Читать книгу W cieniu Bangor - Praca zbiorowa - Страница 7
Nienawistna spluwa
ОглавлениеDługowieczność i dilerka nie idą w parze. Tyczkowaty chłopak o krótko przyciętych włosach i niezdrowo bladej, typowej dla niedożywionej biedoty cerze najwyraźniej nie posiada tej wiedzy. Stoi tyłem do ulicy, w nonszalanckim rozkroku, na schodach jednorodzinnego domu i znudzony drapie niewielką bliznę na podbródku. Drugą rękę chowa w głębokiej kieszeni szarej bluzy z kapturem. Zniecierpliwiony oczekiwaniem wystukuje nieskładny rytm podeszwą przechodzonego mokasyna. Jego wyblakłe, tu i ówdzie nadprute dżinsy domagają się prania. Na tle pokaźnego budynku z czerwonej cegły i pomalowanych na jaskrawą żółcień schodów ten bezbarwny młokos wygląda jak postać wycięta z czarno-białego filmu. Lubi nie rzucać się w oczy i szare ciuchy ułatwiają mu to zadanie w betonowo-nijakiej dzielnicy, w której działa na co dzień. Dzisiaj, po raz pierwszy w swoim krótkim żywocie handlarza amfetaminą, zawitał na luksusowym osiedlu. Tak krzykliwie kolorowym, że tylko odziany w hawajską koszulę i bermudy do surfingu mógłby próbować wtopić się w otoczenie.
Puka ponownie do drzwi. Wyraźnie słyszy stłumione odgłosy krzątaniny wewnątrz budynku. Nie jest przyzwyczajony do czekania na klienta. Zazwyczaj musi się opędzać od trawionych narkotycznym głodem natrętów o pustych oczach i równie pustych portfelach. Może to właśnie jest wyjście z sytuacji? Świadomy, zamożny klient w eleganckim domu, który, co prawda, każe na siebie czekać, ale zamawia towar hurtowo i płaci nowiutkimi setkami prosto z bankomatu.
Chłopak podnosi dłoń, by zapukać po raz trzeci, ale wtedy odgłosy krzątaniny cichną. A potem ze środka pada strzał, który rozrywa drzwi na pół. Chłopaka też rozrywa. Biedak raczej nie żyje na tyle długo, by poczuć uderzenie o ziemię. Za to jego garderoba zdecydowanie nabiera wyrazistego koloru.
Dymiące lufy dubeltowego obrzyna wyzierają na zewnątrz. Obniżają się, jakby kłaniały się publiczności. Drżą przez chwilę. Następnie gwałtownie pochylają się ku żółtym stopniom schodów. Robert Starski wypuszcza broń ze spoconych dłoni. Strzelba upada tuż obok wciąż krwawiącego trupa.
Robert ma trzydzieści trzy lata, nalaną twarz doświadczonego imprezowicza i pokaźny, galaretowaty brzuch, który wylewa mu się znad paska przyciasnych rurek. Ma też spory problem. A nawet dwa. Wymiana drzwi to pestka w porównaniu z kłopotem w postaci rozerwanych na strzępy zwłok nastoletniego dilera.
Wyciera mokre od potu dłonie w niebieską koszulkę polo, odchrząkuje chrapliwie; nie może opanować drżenia dolnej wargi. Jest wciąż na dziwnym rauszu towarzyszącym mu od wczoraj, w stanie odurzenia, który zadecydował o wpakowaniu tony śrutu w cherlawe ciało handlarza prochami. Robert nie odczuwa wyrzutów sumienia. Ma wyśmienity nastrój, choć nieco przyblakły świadomością popełnienia przestępstwa. Czynu przypisanego odpowiedniemu paragrafowi kodeksu karnego, za który wędruje się do paki. A tego mężczyzna woli uniknąć.
Rozgląda się po okolicy. Godzina jedenasta przed południem to martwa godzina w luksusowych osiedlach na przedmieściach. Zwłaszcza tych wciąż skąpo zaludnionych. Czasem urzędnicza opieszałość w podejmowaniu decyzji o oficjalnym dopuszczeniu budynków do zamieszkania bywa na rękę niezbyt ostrożnym mordercom. Nic tak jednak nie obniża wartości nieruchomości, jak fakt, że w sąsiedztwie zastrzelono dzieciaka o szemranej renomie. Natomiast finansowym samobójstwem całego osiedla byłaby powszechna wiedza, że strzelał deweloper. Osobiście i z premedytacją. Starski musi działać błyskawicznie.
Trzymając chłopaka pod ramiona, wciąga go z powrotem na schody. Klnie pod nosem, gdy na trzecim stopniu denat niespodziewanie robi się dużo lżejszy – zostawia za sobą komplet wnętrzności. Nogi trzymają się tułowia tylko dzięki nienaruszonemu kręgosłupowi.
Przynieść z garażu zapasowe drzwi, uszkodzone spalić w kominku – notuje w pamięci Starski, walcząc ze zwłokami o kolejny stopień. – Truposza znieść do piwnicy. – Zauważa, że myśli na głos. – Znosić? Sturlam skurwiela, może się nie rozleci. – Teraz już niemal krzyczy. – Potem zastanowić się, jak pozbyć się ciała i strzelby. – Kolejne rozterki wyraża już w bezpiecznym zaciszu swojego umysłu. – Użyć myjki ciśnieniowej do usunięcia krwawego syfu z chodnika. A potem wciągnąć porządną kreskę. Towar nie może się zmarnować.
***
To jest zwyczajna kłótnia zwyczajnych ludzi. On jest pijany i dzierży w dłoni strzelbę. Ona, całkiem trzeźwa, trzyma w drżących dłoniach pomięte zdjęcie jakiegoś młodzieńca i krzyczy, że to nie jest tak, jak on myśli. On nie wierzy w ani jedno jej słowo. Wie, że to mogło się skończyć wyłącznie w ten sposób. Różnica wieku pomiędzy małżonkami zazwyczaj doprowadza w końcu do zdrady. Gdy się pobierali, on dobiegał czterdziestki i czuł się jak młody bóg, ona właśnie ukończyła dwadzieścia jeden i myślała, że poślubia księcia z bajki. Teraz, po piętnastu latach wspólnego pożycia, klęczy przed zapijaczonym księciem-impotentem i błaga o życie. Z poziomu rozporka ukrywającego martwy kawałek mięsa patrzy w twardo wzwiedzione lufy jego dubeltówki.
– Stephen, nie musisz tego robić! Przecież ja cię kocham. – Chwyta dłonią końcówkę obrzyna i zaciska palce w obronnym geście.
– Też cię kocham i dlatego muszę – odpowiada Stephen, choć kobieta odnosi wrażenie, że rozmawia z bronią.
– W takim razie bądź przeklęty, pierdolony nieudaczniku! Ty i twoja cholerna strzelba. Wal się… A nie, zapomniałam, że nawet tego nie potrafisz...
Obie lufy odpowiadają zgodnym chórem. Porcją śrutu zdolną powalić słonia.
Kolejny strzał pada po kilku minutach. Nikt nie zwraca na niego uwagi. Taka okolica, co chwilę ktoś strzela.
Ale pół otwarte drzwi do jednego z domostw o standardzie nieco przewyższającym okoliczne baraki socjalne są godne zwrócenia uwagi przypadkowego włóczęgi. Mężczyzna o długiej szpakowatej brodzie i przerzedzonych, tłustych włosach spiętych w niezdarny kucyk od kilkudziesięciu minut cierpliwie obserwuje uchylone drzwi w niewielkim domku obitym zielonym sidingiem. Pociąga leniwie z butelki ukrytej w papierowej torbie, siedząc na pękatym worku żeglarskim. Bezpiecznie schowany między drzewami oddzielającymi wąską asfaltówkę od posesji pali papierosa i zastanawia się, czy dopisało mu dziś niebywałe szczęście, czy może los kusi go mirażem „specjalnej okazji” tylko po to, by złamał zwolnienie warunkowe i wrócił do miejsca, do którego poprzysiągł sobie nigdy nie wracać.
Bez ryzyka nie ma zabawy – wzdycha, pociąga potężny łyk wysokoprocentowej berbeluchy, gasi papierosa o podeszwę ciężkiego buciora i dźwiga swój bezdomny zadek z pękatego tobołka.
Nie bawi się w podchody. Pewnym krokiem zbliża się do drzwi, otwiera na oścież i wkracza do środka, w każdej chwili gotowy zapytać służalczym tonem o możliwość skorzystania z telefonu.
Najpierw wymiotuje, potem opanowuje się na tyle, by zamknąć z sobą drzwi i nie uciec z wrzaskiem. Kobieta leży w pokoju dziennym, z odstrzeloną głową. Krew jest wszędzie. Mężczyzna wchodzi do kuchni. Nikogo. Wchodzi do drugiego pomieszczenia. W małżeńskiej sypialni, na małżeńskim łożu leży facet, któremu brakuje połowy czaszki. Sufit nad nim wygląda jak posadzka w niezwykle wydajnej rzeźni. Facet trzyma oburącz ogromną dwururkę o urżniętych lufach. Zaciśnięty pośmiertnym skurczem żylasty palec wciąż spoczywa na spuście.
Nic tu po mnie, myśli włóczęga. Jak mnie skojarzą z tą masakrą, to będę miał naprawdę przesrane.
Rozgląda się dookoła, zauważa zdjęcie oprawione w ramkę w kształcie serca. Stoi na rzeźbionej toaletce tuż obok lustra. Z fotografii spogląda uśmiechnięta para w strojach ślubnych. Obryzganą krwią ramkę zdobi napis: Stephen i Alice – na zawsze razem.
Kolejny Stephen, któremu w życiu nie wyszło – mruczy włóczęga i bezwiednie klepie się po kieszeni, w której zazwyczaj chowa dowód osobisty.
Wie, że powinien się ulotnić jak najszybciej. Wie, że nie weźmie żadnych fantów, bo to zbyt ryzykowne. Przypomina sobie, że puścił pawia w salonie. Przy dzisiejszych technikach śledczych organa ścigania bez problemu dojdą w końcu czyje to wymiociny. Spogląda na strzelbę. I wtedy przestaje racjonalnie myśleć.
Następnego dnia ekipa śledcza ustala, że w domu leżą dwa trupy zastrzelone z wielkokalibrowej śrutówki. Trzecie zwłoki znajdują dwieście metrów od domu. Na wstępnym etapie dochodzenia nie sposób dociec, co dokładnie zaszło w niewielkim domu obitym zielonym sidingiem. Jeszcze trudniej przedstawia się sprawa bezdomnego weterana, którego czaszkę wyłuskują w kawałkach z gęstej trawy. Wszystkie tropy wskazują na to, że nieszczęśnik przed kimś lub czymś uciekał, a następnie wsadził sobie w usta podwójną lufę i pociągnął z spust. Lufę widmowej strzelby. Po narzędziu zbrodni nie pozostaje najmniejszy ślad. Nie ma w tym wszystkim ułamka sensu. Ani logiki w działaniu.
***
Zwierzęta mają to do siebie, że nie zastanawiają się nad sensem i logiką. Przynajmniej nie w wymiarze ludzkim. Ubłocony mieszaniec owczarka niemieckiego wietrzy eteryczny trop, zadzierając łeb wysoko do góry. Jeszcze przed chwilą cierpiał potworny głód, ale zapach, który czuje, nosi nie tyle znamiona najpiękniejszego zapachu świata, które wydzielają suczki podczas cieczki, ale bije go na głowę. Co dziwne, dochodzi z wysokiej trawy, tuż zza linii przydrożnych drzew.
Obok pachnącego rajem przedmiotu unosi się woń świeżego mięsa i krwi. Nie ma to żadnego znaczenia. Tylko ten przedmiot się liczy. Jest bardzo poręczny, niczym zwykły kij, których psiak naaportował się w swoim życiu setkami. W innym życiu. Pełnym roześmianych dzieci, obficie zaopatrzonych misek z karmą, pełnym pieszczotliwego czochrania po kudłatym łbie i wylegiwania się w cieple kominka. Ale tamto życie się skończyło. Poniekąd dzięki feralnemu kijowi, którym psa uderzyło rozeźlone dziecko. Zwierzak zareagował instynktownie. Nie wiedział, że ostrzegawcze, niezbyt mocne zatopienie zębów w pulchnym ramieniu grubego chłopca będzie skutkować długą podróżą samochodem, następnie wyrzuceniem na pobocze. Potworną samotnością i wiecznie pustym żołądkiem. Ale ten kij jest inny niż wszystkie. Z nim czuje się bezpiecznie. Ten kij do niego przemawia. Obiecuje, że zakończy wszystkie psie troski. Wystarczy chwycić go w pysk i udać się w podyktowanym kierunku.
***
Ogromne psisko leży na środku szosy, w mglistym mroku niemal niezauważalne. Trzyma w pysku coś, co przypomina solidny konar. Kierowca rozpędzonej ciężarówki zauważa zwierzaka w ostatniej chwili. Wdeptuje hamulec do oporu i modli się w duchu, by jakimś cudem koła ominęły nieszczęśnika. Samochód wpada w wibracje, opony piszczą, gdy auto na moment traci przyczepność. Światła reflektorów rozpruwają ciemność, ślizgając się po przydrożnych drzewach. Kierowca zwalnia hamulce i ponownie naciska dźwignię. Tym razem delikatniej. Ciężarówka odzyskuje stateczność i traci sporo na prędkości. Wreszcie staje na poboczu. Z kabiny wysiada mężczyzna w odblaskowej kamizelce. Nerwowo drapie się po gęstej czuprynie, w drugiej ręce trzyma latarkę. Oświetla punktowym promieniem szosę za ciężarówką. Niewyraźny kształt nie rusza się i nie wydaje żadnych dźwięków. Mężczyzna podchodzi bliżej. Coś, co przypomina wielkiego psa, nie ma głowy. Futrzaną szyję obejmuje popękana, skórzana obroża. Mała tabliczka przypięta do niej odbija blask latarki wygrawerowanym „S”.
„S” jak Stephen – słyszy w głowie scenicznie przerysowany głos moderatora Koła Fortuny. Czy to możliwe, by ktoś tak ochrzcił swojego czworonoga? Ale jeśli syn twoich sąsiadów ma na imię Fido, to wszystko jest możliwe.
Kierowca schyla się i oświetla przedmiot, który wcześniej tkwił w pysku zwierzaka. Czuje, jak lodowate szpilki robią sobie z jego pleców krawiecką poduszeczkę. Na szosie spoczywa ociekająca pianą, ubłocona dubeltówka.
Nie potrzebuje problemów. Nie teraz, gdy spieszy się z dostawą ładunku. Każda godzina opóźnienia generuje straty. Zleceniodawcy są bezlitośni, nawet jeśli chodzi o dostarczenie trampoliny ogrodowej dla dzieciaków. Pal licho psa. Kudłaty Stevie nie wygląda na domowego pupila, po którym ktoś będzie płakał. Ale broń to już zupełnie inna bajka. Nie może jej tu zostawić. Jeśli zgłosi sprawę lokalnej policji, bezpowrotnie przepadnie zapłata za kurs. Przetrzymają go co najmniej dobę, zanim złoży wyczerpujące zeznania.
Podobno mózg podejmuje decyzję w ułamku sekundy, instynktownie, bez udziału świadomości. Prosty rachunek zysków i strat. Świadomość służy wyłącznie po to, by dręczyć człowieka wyrzutami sumienia. Kierowca ciężarówki nie należy do ludzi pozbawionych empatii, ale ma ona swoje granice. Chowa dłoń w rękaw bluzy i przez materiał podnosi strzelbę. Szybkim krokiem rusza w kierunku kabiny auta.
***
Kontener na śmieci wygląda obiecująco. Kipi dobrobytem w bladym świetle neonu niewielkiej stacji benzynowej na rogatkach miasta. Małe stacje benzynowe przy wylotówkach mają to do siebie, że zazwyczaj bywają pustawe, a na pewno cierpią na deficyt personelu. Aż dziw, że w dobie wielkich sieciówek te prywatne mikrusy wciąż utrzymują się przy życiu.
Adam Galant uwielbia takie miejsca. Jeden pracownik, który musi samotnie ogarniać cały majdan, nie ma ani czasu, ani możliwości, by interesować się kontenerem na śmieci. Tym bardziej niepozornym starszym panem odzianym w granatowy prochowiec, który myszkuje wśród niedojedzonych hot-dogów, pustych kanistrów po oleju, zużytych kondomów i podpasek. Ludzie mawiają o takich „patologiczny zbieracz”, ale Adam uważa się za poszukiwacza skarbów. Cóż innego miałby do roboty na naznaczonej bezsennością emeryturze? Tylko on wie, że pośród nieprzebranych ilości zwykłych rupieci można trafić na prawdziwe cuda. Czasem niezwykle wartościowe.
Na początku to było tylko hobby. Ileż można siedzieć w przyciasnej kawalerce, chłonąc repertuar publicznej telewizji? Ulice miasta nocą zapewniają o wiele intensywniejsze wrażenia. Jednak kiedy rok temu mężczyzna po raz pierwszy wygrzebał złoty łańcuszek z knajpianego śmietnika, hobby zamieniło się w pasję. Teraz Adam szuka tam, gdzie trzeba. Nie marnuje czasu na miejsca o lichej renomie i niezamożnej klienteli. Na trofea, godne prawdziwego poszukiwacza skarbów, najczęściej trafia w dzielnicy czerwonych świateł i dyskretnych, niezrzeszonych sieciowo stacjach benzynowych. Znalezione fanty upłynnia ostrożnie, często kosztem większego zysku, ale zawsze bezpiecznie. Zna każdą lichwiarską szuję i każdego pasera w mieście. A oni znają Adama. Zawsze witają go z otwartymi ramionami.
Galant sięga do kieszeni płaszcza i wyciąga nowoczesny, miniaturowy wykrywacz metali. Urządzenie ma wypukłą, szeroką na kilka centymetrów czaszę, uzbrojoną w niezwykle czułą elektronikę i teleskopowy, składany niczym radiowa antena uchwyt. Ten cudowny wynalazek zarabia na siebie w zastraszającym tempie. Adam nazywa go Cwanym Draniem i kocha jak własnego brata, którego nigdy nie dane mu było posiadać. Cwany Drań jest naprawdę cwany. Dysponując pełną mocą baterii, wykrywa każdy metal w promieniu dwóch metrów. Niezależnie od wysokości, głębokości i czynników utrudniających skanowanie terenu. Technologia laserowa nie ma sobie równych.
Cwany Drań zaczyna szaleć zaraz po uruchomieniu. Coś w kontenerze – wyświetlacz LCD wyraźnie pokazuje położenie metalowego przedmiotu – generuje niezwykle silny sygnał odbijający fale urządzenia. Czerwone diody świecą w najwyższych rejestrach skali miernika.
Adam nurkuje w kontenerze. Z wyrazem najwyższego zdumienia na twarzy wyciąga zeń olbrzymią spluwę. Ciarki podniecenia przebiegają mu po karku. Niewiele myśląc, chowa obrzyn za pazuchę. Wewnętrzna kieszeń prochowca zgrabnie mieści kolbę strzelby. Czarne lufy kończą się tuż pod linią kołnierza. Idealny płaszcz dla idealnej broni, myśli Adam i rusza w stronę domu.
Idzie uśpionymi uliczkami, tak ciemnymi, że ledwo cokolwiek widzi. Zapuszcza się w mroczne zaułki pełne odurzonych alkoholem meneli. Potem zmienia rejon. Kroczy w blasku deptakowych latarni, zimnej poświacie jarzeniówek metra, kolorowych świateł mijanych ogródków piwnych. Gdziekolwiek się nie uda, przyjemny ciężar znaleziska daje mu poczucie bezpieczeństwa i pewnej nieokreślonej, niemal seksualnej ekscytacji. Zastanawia się, czy to właśnie czują ekshibicjoniści, którzy świadomi swojej nagości pod cienkim materiałem płaszcza, wyruszają na łowy. A potem przypomina sobie scenę z pierwszej części Terminatora. Cholera, jestem jak pieprzony Kyle Reese, tylko czekać, aż cyborg wylezie zza krzaków, myśli i uśmiecha się w duchu do pięknych lat osiemdziesiątych. Był wtedy jurnym czterdziestolatkiem, a świat zdawał się zdecydowanie mniej skomplikowany.
Z zadumy wyrywa go drżenie strzelby. Jakby dostała niekontrolowanych dreszczy. Przyspiesza kroku, jest zaledwie kilkaset metrów od domu. Rozgląda się. Ulica świeci pustkami i drgającym blaskiem przydrożnych latarni. Po przeciwnej stronie, pod wiatą przystanku autobusowego dwóch mocno podchmielonych facetów prowadzi zażartą dyskusję.
Strzelba robi się gorąca. Potworny żar wypala skórę na cherlawym torsie Adama. Staruszek wie, jak ukoić ból. Musi tylko wyjąć dubeltówkę i zastrzelić faceta na przystanku. Tego z lewej. Bez względu na wszystko. Teraz. Natychmiast.
Rusza w stronę przystankowej wiaty. Zastanawia się, czy obrzyn jest nabity. Nie ma to większego znaczenia. Najwyżej zatłucze nim faceta na śmierć.
Ale wtedy ten drugi szarpie kolegę za rękaw.
– Chodź, Stevie. Żaden autobus już nie przyjedzie. Za rogiem jest postój taksówek. Weźmiemy taryfę.
– Zła..aap..iemyy taaaryfffę – zgadza się Stevie i głośno czkając, rusza przed siebie.
Adam wybudza się z morderczego szału na środku szosy, z ręką zaciśniętą na dubeltówce. Na szczęście wciąż tkwi ukryta za połami płaszcza.
– Boże, co ja wyprawiam? – burczy sam do siebie.
Śledzi wzrokiem niknące za rogiem postacie pijanych kumpli. Zastanawia się dlaczego.
Poklepuje dłonią wewnętrzną kieszeń płaszcza i zagaja do strzelby:
– Spróbuję cię jutro spieniężyć.
Strzelba nie ma nic do powiedzenia.
***
Mężczyzna nosi ciężkie buty, luźne dżinsy, czarny podkoszulek i wypuszczoną na wierzch koszulę w kratę. Jest po czterdziestce, łysy i żylasty, o sztywnych ramionach i władczej postawie. Wygląda na człowieka nawykłego do wydawania rozkazów. Sigi Molenda, bez dwóch zdań, dowodzi we własnym lombardzie. Zdecydowanym ruchem ręki wskazuje przybyszowi drzwi na zaplecze. Ochroniarz niechętnie dźwiga ze stołka sto trzydzieści kilogramów swojego ogromnego cielska, uchyla drzwi i wpuszcza do środka starszego jegomościa w granatowym prochowcu. Sigi rusza w ślad za przybyszem. Na zapleczu załatwia się interesy, które nie są księgowane w oficjalnych rozliczeniach lombardu.
Pomieszczenie jest wygłuszone niczym profesjonalne studio nagraniowe, ściany obite brązową skórą; taką samą pokryto wielką narożną sofę. Po przeciwnej stronie jest usytuowany drewniany bar, za którym krząta się skąpo odziana hostessa o azjatyckich rysach. Oszronione butelki z kolorowymi trunkami oferują swoje wdzięki zza oszklonej witryny chłodziarki wystylizowanej na lata pięćdziesiąte.
– To co tym razem upolował Wielki Cwaniak? – zagaja Sigi, kiedy gość wygodnie rozsiada się na sofie.
– Cwany Drań! – poprawia go Adam Galant i sięga do sportowej torby z nadrukowanym logo nieistniejącej od lat firmy.
– Wybacz, nie chciałem urazić. Wielki to ten twój elektroniczny przyjaciel rzeczywiście nie jest. – Sigi ubiera twarz w lisi uśmieszek. – Ale o ile się orientuję, z draństwem też u niego na bakier.
– Za to ten to kawał rasowego skurwiela. – Adam poklepuje torbę i rozsuwa zamek błyskawiczny. – Coś dla twojego chłopca z ochrony. W sam raz dla kogoś, kto głowy używa wyłącznie do jedzenia.
Sigi rechoce perliście. Ochroniarz ani drgnie. Jakby z tą głową to była szczera prawda.
– No, wyciągaj już to cacuszko.
Adam wydobywa z torby strzelbę i kładzie na stole.
– Stary, toż to jest potwór. Te lufy wyglądają, jakby miały średnicę rury od odkurzacza.
– Uprzedzałem, że spory z niego skurczybyk.
– Ale wspominałeś coś o polowaniu na słonie. Tego skurwiela zaprojektowano raczej na dinozaury.
– Zainteresowany?
– Nawet nie zapytam, skąd go masz.
– Przecież ci nie powiem, że wygrzebałem ze śmietnika.
– Racja. To mogłoby obniżyć wartość. – Sigi pożądliwie zerka na broń. – Dam ci za niego dwie stówki, po starej znajomości.
– Ciebie to chyba spłodził legion Szkotów.
– Tak, a matka była Żydówką. Wiem, stary capie, powtarzasz te śpiewkę za każdym razem i nigdy nie pomogła ci wytargować lepszej ceny.
– Dwieście pięćdziesiąt.
– Dwieście albo wracaj z nim do śmietnika, z którego go wygrzebałeś.
Transakcję przyklepują uściskiem dłoni. Gotówkę wypłaca ponętna Azjatka. Pachnie słodko jak oranżada w proszku.
***
Starski pudruje nosek. Właśnie wciągnął drugą „setkę” przez rulonik banknotu o wysokim nominale. Wpatruje się w dwururkę, która spokojnie drzemie na stoliku. W kominku wesoło trzaska ogień, trawiąc rozwalone w drzazgi drzwi. Myjka ciśnieniowa też spisała się na medal. Z chodnika zniknął krwawy burdel, schody są tak czyste, że nie wymagają ponownego krycia farbą. Tylko w piwnicy w starej wannie spoczywają niezwykle nieapetyczne szczątki młodocianego dilera.
Teraz, kiedy emocje opadają, a biały proszek rozjaśnia mu we łbie, Starski zastanawia się, po co właściwie kropnął tego chłystka. Zabił własne źródło dopływu prochów. Zastanawia się też, czy chłopaka będą szukać. Jeśli komuś wisiał kasę albo wziął towar w komis, to w końcu trafią do niego i zamienią to piękne osiedle dla japiszonów w strefę wojny gangów.
Ale nad jedną sprawą duma wybitnie mocno. Po jaka cholerę kupował tę armatę na słonie? Tak, to prawda, że się nudził, że jest rozpieszczonym maminsynkiem z kupą kasy i że kręcą go niegrzeczne zabawki dla niegrzecznych chłopców. Ale przecież mógł kupić broń legalnie, choćby i M16, gdyby tylko zechciał. Nie, on musiał mieć coś specjalnego. Jebany unikat, najlepiej z krwawą przeszłością. Posiadanie gnata, z którego kogoś kropnięto, dodaje całej akcji sporo dodatkowych emocji. To nie to samo, co spacer do sklepu militarnego i zakupienie rejestrowanej broni.
O Sigim i jego lombardzie z tajnym zapleczem dowiedział się kiedyś od ziomka – jeszcze bardziej bogatego i znudzonego niż on sam. Kolega kolekcjonuje stroje skazańców z celi śmierci. Za odpowiednią sumkę u odpowiednich ludzi można kupić wszystko. A Sigi ma odpowiednie kontakty.
Kiedy Starski siedział na skórzanej sofie, gapiąc się bezczelnie w dekolt Azjatki za barem i tłumaczył, że marzy mu się nietuzinkowa spluwa z mroczną przeszłością, Sigi nie zastanawiał się długo. Od razu przyniósł piekielnie złowrogą dubeltówkę. Wyglądała jak robiona na zamówienie dla samego Lucyfera. Właśnie o ten rodzaj niegrzecznej zabawki chodziło Robertowi.
– Tę pukawkę przyniósł mi koleś, który wynajduje różne wredne rzeczy w bardzo wrednych miejscach – powiedział Sigi. – Ktoś chciał się jej pozbyć, co prawda w nieudolny sposób, ale jednak. W najlepszym wypadku służyła za negocjatora w rabunku, w najgorszym pozbawiła kogoś życia. Broni nie wyrzuca się ot tak, dla kaprysu – dodał i tym samym beznamiętnym głosem zaproponował promocyjną cenę. – Dwa kafle i jest twoja. Dorzucę pestki w gratisie. Kaliber robiony na zamówienie.
Starski nie negocjował. Dwa tysie nie stanowiły większego problemu niż poranne pierdnięcie.
Tylko z tą bronią jest coś nie tak. Z jakichś tylko jej wiadomych przyczyn niespecjalnie kocha młodocianych handlarzy prochami. Starski wie, że powinien się jej pozbyć. Ale, do diabła, polubił ją. Tylko dzięki niej mógł przekonać się naocznie, jak wygląda rozerwany na pół koleś. Drzwi jest mu trochę szkoda.
***
Porucznik Stephen Bachmann ma pewną teorię. Teorię zakrawającą na szaleństwo, ale innej nie potrafi składnie złożyć do kupy. Od początku prowadzi sprawę dziwnego potrójnego zabójstwa, które media nazywają „rzezią w zielonym domku”. Nic tam się nie klei. Udaje mu się ustalić, że facet strzela w afekcie do małżonki, potem postanawia własnym mózgiem pomalować sufit w sypialni. Trzeci bohater dramatu, przypadkowy włóczęga, znajduje oba trupy. Panikuje i zaczyna uciekać, tylko po to, by kilkaset metrów dalej rozwalić sobie łeb z tej samej śrutówki. Ale broń się nie odnajduje.
Ktoś ponoć widział psa, który włóczył się ze strzelbą w pysku. Ktoś inny zarzekał się, że był to ten sam pies, którego rozjechała ciężarówka. Jeszcze ktoś inny twierdził, że rozmawiał w barze dla truckerów z kolesiem, który po pijaku opowiadał niestworzoną historię z psem i strzelbą w roli głównej. Zapis monitoringu małej stacji benzynowej zarejestrował postać w odblaskowej kamizelce, która wrzuca coś do kontenera na śmieci. Dzień później ta sama kamera nagrała inną postać grzebiącą w odpadkach. Po nitce do kłębka, drogą nieoficjalną usłaną licznymi łapówkami, Bachmann dociera do lombardu. Niejaki Sigi jest niezwykle wygadany w sprawie strzelby w zamian za obietnicę niewęszenia po dźwiękoszczelnych zapleczach. Ostatni trop prowadzi do Roberta Starskiego. O Starskim wiadomo tyle, że jet koszmarnie bogatym deweloperem, który próbuje zasiedlić cały dystrykt podobnymi sobie, znudzonymi życiem japiszonami. Starski nie jest mordercą. O tym Bachmann jest przekonany. Ale Starski prawdopodobnie, zupełnie nieświadomie, posiada narzędzie zbrodni z „zielonego domku”. Jest coś jeszcze, coś, czym Bachmann nie dzieli się z nikim, bo wydaje mu się to tak głupie, że aż niemożliwe. Wszystkie ofiary powiązane ze strzelbą są jego imiennikami. Nawet cholerny pies miał wypisane „ Stevie” na wewnętrznej stronie obroży.
Gdyby porucznik wierzył w istnienie magicznych strzelb, nie wybrałby się w pojedynkę do Roberta Starskiego z nieoficjalna wizytą. Jest jednak zafiksowany na punkcie zdobycia dubeltówki do tego stopnia, że nie wdraża regulaminowych procedur. Tylko zdobycie tej broni umożliwi specom z laboratoryjnej dochodzeniówki uzyskanie DNA pieprzonego psychola, który wziął sobie za życiowy cel strzelanie do wszystkich Stephenów. Dlatego Bachmann, nie informując nikogo, wsiada do wysłużonego forda i rusza na spotkanie z jedynym człowiekiem, który może pomóc rozwiązać tę sprawę.
Nie musi pukać do drzwi. Są otwarte. Stoi więc na żółtych schodach i krzyczy w głąb mieszkania:
– Dzień dobry, nazywam się Stephen Bachmann, chciałbym porozmawiać z Robertem Starskim!
Odpowiedź, która dobiega z półcienia przedpokoju, robi mu ogromną dziurę w brzuchu.
***
Starski siedzi w bujanym fotelu z naładowanym obrzynem w dłoniach. Przez otwarte drzwi domu z czerwonej cegły ma doskonały widok na żółte schody, na trupa rozmazanego na chodniku, na podwórko i kawałek ulicy. Jego oczy płoną żądzą mordu, a z twarzy nie schodzi uśmiech. Robert czeka na nieuniknioną wizytę mundurowych. Nie potrwa długo, zanim zaczną szukać tego szczura, który zachlapał mu niedawno gruntownie umyty chodnik. Starski zastanawia się, ilu Stephenów pracuje w lokalnej policji. Strzelba wie, że będzie ich jedynie dwóch. Ale wie również, że do spokojnego osiedla dla nowobogackich japiszonów zbliża się motocyklowy gang Braci Aryjskich, który ma kilka poważnych pytań do swojego dilera i jego nowego klienta.
Gdyby dubeltówki potrafiły się uśmiechać, to ta, trzymana dłońmi Roberta Starskiego, pokazywałaby właśnie wszystkie zęby. W niezwykle licznym gangu Braci Aryjskich co trzeci ma na imię Stephen.