Читать книгу GrubSon. Na szczycie - Przemek Corso - Страница 6

WPROWADZENIE

Оглавление

Kiedy umówiłem się na pierwszą rozmowę z GrubSonem w jego domu w Rybniku, nawet nie podejrzewałem, że skończę na kolanach, próbując połączyć ze sobą dwa węże ogrodowe.

– Musimy sprawdzić, czy dalej przecieka – stwierdził.

Przez chwilę przyglądał mi się w taki sposób, jakby był zdziwiony, że nie zerwałem się na równe nogi i z radością nie pobiegłem odkręcić zaworu.

– Pójdziesz? – zapytał, ale zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, dodał: – Dobra, dobra, ty nie wiesz, gdzie to jest. Ja pójdę.

Zawór był w piwnicy pod garażem, a garaż wyglądał jak wielki plac budowy. Powstawało w nim pełnowymiarowe studio nagraniowe.

Myślę, że kiedy Tomasz Iwanca kupił w Rybniku przestronny, nowoczesny dom z ogrodem, do którego wprowadził się z żoną i dwójką dzieci, porzucając tym samym mieszkanie w bloku, sam nie podejrzewał, że zmieni się w kogoś w rodzaju pana pracusia. Jego żona, Ania, zapytana przeze mnie o to, kiedy jej zdaniem nastąpiła największa zmiana w życiu Tomka, nie wspomniała o narodzinach dzieci, czego się spodziewałem, ani o wydarzeniach związanych z jego życiem zawodowym. Nic z tych rzeczy.

Odpowiedziała krótko:

– Dom.

Trzy litery, jedno słowo.

Zdziwiłem się, ponieważ przeprowadzka była jednym z najświeższych wydarzeń w ich życiu, może poza wydaniem nominowanego do Fryderyków albumu Gatunek L.

– Kiedy ponad dwa lata temu wprowadziliśmy się do tego domu... – wyjaśniła po chwili, najwyraźniej chcąc doprecyzować, co dokładnie miała na myśli, być w może w obawie, żebym nie wyciągnął pochopnych wniosków – nie zrozum mnie źle, ale wcześniej myślałam, że mój mąż nie byłby w stanie wymienić sam gniazdka. Odkurzanie to był wyczyn, a teraz? Robi takie rzeczy wokół domu, że aż czasami sama nie mogę uwierzyć. Ostatnio zaskoczył mnie i zrobił taki obiad, że aż krzyknęłam: „Stary, co się z tobą stało!?”.

I rzeczywiście. Coś się stało...

Kiedy przyjechałem do Rybnika pewnego pochmurnego popołudnia, biegał po trawniku w klapkach i lekko wyblakłej koszulce z napisem Catch the flava i próbował za wszelką cenę rozwiązać zagadkę przeciekających węży ogrodowych.

Usiadłem z kubkiem kawy na ławce i przyglądałem się ze szczerą fascynacją, jak trwa niekończący się wyścig, od którego wyniku zależało, czy w ogóle ze sobą porozmawiamy.

– Aniaaa! – krzyknął nagle. – Annniiiaaa!

Długie, przeciągłe „Ania” najwyraźniej miało rozwiązać wszystkie jego problemy.

– Co, Tomku? – zapytała, wychodząc do ogrodu z salonu przez rozsuwane przeszklone drzwi.

– Co się stało?

– Szukam... tego... no... – Gestykulował.

– Szukasz złączki do węży? – odczytała jego myśli. Była spokojna.

– No tak, tak, tak! No właśnie tego!

– Ale, Tomek, ja nie wiem, gdzie to jest.

Dosłownie ręce mu opadły.

– Jak to nie wiesz!?

– Tomek, no nie wiem... nie wiem, gdzie to położyłeś.... skąd mam wiedzieć?

– Muszę dolać wody – powiedział w moim kierunku, jakby dopiero się zorientował, że tu jestem. – Za trzy minuty skończę i pogadamy.

– Jakiej wody? – Zdziwiłem się. – Gdzie?

– Do basenu, do basenu – wyjaśnił. – A one, kurwa, przeciekają! Te... no wiesz... na tych... łączeniach... i ciśnienie jest za małe.

Ogromny basen rozporowy stojący za domem robił wrażenie. Podczas naszych ostatnich kilku rozmów telefonicznych, które miały przygotować nas do kolejnego wspólnego projektu, jakim (tym razem) miało być napisanie książki, tłumaczył mi, że przed rozstawieniem basenu musi go jeszcze „okopać”. Czyli, tłumacząc na ludzki, wykopać dziurę w ziemi, żeby spód basenu znajdował się trochę poniżej linii gruntu. A później zapowiedział, że jak przyjadę, to basen będzie gotowy, a wszyscy będziemy pływać i będzie sztos.

– Tak się teraz robi – wytłumaczył. – Jest bezpieczniej i lepiej. Trzeba go okopać, żeby stał w dziurze.

Więc okopał, rozstawił, a teraz chciał dolać wody.

Ot, prosta historia.

– Tylko nie mogę znaleźć... – nie dokończył, bo nagle doskoczył do mnie, jakby chciał mnie zaatakować. O mały włos nie oblałem się kawą. – Mam! Znalazłem! Tu jest. Na stoliku.

Ania zaciągnęła się ostatni raz i wyciągnęła wkład z podgrzewacza, upewniając się najpierw, że dzieci jej nie widzą.

Maja i Jaś. Sześć i cztery lata. Obydwoje wiedzieli, że mama czasami pali, ale wszyscy udawali, że jest inaczej. Bo to w końcu podgrzewacz, nie? A nie normalny papieros. Tak czy inaczej, nadal starała się to robić ukradkiem, żeby nie dawać im złego przykładu. Dzieci były dla niej najważniejsze na całym świecie.

– Mam to! – krzyknął Tomek z triumfem i dalej próbował skręcić ze sobą dwie części, które następnie chciał wpiąć w końcówkę jednego z węży. – Przemek, trzy minuty i zaraz do ciebie przyjdę.

– Okej, nie ma problemu – odparłem. – Nie krępuj się. I tak pewnie to wszystko opiszę. To będzie dobry wstęp do książki.

– Albo chodź ze mną – oznajmił, kompletnie nie zwracając uwagi na to, co powiedziałem, albo po prostu, co jest bardziej prawdopodobne, nie traktując tego poważnie. – Chodź, pomożesz mi.

W ten właśnie sposób trzy minuty zamieniły się w godzinę, a ja skończyłem na kolanach, próbując spiąć ze sobą dwa węże ogrodowe.

Innymi słowy, wróciliśmy do momentu, w którym zastaliście nas na początku.

Kiedy Tomek zszedł do piwnicy pod garażem i odkręcił zawór, wrócił do mnie w ułamku sekundy, a na jego twarzy odmalowała się nadzieja.

– No nie wierzę! – krzyknął nagle. – Dlaczego to nadal przecieka!

– Troszkę pryska – stwierdziłem, nadal klęcząc.

– Bo to pryska z tej drugiej części... aha, aha, aha... – mruczał do siebie, przyglądając się wężom, jakby analizował trudne równanie matematyczne. – Dobra, dobra... myślałem, że to z innego miejsca. Dobra, dobra, dobra... a to stamtąd cieknie.

Tomek Iwanca miał charakterystyczny sposób mówienia. Sprawiał wrażenie, jakby myślał o trzech rzeczach jednocześnie. Jakby wiecznie szukał właściwych słów w pulsującej plątaninie kabli, które miał w głowie. Często kończyło się to urwanymi zdaniami i natłokiem półsłówek albo wypełniaczy, które miały naprowadzić jego umysł na właściwy kierunek.

Podobnie było w życiu.

Kiedy sytuacja stawała się krytyczna albo potrzebował pomocy, wołał żonę. Radził się jej, a później i tak najczęściej robił po swojemu.

To niesamowite, że kiedy ten sam facet, którego obserwowałem przez całe popołudnie, wchodził na scenę, to dosłownie przeobrażał się w innego człowieka. W kogoś, kto zawsze wie, co robi i co mówi.

Tylko że ten gość na scenie to był GrubSon, nagradzany raper, wokalista, producent muzyczny, którego jeden z największych hitów, piosenka Na szczycie, dobił w tym roku progu stu milionów wyświetleń na serwisie YouTube.

A ja teraz patrzyłem na Tomka Iwancę.

– Olać to – powiedział w końcu. – Tylko trochę pryska. Wcześniej się lało.

Odnieśliśmy małe zwycięstwo w ogrodzie.

Byliśmy jak dzieci, które w zabawie pokonały smoka albo węża boa.

Dwa węże zamieniły się w jeden długi.

– Dobra, dobra... – powiedział. Był już spokojny, a przynajmniej o wiele spokojniejszy niż przez ostatnią godzinę. – Słuchaj, ja idę zaczepić węża o drabinkę od basenu, a ty odkręć wodę, okej?



– Pewnie – odparłem. – Idę.

Kiedy wróciłem, woda wlewała się do basenu, ale ku mojemu zdziwieniu okazało się, że basen już był pełen.

– Chodzi o to, żeby dolać jeszcze ze dwa, trzy centymetry – wyjaśnił Tomek.

– Co!?

– Woda paruje. Za kilka dni znowu będzie jej mniej. – A po chwili dodał: – Teraz, mój drogi, pomożesz mi wkręcić filtr do wody.

– Filtr?

– Tak, tak. Do filtrowania wody. – Uniósł na wysokość oczu coś, co wyglądało jak wielka pompa. – Słuchaj, weź tę końcówkę... o tak... tę rurę... no właśnie... a teraz weź ją, wsadź ręce do basenu i wkręć ją w tamten otwór. Ja to będę trzymał.

Kiedy skończył mówić, przez chwilę przyglądał mi się, jakby był zdziwiony, że nie zerwałem się z miejsca i z radością nie wskoczyłem do basenu, żeby wkręcić końcówkę filtra w odpływ.

– Trzy minuty i zaraz siadamy i gadamy. No dawaj – ponaglił. – Albo nie. Ja to zrobię, a ty trzymaj. Trzy minuty. Słowo.

***

Później przyznał mi się, że od siedmiu miesięcy nie wszedł do studia nagraniowego i że to pierwszy raz w całym jego zawodowym życiu, kiedy zrobił sobie tak długą przerwę. Powiedział, że to do niego niepodobne i że się trochę boi, ale że potrzebował tego czasu dla siebie.

Oczywiście, cały czas koncertuje, praktycznie każdy weekend ma zajęty. Do tego doszła ostatnio współpraca z LECHEM, odwiedziny w programie Kuby Wojewódzkiego, sesje zdjęciowe, udział w programie na YouTube i planowana na jesień trasa po Stanach Zjednoczonych i Kanadzie.

Tylko że nic nie nagrał.

Nie napisał nawet jednego nowego słowa, nie wyprodukował nawet jednej ścieżki podkładu.

Zapytany o nowy projekt i o nową płytę odpowiedział, że nie ma bladego pojęcia, co to będzie i kiedy zacznie pracować.

Oczywiście jednym z powodów takiego stanu rzeczy mogło być przeniesienie studia do garażu i trwający właśnie pełną parą remont, ale tak naprawdę trudno się dziwić GrubSonowi, że pierwszy raz w życiu postanowił zrobić sobie długą przerwę. Gatunek L, jego ostatnia płyta, która zebrała świetne recenzje i trafiła nawet do zestawień dziesięciu najlepszych płyt z Polski i zagranicy, była jednocześnie jego najtrudniejszym i najbardziej wyczerpującym projektem.

Rozstał się ze swoim poprzednim wydawcą, MaxFloRec, z którym współpracował praktycznie od samego początku swojej kariery, i postanowił założyć własną wytwórnię, SUPA HIGH MUSIC, do spółki z jednym ze swoich najbliższych przyjaciół, Bartoszem Kochankiem, znanym w branży jako DJ BRK. Pożarło to masę czasu, pieniędzy i nerwów. I, o ile ta tytaniczna praca zaowocowała świetnymi opiniami, które prawie jednogłośnie mówiły o artystycznej dojrzałości i konsekwencji (oraz wspomnianą wcześniej nominacją do Fryderyków), to niestety w żaden sposób nie przełożyło się to na zawrotną sprzedaż.

– Muzycznie zrealizowałem na tej płycie to, o czym marzyłem od długiego czasu – powiedział, kiedy w końcu wieczorem usiedliśmy przy stole. Sprawiał wrażenie zrelaksowanego. – A teraz będę chciał zrobić coś nowego. Inaczej. Myślę nad tym każdego dnia. Do końca sierpnia powinni skończyć studio. Jak już do niego wejdę, to chyba w nim zamieszkam.

Wierzyłem mu.

– Zacznijmy od książki – odparłem.

– No tak. Książka. Tylko że mam wątpliwości co do tytułu.

– Na szczycie? – zdziwiłem się. – To przecież świetny tytuł.

– Kocham ten numer, wiem, że jest ważny i dla mnie, i dla wielu ludzi, no ale, czy ja wiem, żeby nazywać tak książkę?

– Słuchaj – zacząłem, próbując ostrożnie dobierać słowa – uznajmy na razie, że to tytuł roboczy, okej? Pamiętaj, że to nie jest twoja biografia. Tak jak to wspólnie wymyśliliśmy, to będzie historia o pracy i pewnej drodze, którą pokonałeś.

– Na szczyt? – Wybuchnął śmiechem. – Widzisz, jak to brzmi? Tym bardziej się nie zgadzam na taki tytuł.

– Dobrze, to zmienimy tytuł – westchnąłem z rezygnacją.

– Wymyślę jakiś – oznajmił.

– Dobrze.

– GrubSon – naprawimy to – wypalił nagle i znowu wybuchnął śmiechem, histerycznie wręcz rozbawiony własnymi słowami. – Nie, no... żartuję. Żartuję! Naprawimy to, ale to byłby przypał. Jezu, nic z tych rzeczy.

– GrubSon – Naprawimy to, czyli zrób to sam w swoim domu i ogrodzie! – zawtórowałem mu.

Kiedy w końcu przestaliśmy się śmiać, spojrzał na mnie i powiedział:

– Ale na poważnie, nie chcę tytułu Na szczycie. Wymyślę coś innego albo wymyślimy razem.

– Dobrze.

– Mówię poważnie.

– Okej.

– Jest milion lepszych tytułów.

– Wiem.

– No to okej.

– Git!

– No to zaczynajmy.

– Okej.

– Nazywam się Tomasz Iwanca i urodziłem się w Rybniku – zaczął poważnym tonem, a kiedy zobaczył, że ukrywam twarz w dłoniach, znowu wybuchnął śmiechem. – Dobra, dobra, żartuję. Żartuję! – krzyknął. – Nie mogłem się powstrzymać. Sorry. Chciałem zobaczyć twoją minę.

– Mam pomysł, jak zacząć – oznajmiłem.

– Ja też – odparł.

I zaczęliśmy.

GrubSon. Na szczycie

Подняться наверх