, miałem to gdzieś. Tabelki, bazy danych, nuda dobijająca, kancelaryjna, mechaniczne czynności, przepisywanie, kopiowanie, porównywanie kolumn.
Na dworze robiło się ciepło, przyszła wiosna, od dwóch miesięcy co piątek ładowałem sobie morfinę w kanał, leżałem, gadałem ze sobą, oglądałem obrazy, potem zasypiałem i chodziłem w sennej mgle, znajdowałem w domu przedmioty z tych snów, mniej spektakularne od rewolweru, który ciągle leżał bez amunicji w kieszeni mojego płaszcza, ale powoli przestawałem zwracać na to uwagę, zaczęło mi się wydawać zupełnie normalne. Przynosiłem ze snu zagraniczne monety, kawałki papieru z zapisanymi słowami, przyczepiałem je do tablicy korkowej i układałem z nich wiersze, które wysyłałem potem do jakichś internetowych czasopism, wszystko to robiłem z jakąś z góry narzuconą „koniecznością”. W kolejny piątek zwiększyłem trochę dawkę, bardziej niż zwiększyła mi się tolerancja, sprawdzałem. Kilka godzin tego, co zwykle, potem sen, mgła, ale jakby rzadsza, rozpoznawałem kontury, ludzi, budynki. Czerwone światło, ale inne, mniej oślepiające, nieparaliżujące, w środku muzyka, dub techno, wchodzę, ludzie dziwacznie wysocy, szczupli, tańczą, ja przechodzę między nimi, nie zwracają na mnie uwagi. Ich twarze mają ostre, wyraźne rysy, duże kości policzkowe, wszyscy wyglądają podobnie, kobiety i mężczyźni. Podchodzę do baru, za ladą stoi ogromny facet o ciemnych oczach, na głowie ma rogi, skóra wydaje się bardziej czerwona, niż wskazuje na to natężenie oświetlenia w klubie, może po prostu jest ciemnoskóry… Zamawiam piwo, płacę monetami euro, które zebrałem w którymś z poprzednich snów. Piwo ma rubinową barwę, słodko-gorzkie, lekko gazowane i pachnie karmelem, muzykę skądś znam, repetytywna dubowa elektronika, przestaje mi przeszkadzać montypowość osób na parkiecie, diabelski wizerunek barmana, siedzę i słucham, nie mam odwagi zatańczyć, zresztą chyba bym nie dał rady, ledwo utrzymuję się w moim kauczukowym ciele, muszę bardzo ostrożnie stawiać kroki.
Po jakimś czasie podszedł do mnie On, mój ćpun, mój dziwny anioł stróż, którego ostatnio przestałem spotykać, widziałem go pierwszy raz od dwóch miesięcy, podszedł, ale nie podał mi ręki, powiedział tylko „musisz stąd wyjść, jeszcze nie czas”, jego słowa zdawały się brzmieć jakoś obok muzyki, zupełnie nie przeszkadzała im ona w dotarciu do moich uszu, chociaż mówił cicho, muzyka była dużo głośniejsza od słów, setki razy, a ja je po prostu usłyszałem, jakby wypowiedział je w kompletnej ciszy. Wstałem, wyszedłem powoli, gumowym krokiem, na ulicy nie było mgły, miasto jak zawsze, tylko zmiękczone-wyostrzone narkotykiem. Wróciłem do domu piechotą, wcześniej te stany urywały się na mieście, gdzieś, we mgle, teraz poszedłem do domu, po prostu, tak jak każdego dnia wracając z pracy. Weekend minął jak zwykle, czytanie, muzyka, leżenie, nie wychodziłem, byłem w tym mieście sam, najlepiej znałem… tego dziwnego kolesia, który nic nie robiąc, wciągnął mnie w morfinę. Gadałem z nim dwa razy, widziałem jeszcze kilka, ale miałem wrażenie, że go znam, że w jakiś sposób wlał mi do głowy siebie samego. Nie wiedziałem jednak, jak się z nim spotkać, jedynie morfina dawała mi w tej chwili taką nadzieję, na mieście już się nie pojawiał.
W poniedziałek poszedłem do pracy, ale dzień płynął jakoś inaczej, nabrał jakiejś lepkości i zwartości, te wszystkie biurowe głupoty, tabelki, bazy danych jakoś nie przeszkadzały, grubas – mój szef – zamknął ryj i siedział u siebie w gabinecie, chociaż miałem wrażenie, że cały dzień mi się przyglądał przez przeszklone ściany. Praca szła dobrze, nie byłem zmęczony po powrocie do domu. Wieczorem, gdy słońce zaczęło zniżać się nad horyzontem, świat zalała krwawa poświata, zjawisko to było dziwne i niespodziewane, nikt jednak nie zdawał się tego zauważać. Siedziałem na balkonie, paląc papierosy, na dole zobaczyłem Jego, mojego morfinowego ojca, jak szedł chodnikiem razem z tym potężnym barmanem, tym razem barman nie miał rogów, ale poza tym się nie zmienił, wielki chłop, ciemna skóra w odcieniu czerwieni (nie wiem, czy to od tego dziwnego słońca).
Zadzwonił mój domofon, wszedłem z balkonu do mieszkania wypełnionego czerwonym, słonecznym blaskiem, na stole stała moja popielniczka z grubego szkła i szklanka po wypitym piwie, oba przedmioty mieniły się rubinowo. Otworzyłem, nie pytając kto to, domyślałem się, a może nawet wiedziałem. Weszli po schodach i po chwili stali we dwóch w moim salonie. Potężny, dwumetrowy, czerwonoskóry barman o czarnych oczach azteckiego kapłana i ten drobny, przezroczysto-woskowy ćpun o dziwnych jasnych oczach szamana ze świętych gajów Germanów czy Słowian, który nawet w tej niesamowitej czerwonej poświacie wydawał się całkowicie biały, jakby jego postać nie załamywała i nie odbijała w żaden sposób tego czerwonego światła, jakby był idealną przezroczystością.
W tym momencie zaczął padać deszcz, zaczął od razu, z niespodziewaną gwałtownością, ulewa targana wiatrem rozbijała się o szyby, ale czerwona poświata nie zelżała ani trochę. Spływające po oknie krople wydawały się krwią, tak samo ich cienie na jasnych ścianach mojego mieszkania czy mojej skórze. On jednak dalej był biały, a jego ogromny towarzysz ciemno-czerwony, krwawy sam z siebie, nie było widać na nim tych złowieszczych kropel. Z ciszy wyłonił się nagle donośny, ale kojąco spokojny głos barmana:
— Zostawiłeś u nas portfel, przyszliśmy ci go oddać, przeczekamy tutaj ten deszcz.
Weszli i usiedli na moich kanapach, portfel położył na stoliku w salonie, był to mój portfel, faktycznie, z ciemnobrązowej skóry, teraz tak podobnej do skóry barmana. Usiadłem w fotelu naprzeciwko nich. Nikt się nie odzywał, nie poruszał, ani ja, ani oni.
Zapadł mrok, ścierając krwawe ślady z mojego mieszkania, księżyc niemal nie oświetlał miasta, zrobiło się ciemno, na mojej ulicy ciągle nie działały latarnie. Oni wstali, podali mi ręce i bez słowa wyszli. Poszedłem na balkon, spojrzałem przez barierkę w dół na bramę mojej kamienicy, nie było tam nikogo, nikt nie pojawił się przez następne kilka minut, przez które paliłem papierosa. Zajrzałem do portfela, był wypchany dolarami, wstępne liczenie wykazało około dwudziestu pięciu tysięcy, wcześniej miałem tam tylko sto złotych i trochę różnych monet, które z kolei zupełnie zniknęły. Portfel był mój, poznawałem go, były w nim moje dokumenty, karty, papierki, paragony. Byłem jednak już przyzwyczajony do pojawiania się w moim życiu przedmiotów znikąd, dlatego nie bardzo się tymi pieniędzmi przejąłem, chociaż byłem zadowolony z takiego wzbogacenia się. Umyłem się i poszedłem spać.
Z czasem zacząłem brać każdego wieczora, potem krążyłem po mglistych ulicach, kilka razy spotykałem mojego opiumowego ojca, wymienialiśmy uprzejmości, ale nie gadaliśmy wiele. On i tak wiedział, co się ze mną dzieje, nie musiałem nic mówić, uśmiechał się, widząc moje wkłucia na żyłach i coraz bardziej przezroczystą twarz. I oczy, oczy coraz bardziej podobne do Jego oczu. Rutyna, coraz większe dawki, coraz dłuższe spacery. Trwało to kilka miesięcy, minęła wiosna i lato, przyszła jesień.
Wstałem rano, mglisty świt, musiałem jechać do mojego dziadka po tabletki, podmiejski tramwaj jedzie przez pola i łąki, na których za kilka lat będą stały osiedla deweloperskie. Słońce zionęło jasnym białym światłem, mgła miała w sobie coś złowieszczego, jakby ukrywała jakieś nieskończone bestialstwo, ślady krwawej bitwy, tłumy paskudnie okaleczonych, rozerwanych, powypalanych i gnijących zwłok, albo jakby niosła ze sobą trujący opar, gaz bojowy lub zarazę. Odcinała od najbardziej makabrycznych widoków, pozwalała dobrodusznie na przejście, zanim podniesie się i odsłoni to, co ukrywa. Poszedłem, nikt nie otworzył, pukałem, waliłem. Usiadłem pod drzwiami, chciałem zaczekać. Z naprzeciwka wychyliła się siwa głowa kobiety, zupełnie nijaka, bez cech szczególnych, lat od 50 do 60.
— Pan do Franka?
— Tak, to mój znajomy — odparłem.
— To pan nic nie wie? Franek umarł przedwczoraj, ten rak go wykończył.
-— Nikt mnie nie powiadomił.
Wstałem, bez słowa wyszedłem i wróciłem na przystanek, mgła się podniosła, ale nie odsłoniła niczego strasznego, chociaż przecież odsłoniła śmierć mojego morfinowego dziadka, zżarte rakiem zwłoki tego miłego pana, który, żeby godnie przeżyć ostatnie dni swojego życia, handlował tabletkami morfiny, jedynym, co gwarantowała mu służba zdrowia w jego sytuacji.
Wróciłem do domu, wziąłem urlop w pracy, wszedłem na ogłoszenia, okazały się puste, całkowicie, żadnych leków, niczego. Do tej pory nie było problemu, jak nie ten to inny, dziesiątki opcji. Teraz ta mgła, śmierć i wyczyszczone ogłoszenia.
Nie czułem się źle, ale wiedziałem, że to kwestia czasu. Wieczorem pojawiły się pierwsze dreszcze, jak lekka grypa, nie mogłem spać, wziąłem klonazepam. Niewiele to pomogło, rano czułem się już gorzej, zimny pot, dreszcze, na domiar złego przez sen rozwaliłem dzbanek z wodą, który trzymałem na szafce nocnej.
Poszedłem do lekarza, powiedziałem, że jestem uzależniony, ale recepty na morfinę nie dostałem, wynegocjowałem tylko zwolnienie lekarskie.
Po trzech dniach czułem się, jakbym był zrobiony z galarety, przez którą przepuszcza się prąd, drgawki i dreszcze, zimno i gorąco na raz, każdy ruch sprawiał ból, nie miałem siły się ruszyć, nie myłem się, ledwie zwlekałem się z łóżka, żeby iść do kibla. Ciekło z nosa i oczu. Permanentna sraczka, drugi dzień, a nie bardzo dało się pić i jeść, bo organizm to odrzucał. Z godziny na godzinę było gorzej, w nocy nie spałem, leżałem i wpatrywałem się w błękitną łunę księżyca rysującą ołowiane zacieki z deszczu na moich ścianach. Zmuszałem się do picia wody, żeby nie zdechnąć tutaj z odwodnienia. Objawy odstawienia były dużo silniejsze, niż się spodziewałem, niż czytałem, przypominały dużo silniejsze opioidy, jakieś syntetyczne gówno, a ja nawet nie wyszedłem z morfiny. O wschodzie słońca nie spałem, pokój zalała czerwonawa poświata poranka, trochę jak wtedy, gdy barman z moim opio-ojcem oddawali mój portfel.
Barman, ten dziwny klub z czerwonym światłem, ci ludzie o dziwnie jednakowych twarzach. Może tam, może ktoś tam coś wie. Rwący ból stawów i kręgosłupa, ciężko wstać, przypominało to chorobę Parkinsona. Zwlekłem się z łóżka, zaciągnąłem do kabiny prysznicowej taboret i powoli, na siedząco wziąłem pierwszy prysznic od czterech dni. Ból sprawiała każda kropla wody, szorstkość gąbki była nie do zniesienia, ale po wszystkim przez chwilę było lepiej. Ubrałem się, porządnie, koszula, spodnie, marynarka, buty, kapelusz. Włożyłem mój płaszcz, poczułem ciężar w jego kieszeni. Colt, ciągle tam był. Wyglądałem jak jakiś typ z filmu noir, ale chociaż mogłem ukryć moją twarz w kołnierzu i cieniu ronda.
Zatłoczony tramwaj, stoję, nie ma miejsc, żeby usiąść, ból promieniuje mi z każdej części ciała. Najgorzej jest ze stawami, czuję, jak drżą mi kolana, a ból rozchodzi się z nich na całe nogi, kończąc się gdzieś w kroczu, gdzie schodzi się z bólem kręgosłupa. Wiszę na poręczy, pewnie wyglądam jak zwłoki, w szarym płaszczu i kapeluszu, jak zwłoki starego Hollywood.
Jeszcze trzy przystanki, o ile dobrze pamiętam, przecież wtedy była mgła. A co, jak to miejsce wcale nie istnieje? Odnieśli mi portfel, ale to nic nie znaczy, może nie istnieć w tej rzeczywistości, a istnieć w tamtej, do której teraz nie mogę wejść bez morfiny. Oni pewnie mogą przenosić się między nimi bez problemu, ja jeszcze nie osiągnąłem tego poziomu. A może osiągnąłem? Może ten rozrywający ból, ten ponadnormatywny głód, to wszystko jest znakiem, że przekroczyłem jakiś próg, że jestem już w różnych światach, w dwóch na raz.
Wysiadłem, padał deszcz, krople ściekały z ronda kapelusza, powoli poszedłem w kierunku, gdzie spodziewałem się znaleźć te drzwi, to tajemnicze miejsce, w którym byłem już dwa razy. Długo krążyłem powolnym, trupim krokiem po okolicy i w końcu trafiłem. Wewnątrz świeciło się czerwone światło, gdy wszedłem, nie przypominało to tego klubu, w którym tańczyły dziwne demoniczne klony. Schludne stoliki zalane czerwienią, czerwone świeczki, czerwone obrusy, w kącie siedziała jakaś dziewczyna ubrana w stylu sprzed 50 lat. Potężny barman, ten sam czerwonoskóry bydlak wzrostu koszykarza NBA i postury ciężarowca, stał za barem, ale ubrany był w koszulę z krawatem i kamizelkę od trzyczęściowego garnituru, palił papierosa. W knajpie rozbrzmiewała muzyka, jakiś dysonansowy, surrealny jazz oparty na schematach z bopowych standardów, czasem uciekający we freejazzowe struktury. Usiadłem przy barze, przesunąłem kapelusz na tył głowy i zapaliłem papierosa, zamówiłem piwo i wraz z zapłatą (jakieś stare monety, nie wiem, skąd miałem je w portfelu i czemu pomyślałem, że one są odpowiednie do zapłaty) podałem mu serwetkę z wiadomością „potrzebuję towaru”. „Zaczekaj” rzucił i podszedł do telefonu, zdziwiło mnie nawet, że tak szybko to poszło, widocznie bycie Jego znajomym przynosiło korzyści. Barman podniósł słuchawkę przestarzałego telefonu w obudowie z bakelitu i z obrotową tarczą numeryczną, rozmawiał chwilę po cichu, odłożył ją, podszedł do mnie i na tej samej serwetce napisał „Hera, za 2 godziny tutaj”. Uśmiechnąłem się i wstałem z piwem od kontuaru. Było mi trochę lżej, nieco się rozluźniłem, musiałem odczekać tylko 2 godziny. Nie opłacało mi się wracać do domu, postanowiłem zaczekać na miejscu.
Podszedłem do dziewczyny w kącie i zapytałem, czy mogę się dosiąść, zgodziła się. Była ładną, szczupłą blondynką, chyba z niebieskimi oczami (ciężko poznać w czerwonym świetle), delikatne rysy twarzy, mało widoczny makijaż, poza rzęsami i ustami, te ostatnie były dopasowane kolorem do całego wystroju. Miała na sobie staromodny żakiet, taki jak nosiły panie z klasy średniej w latach 60., pod nim biała koszula. Po kształcie sylwetki można się było domyślić równie staromodnego stanika ze stożkowymi miseczkami. Poprosiła, żebym poczęstował ją papierosem. Zapaliliśmy.
Nigdy nie umiałem rozmawiać z kobietami poznanymi w knajpach i klubach, zapytałem o imię, nazywała się Alicja, zapytałem, czemu tutaj siedzi, powiedziała, że ukryła się przed deszczem, rozmowa jakoś się toczyła, nawet nie wiem, jak temat zszedł na ludzkie dziwactwa, opowiedziałem jej tę historię o Bobie, o tym samym koprofilskim ćpunie, o którym usłyszałem od mojego Ojca (nie nazywałem go już inaczej). A ona patrzyła na mnie tak, jak ja patrzyłem wtedy na niego, chociaż potrafiła patrzeć mi wprost w oczy, ja wtedy nie dawałem rady. Była naprawdę ładna, gdy uśmiechała się lekko i zdawała się wiedzieć więcej, niż jej powiedziałem. Przegadaliśmy dwie godziny, trzy piwa, pięć czy sześć papierosów, dwie wizyty w toalecie. Barman machnął na mnie, potakująco kiwnąłem głową, przeprosiłem Alicję, poszedłem na zaplecze.
Siedział tam jakiś koleś, skórzana kurtka, włosy na brylantynę, ciemne okulary, wygląd Lou Reeda z połowy lat 70., wypychał czymś kieszeń w spodniach, żeby symulować wielkiego fiuta, albo go podniecałem, w obu wypadkach nie budziło to zaufania. Na stoliku leżała zawinięta w folię paczka.
— To jest to? — zapytałem.
— Mhm — odmruknął niedorobiony Lou.
— Dasz mi próbną działkę, załaduję sobie ją w kiblu, a potem się dogadamy co do reszty.
— Mhm — znów odpowiedział koleś i wziął się do otwierania paczki.
Wyciągnąłem wagę, strzykawkę, resztę asortymentu, zapłaciłem za próbną działkę, poszedłem do łazienki. Pasek, żyła, igła, krwawa róża, pasek, towar, wejście, kilka minut na uspokojenie orgazmicznych prądów, nieduża dawka, ale od razu poczułem się lepiej. Wychodząc z kibla, zobaczyłem, że Alicja gada z jakimś facetem, sztywny, wysoki, siwiejący, w brązowym garniturze, nerwowy, zbyt nerwowy, rozgląda się dziwnie, nachylił się, żeby coś powiedzieć jej na ucho, na pasku mignął rewolwer w skórzanej kaburze – policja. Poszedłem do tamtego. Na zapleczu rzuciłem na stół kasę, zabrałem paczkę:
— Tam są psy, zmywam się.
Wybiegłem przez tylne wyjście, narobiłem hałasu, potrącając stos skrzynek z butelkami po piwie. Usłyszałem kroki za mną, otwieranie drzwi, puściłem się wzdłuż uliczki, szybki bieg, zabłocone uliczki na tyłach kamienic, podwórko na przestrzał, ciągle słyszałem za sobą kroki, raz bliżej raz dalej, koleś też nie był w najlepszej formie. Zacząłem tracić ostrość widzenia, jakbym biegł w tunelu mgły, znów mgła, ale nie miałem czasu, biegłem, a tamten nie odpuszczał, wsypała mnie i Alicja i ten Lou, trzeba spieprzać.
Kolejna uliczka, błoto, siatkowe boksy na skrzynki ograniczające szerokość przepustu, potknąłem się, upadłem na lewe biodro i o coś mocno uderzyłem, coś pękło przy tym uderzeniu, było słychać wyraźny odgłos kruszenia, byłem przekonany, że to moje kości, ale mogłem się ruszać, kroki coraz bardziej się zbliżały, było już chyba za późno. Dotknąłem miejsca, w które się uderzyłem, wyczułem coś w kieszeni, gliniana Wenus ze snu o stylicie, to ona rozkruszyła się, gdy upadałem. Włożyłem rękę do kieszeni, w szczątkach figurki był szybkoładowacz z sześcioma nabojami .357 Magnum, w drugiej kieszeni miałem colta. Wyciągnąłem go, z zadziwiającą sprawnością włożyłem naboje do komór, zamknąłem bęben, naciągnąłem kurek. W tej samej chwili zza rogu wypadł ten siwiejący facet w brązowym garniturze, w ręku trzymał krótki, chromowany rewolwer, leżąc, wycelowałem, nacisnąłem spust. Kula trafiła prosto w głowę, poniżej lewego oka, upadł do tyłu, a z jego rozłupanej czaszki na zabłoconą uliczkę zaczęła wyciekać ciemnoczerwona krew z kawałkami mózgu, padający deszcz rozmywał ją w brudzie tego śmierdzącego zaplecza kiepskich knajp. Pocisk wyrwał mu kilka górnych zębów, zniszczył oko, a wychodząc, zrobił dziurę wielkości dwóch pięści z tyłu głowy. Rewolwer dalej tkwił w jego dłoni, S&W 38 Special, krótka lufa, zabrałem go. Sześć naboi w bębnie, osiemnaście w zapasie w kieszeniach garnituru, trzeba będzie czymś się bronić, od biedy można tym walić i z colta.
Szybko do domu, zebrałem najpotrzebniejsze rzeczy, trochę ubrań, pompki, laptop, jakieś żarcie z lodówki. Wyszedłem. Nie myślałem, ale jechałem gdzieś, wysiadłem z podmiejskiego tramwaju po długiej jeździe przez wieczorne miasto, poznałem, to okolice mieszkania tego martwego już dziadka, od którego kupowałem towar. Poszedłem do jego mieszkania, nie wiem skąd, ale wiedziałem teraz, że klucz jest pod wycieraczką.
Mieszkanie nieco już zatęchło, otworzyłem więc okna, zapaliłem papierosa, przeszukałem. Stare ubrania, bibeloty, nic nie zabrane, dziadek musiał nie mieć rodziny. Przeszło mi przez myśl, że nigdy nie istniał, że wytworzył go ktoś albo ja sam i pewne cechy tego wytworu (tabletki) przenikały do realnego świata tak jak rewolwer, Wenus z nabojami, pieniądze, może i ten policjant, którego mózg wyciekł w zabłocony zaułek knajpianych zapleczy.
A jeśli on był realny? Ale nie, wpisywał się w noirowy wystrój sceny, ani on, ani Alicja nie mogą istnieć, diler wyglądał inaczej, on mógł być prawdziwy, nie ta epoka. Ale pewności nie ma. Może tylko wygląd, brązowy garnitur, staromodny rewolwer, kostium dziewczyny, może to nakładało się jak filtr na rzeczywistych ludzi, na jakiegoś inspektora, kobietę w zupełnie nowoczesnej sukience.
W pawlaczu nad drzwiami do kuchni znalazłem dubeltówkę, paczkę naboi, trochę łusek, ewidentnie już wystrzelonych (czyżby zbierał je po lesie po myśliwych?), puszkę prochu (opisaną po czesku), płachtę filcu, nowe spłonki. Strzelba byłą naoliwiona i zawinięta w papier i płótno. Ciekawy dziadek, o ile istniał, handel narkotykami, broń (sądząc po sposobie przechowywania – nielegalna). Paczka morfiny (dwa listki) w szufladzie, dobrze, mam zapas. Doładowałem jeszcze małą działką, poleżałem, pomyślałem, zasnąłem. Rano wstałem, dałem sobie w kanał po śniadaniu, ubrałem się, schowałem policyjny rewolwer do marynarki, wsiadłem w tramwaj, pojechałem do pracy, wiedziałem, że się spóźnię.
Mazowieckie równiny na przedmieściu, wczesnowiosenny zamglony poranek. Biały tuman maskował błoto, a słońce nisko nad horyzontem malowało na złoto wilgotne pola odbiciem światła od ich powierzchni. Pryzmy błota i gnoju wyglądały jak bryły mosiądzu, jakby całe pole było nimi usłane w zasięgu wzroku, przez chwilę wyglądało ładnie. Kilka metrów dalej światło już nie dawało tego efektu, odsłaniając rozdeptane błoto. Zamknąłem oczy, zaczęły pojawiać mi się obrazy, podobne do tych, które widziałem przed chwilą, potem bardziej miejskie, jechałem tak, obserwując znaną trasę przez zamknięte oczy.
Mój przystanek, wysiadłem, wszedłem do znienawidzonego biura, smutne klepanie klawiszy, powietrze pachniało terrorem ekonomicznym. Szef, ten obleśny sadysta psychiczny, już mnie zobaczył. Wytoczył się z gabinetu, zawołał gestem ręki. Wszedłem, gdy skupi się na mnie, przynajmniej reszta chwilę odsapnie. Usiadłem i nawet nie słuchałem tego, co krzyczał, wiedziałem co – stek wyzwisk, czepianie się o nieobecność i spóźnienie, miałem to w dupie, nim skończył, wstałem, uciszyło go to, był zdziwiony tym wyrazem nieposłuszeństwa. Nie ruszył się, stanąłem z boku, wyciągnąłem z kieszeni rewolwer, przyłożyłem mu do skroni, próbował się podnieść, strzeliłem, opadł martwy na fotel, kula wbiła się w ścianę z pancernego szkła, pod jej śladem plama krwi, spojrzałem na szarość biura przez czerwień krwawej plamy, spływając, robiła się coraz jaśniejsza, podobna plama u mnie pod nogami na marmurowej podłodze, coraz większa i ciemniejsza. Jego gabinet był dźwiękoszczelny, nikt niczego nie zauważył. Wytarłem starannie rewolwer i wsunąłem mu w prawą dłoń, niech się pogłowią nad samobójstwem. Windą zjechałem do garażu. Ukradłem jego mercedesa, odjechałem, samochód zostawiłem na mieście, wróciłem do mieszkania dziadka tramwajem.
Strzelałem sobie dwa razy dziennie, miałem sporo towaru, naładowany rewolwer .357, zrobiłem kilka nabojów do dubeltówki, jako pocisków używając podkładek i pociętych gwoździ. Miałem tego dwanaście sztuk, no i osiem „fabrycznych”, dwadzieścia strzałów ze strzelby, pięć z colta z .357, dwanaście z .38 (są krótsze, ale mają tę samą średnicę, daje się strzelać z rewolwerów na .357 amunicją .38), nie jest źle, łatwo mnie nie wezmą.
Każdego ranka, po pierwszym strzale i lekkim zejściu „fazy”, wychodziłem do sklepu, dwie-trzy świeże bułki, jakiś kefir, czasem jakieś jabłko, śniadanie. Po południu trochę szlajałem się po okolicy. Wieczorem drugi strzał.
Był chyba piąty dzień po zabójstwie szefa, łaziłem po przedmieściach, zaczęło padać, gęsta, nieprzyjemna mżawka, a w dziurach w drodze gromadziła się brudna woda, postanowiłem wrócić do mojej kryjówki, miałem ochotę na kawę przed wieczornym strzałem. Przechodząc obok przystanku, zobaczyłem kogoś wysiadającego z tramwaju, blond włosy przykryte czarnym beretem, zielony płaszcz, ładne nogi i czerwone szpilki. Stanąłem i zerknąłem na tę kobietę, odwróciła się. To była Alicja, zacząłem się zastanawiać, czy mnie mają, czy to przypadek? Chce mnie złapać czy uwieść?
Zobaczyła mnie i uśmiechnęła się, machając ręką. Stałem, czekając, aż przejdzie na wysokich obcasach przez zabłoconą ulicę.
— Cześć — powiedziała, gdy już stanęła obok mnie.
— No, cześć. Przyszłaś potwierdzić moją kryjówkę?
—Nie, nie. Może byśmy trochę pospacerowali?
— Chcę iść do mieszkania, mam ochotę na kawę, chodź ze mną.
Wiedziałem, że to niekoniecznie dobry pomysł, ale nie potrafiłem jej tam zostawić, zrobić jej coś, żeby nie mogła donieść o moim miejscu pobytu. Poszliśmy bez słowa, tak samo bez słowa zrobiłem kawę w starych metalowych kubkach. Stałem przy oknie, obserwując czerwone światła ostrzegawcze na kominach elektrociepłowni migające w mrocznej oddali. Ona zdjęła beret i płaszcz, miała pod nim prostą, czarną, aksamitną sukienkę z rękawami, na szyi srebrny naszyjnik. Siedziała na kanapie, widziałem jej odbicie na szybie, patrzyła się na mnie. Zapaliłem papierosa.
— Nie wiem, czy powinnaś tutaj być, zaraz będę grzał.
— Chcę z tobą — odpowiedziała miękkim głosem.
Odwróciłem się, usiadłem obok niej na kanapie.
— Dobrze, ale najpierw powiedz, jak mnie znalazłaś i po co tutaj przyszłaś.
— Oni wiedzą, że to ty, byłeś na monitoringu w knajpie, w zaułku, w firmie, tam cię poznali koledzy z pracy, na parkingu gdzie brałeś samochód, też były kamery, znają ten adres, przysłali mnie na potwierdzenie — wyciągnęła z torebki portfel, miała w nim policyjną legitymację na dane Alicja Kazimierczak. — Masz, zobacz, pracuję dla nich, ale nie chcę już, od kiedy zobaczyłam twoje oczy. Tam w knajpie próbowałem go zatrzymać, ale narobiłeś hałasu, pobiegł za tobą.
Przytuliła się do mnie i zaczęła całować, złapałem ją w talii i przycisnąłem do siebie. Rozebrałem ją i siebie, była piękna, ja byłem już woskowy i półprzezroczysty, ale jej to nie sprawiało problemu. Kochaliśmy się, nie był to pewnie najlepszy seks w jej życiu, w ciągu nie jest się zbyt sprawnym erotycznie, dużo bardziej unikalne dla niej było to, że potem zagrzaliśmy. Wejście opiatów jest lepsze niż orgazm, przypomina go, ale zwielokrotnionego i przechodzącego po całym ciele, po mnie nie było tego zbyt widać, było to dla mnie coś zwyczajnego. Ona leżała w samej czerwonej bieliźnie i wiła się przez kilka minut w rozkosznych spazmach. Potem leżeliśmy razem, półnadzy i paliliśmy papierosy na łóżku, rozmawialiśmy o moim nałogu, bo już bez wątpienia byłem uzależniony, potem o niej. Była agentką, uwodziła dilerów, hurtowników, dowiadywała się, gdzie handlują – niby typowy kabel, ale miała tę zaletę, że była śliczną, elegancką dziewczyną. Potem zasnęliśmy i razem w naszych gumowatych ciałach snuliśmy się przez zamglone przedmieścia w czerwonawej poświacie.
Grzaliśmy we dwoje około miesiąca, nikt nie chciał się ruszyć, chociaż mieli mnie na widelcu, czekali na jej raport. Skończył nam się towar, ale ona znała tego Lou Reeda, od którego ostatnio kupiłem w knajpie, miała lepsze kontakty niż ja, początkujący ćpun. Siedziała w środowisku od kilku lat, o dziwo jakoś kryła to, że pracowała dla psów, może nikt nie wierzył w policjantkę na dwunastocentymetrowych obcasach, w sukience i z biustem w rozmiarze C. Miałem jeszcze sporo kasy, przynieśli mi około stu tysięcy złotych w portfelu. Chociaż ciężko mi tutaj ustalić przebieg zdarzeń, bo te pieniądze bez wątpienia nie były moje. Nie przeszkadzało mi to wydawać ich na heroinę, papierosy i rzeczy niezbędne do przeżycia.
Z Lou spotkaliśmy się w parku kilka przystanków tramwajowych od mojej kryjówki, płynął tam jakiś śmierdzący kanałek. Ja miałem pod płaszczem zarzuconym na ramiona (nie miałem rąk w rękawach) obrzyna z dubeltówki z załadowanymi dwiema brenekami z fabrycznej paczki, wisiał na skórzanym pasie przez prawy bark, jego rączka była tuż pod dłonią, w ułamek sekundy mogłem wypalić z biodra z obu luf i najwyżej osmolić sobie mój ulubiony piaskowy trencz. Alicja miała mojego ciężkiego colta w kieszeni. Nie ufałem typowi.
Przyszedł spóźniony, miał swoją skórzaną kurtkę, ciemne okulary (choć było już po zmroku), wąskie spodnie z imitacją nabrzmiałego kutasa w nogawce.
Początkowo szło gładko, kasa, towar, nie było gdzie strzelić, żeby sprawdzić, chciałem gdzieś podejść, do publicznego kibla, gdziekolwiek, ale Lou zaczął coś kręcić, opuścił nam z ceny, wcisnął połowę pieniędzy do mojej kieszeni i powiedział, że mu się spieszy. Przystawiłem mu dubeltówkę do brzucha.
— Wiesz, typie, co się stanie z twoimi wnętrznościami, jak pociągnę za oba spusty na raz? Będziesz w dwóch częściach, koleś, więc lepiej dawaj normalny towar.
— Towar jest w porządku, ale…
W tym momencie z ciemności wyłoniło się dwóch facetów w przeciwdeszczowych bluzach z automatycznymi dziewiątkami w dłoniach, krzycząc „policja”. Podniosłem ręce, Lou spieprzył, Alicja wyciągnęła swoją legitymację. Pomyślałem, że znów się wkopałem przez babę. Gdy się zbliżyli i schowali pistolety, Alicja wyciągnęła rewolwer i przystawiła jednemu z nich do głowy, ja w tym samym momencie, korzystając z oszołomienia drugiego, przyłożyłem mu dubeltówkę do jajec. Jednak Ala była wspaniała. Zabraliśmy ich glocki, skuliśmy ich na latarni i pojechaliśmy do domu, chociaż zdawało się, że pętla się zaciska. Towar był faktycznie w porządku, do tego za pół ceny.
Kilka dni później leżeliśmy nawaleni heroiną, gdy ktoś zapukał do drzwi, dotoczyłem się do nich, wyjrzałem przez wizjer, to byli ci sami goście, których załatwiliśmy w parku. Zły moment, za wcześnie po strzale, nie dam rady się bronić. Alicja ubrała się i uciekła przez balkon, zabrała broń i towar, widziałem, jak idzie przez osiedle krokiem zdradzającym herę, gumowym, ale u niej nawet to wyglądało zgrabnie.
Policja zapukała znowu, mocniej, zaczęli krzyczeć. Otworzyłem i bez słowa dostałem w mordę, upadłem, kolanem wcisnęli moją twarz w podłogę i skuli. Dziwne, że przysłali ich we dwóch, bez obstawy AT. No ale dla mnie bez różnicy, poddałem się, koniec zabawy.
Trafiłem do celi, po ośmiu godzinach zacząłem czuć potrzebę opiatów, po dwunastu zacząłem czuć regularny głód, po dwudziestu czterech zaczynałem wewnętrznie zdychać, tak jak za pierwszą przerwą. Cela była szara, smutna, a mnie bolał każdy ruch, leżałem. Dopiero na trzeci dzień ktokolwiek się pojawił, policjant i lekarz, obejrzeli mnie, zaczęli gadać.
— Nie nadaje się do sądu.
— Ale musi dziś tam być.
— Mógłbym mu podać morfinę, to nielegalne, ale raczej postawi go na nogi, to ciężki ćpun.
Leżałem bez ruchu i przysłuchiwałem się temu. Gliniarz się zgodził, doktor zapytał, ile brałem, i zapakował mi solidną dawkę, po kilku minutach czułem się w porządku.
Wpakowali mnie do radiowozu i gdzieś zaczęli wieźć. Wysadzili mnie przed budynkiem sądu najwyższego, wielkim, zielono-niebieskim, monumentalnym gmachem z potężną kolumnadą ciągnącą się wzdłuż całej szklanej fasady. Swym ogromem przytłacza totalnie nawet stojącą tuż obok barokową rezydencję jednej z rodzin magnackich.
Stałem przed wejściem, za mną dwóch uzbrojonych w pistolety maszynowe policjantów, otworzyły się drzwi, a policjanci zostali za nimi. Wszedłem do hallu, z którego odbiegało kilkanaście oddzielnych korytarzy, nie wiedziałem, gdzie mam iść, z każdego z odgałęzień wytaczali się dwójkami i trójkami prawnicy w togach z wielobarwnym wykończeniem. Poszedłem na wprost, kilkukrotnie skręciłem, trafiałem do pomieszczeń, w których pracowali przykuci ciężkimi stosami papierów drobni urzędnicy w tanich garniturach, od których dolatywał zapach Old Spice’a i przepoconej bielizny. Dziesiątki pomieszczeń, setki takich samych anonimowych urzędników pracujących tak jak ja kiedyś w korpo. Korytarze, które zdawały się zwężać tak, że na końcu nie zmieściłby się w nich nawet szczur, a z których głębi wychodzili prawnicy i urzędnicy. Przeszklone podłogi, pod którymi znajdowały się bezdenne otchłanie. Stropy, które wyglądały na wiszące w powietrzu. Kolory, każde pomieszczenie i każdy korytarz miał inny kolor, nieco inny odcień, mieniły się kryształowym światłem ciężkich szklanych żyrandoli. Miałem na sobie szary garnitur (pozwolili mi zabrać z domu), wyróżniałem się na tle ciemnych tog i czarno-granatowych garniturów pracowników tego gmachu, poza tym na rękach miałem kajdanki, ale nikt nie zwracał na to uwagi, błądziłem po tym dziwacznym labiryncie przez czas, którego nie potrafię określić, bo po strzale z morfiny w areszcie zupełnie straciłem poczucie jego upływu. W końcu trafiłem do wielkiej komnaty wykładanej purpurowym marmurem, złotem i stalą nierdzewną, z oknami z rubinowego szkła (padał deszcz i przez specyficzne oświetlenie miało się wrażenie, że po ścianach spływa krew). Musiały do niej prowadzić wszystkie korytarze w budynku, dlatego nikt nie przejmował się błądzącym po nich więźniem, prędzej czy później musiałem tu trafić.
Na środku tej sali stały trzy wielkie trony z platyny i tytanu inkrustowane diamentami i rubinami, przykryte jedwabnymi purpurowymi poduszkami szytymi złotymi nićmi, między tronami były niewielkie podesty, a pod nimi leżał wspaniały dywan z perskiej wełny w geometryczny wzór. Stanąłem w centrum tej komnaty, na środku gwiazdy ułożonej z mozaiki, pod rubinową kopułą. Nagle cała sala rozświetliła się oślepiającym blaskiem, zamknąłem oczy, a gdy poczułem, że światło osłabło, otworzyłem je znów. Na tronach siedziały trzy bezkształtne galaretowate postacie, wyglądały jak dziwaczne mięsożerne rośliny albo jak poczwarki jadowitych owadów z innej planety, przelewały się bez przerwy i zmieniały kształty, mieniły się w krwistym świetle opalizującymi refleksami owadzich pancerzy i śliskością galaretowatej mazi na raz. W górnej części miały niewielkie otwory pulsujące rytmicznie, wbrew nieuporządkowanym ruchom całych ciał. Między tymi trzema postaciami na podestach leżał rodzaj pępowin czy żył łączących wszystkie trzy postacie, składały się z segmentów, pierścieni, miały harmonijkową powierzchnię, na pewno mogły się rozciągać. Pulsowały i pompowały fioletowo-czerwony płyn wespół z rytmem otworów gębowych tych potworów. Stanąłem oszołomiony tym obrzydliwym widokiem w tej przepięknej sali.
Po chwili usłyszałem donośny głos wydobywający się z otworów tego monstrum. Był wyraźny, nośny, mocny, ale przepełniony bardzo wysokimi częstotliwościami, owadzio skrzypiący i brzęczący, jakby wypowiadał go chór szarańczy połączony z rojem os, a mówił on: „Jam jest pan Bóg twój, który cię wywiódł z ziemi egipskiej, domu niewoli, wyznaj swoje grzechy, stoisz przed sądem ostatecznym”. Nie kłamałem, opowiedziałem o samotności, moim opiumowym ojcu (podobno diable), ćpaniu, zabójstwach, wciągnięciu Alicji w opiaty, o tym wszystkim, o czym tutaj przeczytaliście. Po całej mojej opowieści Bóg wydał wyrok: „Albowiem zgrzeszyłeś ciężko, mową, myślą i uczynkiem, a skruchy nie odczuwasz żadnej i winy nie widzisz u siebie, skazuję cię, marny grzeszniku, na pożarcie przez osoby boskie, a więc potępienie wieczne, podejdź”. W tym momencie przypomniałem sobie, że miałem w tej marynarce za podszewką ukrytą strzykawkę z końską dawką oczyszczonej heroiny, specjalnie na złoty strzał albo na czarną godzinę. Wymacałem pompkę, była tam, widocznie nikt nie sprawdził, powoli podszedłem do tronów, zdjąłem buty przed wkroczeniem na dywan, zatopiłem się w miękkość tego wspaniałego kobierca stopami, stanąłem tuż przed obliczem Boga. Rozerwałem prowizoryczny szew na podszewce, wydobyłem z wnętrza wielką strzykawkę naładowaną najczystszym towarem, jaki w życiu udało mi się uzyskać, w tej jednej strzykawce było ugotowane kilkanaście gramów krystalicznie czystej heroiny, zdjąłem zabezpieczenie z igły i szybkim płynnym ruchem jedną ręką zacisnąłem jedną z pępowin, wbiłem strzykawkę, wpuściłem do niej odrobinę krwi Boga, po czym odpuściłem ucisk i wprowadziłem do tego tętniącego ustroju całą zawartość pompki. Cała Trójca skręciła się w spazmie rozkoszy. Uczyniłeś mnie na swoje podobieństwo, skurwysynie, musiało na ciebie zadziałać. Wyszedłem, o dziwo od razu trafiłem przed drzwi prowadzące na zewnątrz. Na dziedzińcu czekała Alicja, rzuciła mi się na szyję, podała mi mój płaszcz (dalej padał deszcz).
Wzięła mnie pod rękę i oparła głowę na moim ramieniu. Poszliśmy do mojego mieszkania na Śródmieściu, słońce zaszło i ulice rozświetlały neony, których blask odbijał się od mokrego asfaltu, otaczając nas ciepłą fioletowo-czerwoną poświatą, grzechy odpuszczono za dostawy heroiny.
Bartłomiej Szwajger, 1990
Z wykształcenia archeolog, antropolog-amator, eksplorator śmietnika popkultury. Autor artykułu o Adamie Małyszu opublikowanym w „Dwutygodniku” (jest z niego dumny), poza tym debiutant.